„Właściwie… to i co złego było z tą Wieżą Babel?
No stała sobie prosta i całkiem taka modna, spragniona bycia i istnienia, udowodnienia, że można, nosz taka w sobie sama fikuśna. Miała może i marzenia i pragnienia… bo w końcu zrodziła się z tylu ludzi, więc była troszkę ludzka. Rozumiała ich. Może i śmiała się w kułak, gdzieś tam w fundamentach z tej ludzkiech pocieszności, ale… Rozumiała przecież. Rozumiała… wiedziała.
No chcieli się maluczcy, może i zakompleksieni w ramach i okolicach swego wzrostu, może przewrażliwieni, może i ich w szkole wyśmiewali, że tacu niscy są, że krusi tacy i nicnieumiejący może, chcieli więc dobudować się do wyższych instancji i co… co było w tym złego, by być po prostu bliżej? Nosz przecież dzięki temu możnaby takie Bóstwo spraszać na kawkę i herbatkę. Zjedzie sobie windą Bóstwo, bo w wieży musi byc i winda, i od razu skacze do panny Mani na świeżą szarlotkę! Na precelki w smalcu, na chlebek pociągnięty miodem i orzeszkami. Na herbatkę z czekoladkami, na nowe z przepisu ciasteczka tak kruche, tak maślane, że same się próbowały zjeść… więc trzeba było działać szybko… na kanapki z ogórkiem, na bułeczki z jagodami, a może i nawet na pierożki z truskawkami, albo jabłka w karmelu?
Świat jest przecież tak zwyczajnie logicznie prosty… chociaż może kulisty, ale wciąż tak bardzo zniewalająco prosty. I doskonale wie, jak dopiec Wiedźmie Wronie w sprawie językowej. Na przykład doskonałe jest, jak się okazało, w ramach podpierdniczania jej humorowości… żeby zamieniać hiszpański z niemieckim, a taki niemiecki zmieniony, nasycony manianą wrzucać potem w duński.
Bo widzicie Jęzory Wielkie, czyli bóstwo od wszelkich obcowści mówionych, wygląda jak wielka pyra. Lekko puchata, miejscami owłosiona z jedną parą oczu, jedną parą uszu, a w górnej części ciała ma otwór, niczym wielka purchawka, z której wyłażą języki. I się ruszają. I ślinią i w ogóle…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Przeskakuję facebookowe zdjęcia i się dziwuję. Wszędzie jakieś korki i tłoki, wszędzie kolejki i dziwaczne pragnienia w sprawie owocowych telefonów. Ci wrzeszczą na tamtych, że im się dyń zachciało, a znowu tamci odwołują się do pierwotnych wierzeń i ciskają w innych dziadami. Jedni za krótkimi spódniczkami, inni znowu tylko burki… ci cali w weganiźmie, inni znowu tylko bieganie, u tych joga, u tamtych innych problemów rozwiązywanie. Jedni przekonują, że trza się szczepić, inni, że nie trza. Jedni, że historia nas oznacza, a inni, że nie… Ruch prawostronny, ruch lewostronny. Jedni nadzwyczaj wybili się w spirytualiźmie, inni znowu ino o idolach szeptają. Wszyscy tak naprawdę mają jedno na myśli, ale zarzuceni rozmaitymi definicjami serio nie wiedzą co wybrać… A może to jednak tylko ja?
