„Niestety…
Niestety nadal kichała, kaszlała, rżała, parskała, wydymała swoje i tak zwyczajowo opuchnięte chrapy, kapała, dziwnie się łuszczyła i tak dalej… wiecie jak ta z Północy czy innego Wschodu, co miała problem z wodą. Ale ta wiedźma, dla urozmaicenia, bo przecież kurna niczego nie mogła robić tak jak inni, jakoś zwyczajnie, normalnie, świadomie znajomo, albo jak kurde tradycja jakaś tam zaprzeszła, nakazuje… bo przecież tradycję każdy ma, co nie? Nie tylko składa się z tworzenia jej dla innych? No przecież… ale… niestety. To w końcu ona!!!
Tak, Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nadal wykazywała wszelkie oznaki słabości nosowo-gardłowej. Nie tylko nadal siąpiła nosem, przełykała gluty, ale i doprowadziła do perfekcji historię kopalniczą własnych obydwu dziurek! Do tego ból gardła i inne cudowności zapychające jej zatoki, zmusiły Pana Tealighta do reakcji… no w końcu ktoś się musiał zająć tą kobietą, jak Chowaniec bezczelnie wypuścił się w podróż poza Wyspę. Padło na niego… ani Ojeblik, mała ucięta główka, ani tym bardziej niecnie nieowłosiony chochlik pisarski Chochel nie poczuwali się jakoś do opieki nad roznoszącą zarazę. Albo tylko zarazki… kto to mógł wiedzieć, jakoś od tygodnia serio unikali nazbytnich z nią kontaktów. Ale on nie mógł, a może zwyczajnie ktoś musiał w końcu zareagować!!!
Pan Tealight z samego rana, o bladym świcie, który o tej porze roku był raczej głęboką ciemnością niż jakąkolwiek światłością, zwyczajnie pociągnął za bardzo dziwny niebieski sznurek, czy raczej morską linkę przywleczoną tutaj, na tą niewielką brzózkę, przez wrony… A wtedy… w głębiach Wyspy, w jej zaskakująco różowiutkich wnętrzach zabrzmiał dzwoneczek i chociaż żadnego aniołka to nie zwiastowało, nagle ktoś zaszumiał, zaszurał i potknął się. Głośne przekleństwo rozbiło się o granitowe ostańce, o drzewa i krzewy gubiące liście i o puste drogi, o ziemię pól szykującą się do zimy, poznaczoną sporadycznie zagubionym kłączem… o domy i fale, a potem on przybył. Niski, krępy, kudłaty, dziwnie zasuszony, a jednocześnie wilgotny pod swoim szerokim, nakrapiannym kapelusikiem ze zwiędłą stokrotką u otoka.
Miał na imię Mały i naprawdę okrutnych rodziców. No darujcie, ale jak można dziecku dać na imię Mały? Tosz to okrutne. Pan i Pani Mykolog musieli mieć porąbane poczucie humoru, ale jednak… Mały Mykolog jakoś je przeżył. Znaczy dokładnie, to ich przeżył. Bo oni go nie. Przynajmniej nie w tej teraźniejszości. Ale teraz nie chodziło o jego dzieciństwo, ale o to, co zaległo się w Wiedźmie Wronie, a to oznaczało wizytę aż nazbyt intymnie domową…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Śmiertelna groźba” – … iii wróciłam. Jakoś tak pierwsze dwa tomy albo trafiły na mój inny stan czytania, albo zwyczajnie mnie nie urzekły… ale zdecydowałam się dać Dresdenowi trzecią szansę i… wyszło. Nie mam pojęcia dlaczego i jak i nadal niektóre momenty mnie drażnią, ale chyba zaczynam lubić tego dziwnego skurczybyka. Znaczu maga no…
Który ma problemy.
Niby jak zwykle, ale te zdają się być większe, gorsze, bardziej bolesne, bardziej komplikujące życie… W jego dziedzinie geograficznej pojawiają się duchy. A może tylko on… Koszmar? Nie wiadomo dokładnie, ale nie ma sposobu, by się przed ową siłą ochronić. Nic nie działa. Żadne zaklęcia. Chocago jest bezbronne, ale oczywiście nasz mag nie daje za wygraną. Nawet w momencie, gdy nie tylko jego życie jest zagrożone, ale też i Nigdynigdy. No i jest jeszcze pewien bal, do tego pewna kobieta… rycerz nader boski, cała gromada zagadek, pytań i całkiem niewiele odpowiedzi.
Muszę przyznać, że wciągnęło od razu. Świetnie ułożona akcja, zawirowania chronologiczne, postacie, które albo korcą by je zdzielić w łeb z liścia, albo człek się w nich zakochuje bez pamięci… znowu gliny, znajomi, ale i cała gromada nowych, intrygujących bohaterów. Czyli jazda bez trzymanki. O wiele lepsza niż poprzednie tomy, jakoś bardziej wdzierająca się w duszę i przerażająca tym, czego wszyscy się boimy… życiem po śmierci!!! Czymś, co czeka na każdego, niezależnie od naszego stanu posiadania, bajernackiej torebki, bloga, zestawu butów z czerwoną podeszwą i złotą kartą kredytową… Bo wiecie, wszyscy umrzemy…
BUUUUU!!! Taki czas, co nie? A tak serio… naprawdę niesamowita przygoda. Niektórzy mogą dla niej stracić głową. Albo coś inego.