Jedni chwalą się wyprzedażą w modnym butiku, czy innym tam dziwactwie, a ja przytargałam zabawne w kształtach dzikie jabłuszka i kasztany, za darmo. I one mi pachną, też za darmo. A może pachną za to ich przytarganie, za lekkie otarcie ich z błotka i śniących juz traw? Nie wiem… i dobrze mi z tym. Niewiedza i cisza zaskakująco wcale nie tak senna, mnie otacza. Gdy inni latają pomiędzy zniczami a dyniami, gdy zżymają się na przedwczesny ponownie wytrysk Christmasów, ja tęsknię za nimi. Gdy wrzeszczą o wyższości umartwiania się nad obżarstwem… nie rozumiem. Gdy spoglądam na te mosty i wyścigi, na te muzyczności, koncerty i wszelkie ludów poruszenia… boję się. Tylko to czuję. Żadnej podniety, żadnej zazdrości…
Ci nadzwyczaj zajadle perorują na temat zdrowych żywności, a ja widzę, że i na zdowych i na niezdrowych jedna marka wisi. Ale nic to, porzeczka nie żyje, cytryna górą. Nie jedz kiełków, żuj pszenicę, nie pszenicę, to żyto!!! Otręby, otręby, otręby… umarła soja, niech żyje soczewica! I od razu NIE NIE NIE… nie możesz, nie powinnać, ja mam rację, ty jej nie masz, gupi jesteś, a ty durny, wieśniak, stonoga, małpa, żabojad…
A ja?
A ja mam pusto w lodówce, a ja w lesie byłam.
W liściach się uwalałam. I przez miaso przeszłam spotykając jednego człowieka, mijając dwa samochodu. I serio to było ich strasznie dużo! Jak na to miejsce i ten czas… List skrobię zżymając się sama na siebie, że kurcze papieru listowego nie mam. No zdałby się taki w bloczku jakiś, piękny taki, miękki, ale nie za bardzo, zdolny pochłonić i myśli, i marzenia, i łzy…
Tyle mamy tych języków… ale czy tak serio możemy się ze sobą dogadać, co? A może w rzeczywistości nie chodzi nam o dogadywanie się? Może tak naprawdę chodzi tylko o wrzeszczenie i wtykanie innym swoich racji. O ową całkowitą nieposzanowaność wolności. I popełniania błędów… Jakoś współcześnie wszyscy są tacy mądrzy i trudno przed ich ekspansywnym nauczaniem umknąć. Rzuca się na nas zewsząd i z każdego okruszka. Już nie tylko telwzija i internety, oj nie, idą w świat, piszą książki, poradniki… każdy teraz pisarz i ogólnie mówiąc papieru marnotrawiacz.
Każdy ma coś do powiedzenia, każdy zmusza nas do słuchania i aktywnego brania udzału w owej misji… a ja w lesie byłam. Liście tam szeleściły. Szeleściły opowieściami z przeszłości i przyszłości, nie prosząc o słuchanie. Nie prosząc o zrozumienie, szeleściły tak bardziej do siebie samych. Bo liście wiedzą, że wiedzą… wiedzą jak wzrosnąć i jak potem na wietrze się trzymać, wiedzą jak z czasem do kolorów powracać i w końcu, w owym tańcu ostatecznym, gdy nikt nie myli kroków, gdy tak naprawdę nikt nie papuguje kroków, gdy w ogóle… spadają. A na ziemi mają imprezkę. I wszyscy są zaproszeni. Naprawdę… ale jest jeden problem, bo zaproszeni nie mogą wciąż chrzanić, pieprzyć i pierniczyć. Znaczy wiecie, wyżywienie może i we własnym zakresie, ale w tych ostrych przyprawach prosi się o umiłowaie radości bezkrytycznej, niekrytykującej i ogólnie mówiąc się nie wpieprzającej w życie innych…
Cóż, może i Bóstwo wszelakie nie zmieszało języków, ale w rzeczywistości dało i wszystkim ino tą wolność. Wystarczyło. Respektowaną wyłącznie w domenie swoich czterech liter. Bo cudze myśli i wiedze wszelakie naprawdę potrafią innych zniewolić. A co gorsza zarażają na odległość… zarażają obrzydzeniem do ludzkiego stworzenia, do owych dwunogów, z których każdy to Jezusek Taki Chodnikowy.
A ja w lesie byłam, na skałach też i nad morzem… i wszystko tam było na miejscu, poza kamieniem przewróconym przez durnego człowieka… Była cisza i spokojność i wybaczanie, a i nauczanie całkiem pewno podprogowe… wiecie naturalne takie, więc na pewno we współczesności niedozwolone. Zakazane i grzeszne, wprost szaleńczo skonfundowane swoimi uczniami.
Lubię grzeszne… języki.