Po wietrze przychodzi cisza niewymowna, cisza całkiem miałce niema. Taka inna, dziwnie podstawowa. Jakby po prostu ktoś nagle wyłączył prąd, a wy wciąż jeszcze słyszycie huczenie komputera.
W tą cichowatość dziwną się nie wierzy. Bo więcej w tym wszystkim braku ciszy, niż ciszy, którą przecież generują dźwięki. Jakieś tam ptaki, liści opadanie, wciąż trawy wzrost, stokrotek kląskanie ciche… Wiatr zamilkł. Wypełnił co miał wypełnić, posprzątał to, co było do sprzątnięcia i tak po prostu odszedł. Albo zwyczajnie ma wolne? Albo może zasnął gdzieś pod kamieniem, bo ostatnie słoneczne promienie szaleją od czasu do czasu i wciąż jeszcze da się ogrzać stary, zwietrzały garb? Nie wiem… co więcej, nie chcę wiedzieć, bo ta cisza przytłacza. Ciężka jest jak jakiś pierworodny grzech, czy inne tam bałamuckie myślenie. Jak coś, co mogłoby być zmyte tylko i wyłącznie wielką ofiarą. Taką z zestawu trzystu kotów, tony myszek, pięciu krów i smoka na dokładkę. No i dziewic, co nie? Bo takie dziewice to serio muszą być całkowicie i niesamowicie działające na wszystko, bo jakże inaczej wytłumaczyć to, że tak ich niewiele? No jak? Chociaż mawiają też, że to, z czego nie korzystasz to zanika, więc może problem jak zwykle leży w owym przekątnym i pokątnym miejscu zwanym Pomiędzy?
Pomiędzy.
Czasem mi się wydaje, że tak naprawdę Wyspa nosi to imię. Jakby było w niej jeszcze coś, co mi umyka? A może raczej coś, czego staram się nie widzieć? Nie słyszeć… nie opisywać, nie definiować, nie malować? A może jednak jest to owo miejsce, gdzie chowa się własne grzechy, wstyd i łzy? Strachy i demony zdają się trzymać straż przy tych dziwnych lochach, w których tak naprawdę niczego nie słychać, niczego nie widać. Gdzie jest tylko ta cisza bez ciszy… nieme niesłyszenie.
Dźwięki…
Właściwie gdziekolwiek się idzie, coś jest z nimi nie tak. A może jest poprawnie, tylko w moim dziwnie wykształconym umyśle coś się kołacze, że inaczej mnie uczono, że może inaczej coś być ma? Bo czy słońce, czy deszcz, tutaj niczego nie można być pewnym. Nad morzem szumi, albo i nie szumi. Zresztą nie do końca wiadomo nawet czy to morze szumi, czy jednak tylko coś w nim, w owych otchłaniach, głębinach i toniach coś łka, albo po prostu strasznie kaleczy wszelako słyszalną muzykę? A może dopiero się uczy? Rzępoli w te i wewte na dudach, skrzypeczkach i innych tam dźwiękorobach… pragnie być mistrzem, ale nie to mu jest pisane, nie to mu będzie… Na szczęście siedzi we wszelakich głębiach, więc nie dociera do nas wszystko, ale tylko i wyłącznie owe poszumy i pogłosy. I tylko kamienie słyszą więcej i tańczą do granej im melodii i uderzając o siebie i fale wybijają mieszany takt, dorzucają coś od siebie. Pewne, że i tak im nikt nie zabroni korzystaja ze wzburzonych wodnistości. Ale też… może tak naprawdę nikt nie gra, może nikt nie brzmi, a to wszystko to tylko jakaś dziwna niesłyszalność? Na skałach ten szum i huk fal jest tak bardzo odmienny. Gdy nagle każdy i wszystko zdaje się przez chwilę być panem na wysokościach, rozbijać się nad morskościami, wszystko brzmi inaczej. Wszystko zdaje się docierać tutaj ze wzmocnioną nutą i innym rytmem. Już nie słyszysz kamieni, już nie ma w tym muzyki, jest tylko siła czegoś… brzmienia jakiegoś. Dziwnego, pokręconego, ale jednak tak niezbędnego.
W lesie jest inaczej.
Nawet jeżeli od czasu do czasu któreś z drzew zdecyduje się trzasnąć, któremuś z nich pękną słoje, wydobędzie się z nich duch… nawet… to przecież wciąż jest tutaj tylko nieme niesłyszenie. Nawet jak wieje, drzewa zdają się być takie nieruchome. Takie wyciszone, spokojne i fascynująco wyciszające we wszystkich całe te szumy. Te nadmierne dźwięki, które serio są nam do niczego potrzebne. Jakby w końcu ktoś nam przetarł dyski, wypucował szybki, nakręcił na kości nowe taśmy… wymienił śrubki, przeprogramował myślenie. W końcu dał zwyczajne życie. Spokojne lekko, dziwnie nagle uwolnione od wszelkich niewolności…
… bo tak niewiele dźwięków nam potrzeba, a tak wiele ciszy.