„Chciałabyś, co nie?
Oj wmawiasz sobie ciągle, jakby czas i ciągłość, intensywność i barwa głosu, lekka piskliwość i przeciąganie najwyższych dźwięków, miały wpływ na cokolwiek… Jakby były jakimś zarobaczonym zaklęciem, które wykopałaś z zastarzałego, zapomnianego kurhanu, gdzie serio nikt nie chciał nawet być złożonym, bo za dary grobowe służyć miały tylko dwa małe czerpaczki, kawałek krzemienia i zestaw paciorków z secondhandu! No przecież cię słyszę… Znowu chcesz sobie wmówić, że to wszystko tak spływa po tobie, żes taka oddzielona od wszystkiego co brzmi i co cię jakoś dotyka mistycznie, kosmicznie, czy jaktam… oj motylek z ciebie, lotosu kwiat na owym spokojnym stawie, nad tonią, w której nic się nie dzieje… A potem i tak rzut mięsną potrawką z sąsiadki, zawczasu przygotowaną. I patrz, od razu łapiesz się na punkty za styl i kastrację obiektu, za podkręcenie, odległość i rzucone drogą lotu przekleństwa. Specjalnie dodatki za splunięcie i jadowe okoliczności wewnętrznej aury…
Ale czujesz, że to jednak nie działa, co nie? Przemoc. Niby brzmi tak fajnie, ale jednak jakoś nie możesz, co nie? Co nie? No weź no i się przyznaj, no przecież ile można czekać, no? Zaprawdę ci powiadam, że na nic twoje wmawiania sobie, że przecież cię to nie tyka, że jak nie opluli cię twarzą w twarz wyzwiskami, to przecież nic takiego, ot wirtualność… nie wierzysz w wirtualność, to nie twoja magia…
… czyż nie?
I dlatego Wiedźma Wrona Pożarta tak luster unika, nie tylko dlatego, że na siebie patrzeć nie lubi. Bo nie lubi, ale w tym miejscu i tym momencie, to doprawdy nie ma żadnego znaczenia!
Ona po prostu siebie samej przekonać nie potrafi!!!
Serio serio serio… ogarnij się i zderz boleśnie z rzeczywistością, po której rany przemyte zostaną procentami i serio mocno zasolone, że po tobie nie spływa. Oj nie… W ciebie wszystko co ktoś powie, napisze, a gorzej nawet pomyśli, bo przecież wyczytasz to z jego oczu, ruchów, grymasu na twarzy, czy nawet zduszonego pisku myszek pracujących przy jego mózgowych kółeczkach… to wszystko w ciebie włazi, wżera się, rajcująco zabawia się z narządami wewnętrznymi, paraliżuje zewnętrzne… a jednak wciąż próbujesz siebie przekonać co nie? Durna ty!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Jedyna” – … ech! Miałam napisać, że intrygujące zakończenie trylogii, ale właśnie autorka poinformowała o kontynuacji cyklu. Już w przyszłym roku kolejny tom, a plany dotyczące piątego całkiem bogate i możliwe, że dojdą do skutku, więc… oto jest trzeci tom opowieści o Maxonie i Americe. Dziwacznej parze ze specyficznej krainy. O owej księżniczce, co nią nie chciała być, a jednak… zakochała się. Oj no wiecie jak to jest.
Cala sprawa w tym, że ona nie wie, którego chce… czyli wiecie, takie tam rozterki lat nastoletnich. Ekhm, znaczy mniej więcej nastoletnich. Do tego dziwny świat, wielu nie lubiących władzy, przesrane współczesności i ogólna niesprawiedliwość. Znaczy wiecie, jak się ma szansę, to po prostu trzeba sie zahaczyć w pałacu, w końcu jak zaprosili, to dlaczego nie? Jeść można, ubierają i w ogóle… Cóż, gorzej, że w pałacu kocha się na raz dwóch facetów, a niestety tatuś jednego, którego w końcu się wybrało, raczej nas nienawidzi… no i jest jeszcze groźba tego, że ktoś wybije nam rodzinę…
… cóż, życie księżniczki trudne jest!
Trzeci tom, który raczej przewidywalnie się kończy, ale pośrodku ma trochę elementów, które przestawiają nam klepki. Niegdyś znienawidzeni są nagle milsi, zło na zewnątrz jest dość wytłumaczalne, a krew… trochę się leje. No i przecież Maxon – książę, którego nasza bohaterka kocha i w końcu wybrała, wciąż jeszcze nie wybrał jej, wciąż jeszcze nie wie, że ona kochała tego drugiego… wciąż wszystko jest takie mgliste.
Nie mam pojęcia co jest w tej książce. Chce się ją rzucić, podeptać, zarżnąć durnych bohaterów, wybatożyć, albo coś w ten deseń… a jednak czytasz! Nie mam pojęcia dlaczego!? Serio!!! Jest w tej trylogii jakiś potencjał, który gdyby podnieść to co tutaj jest tłem, mógłby dać niesamowitą powieść. A z drugiej strony to po prostu opowieść, którą w pewnym momencie życia niektóre z nas miały na żywo! Aczkolwiek pewno bez sukienek i walk w pałacu…
Kamyczki… kamyki, kamykusie, głaziki, rokusie, głazki, otoczaki i krzemienie, wapienie i granity, gnejsy i krzyształy i zlepieńce… tego tak wiele!!! Ekhm! Cudne są wszystkie! Ale mam takie miejsce, gdzie są te naj naj naj…
Siedzę tam zawsze jak to wiecie, w Australii drzewiej bywało, znaczy się do góry nogami. Bo nos mam tam, gdzie zwykle stópki… i węszę. Oj tak, bo to nie tylko chodzi o oczy, zwykle i tak kompletnie załzawione, ani nawet o uszy, coby owe dziwne szmery, załamania, muszlowe tarcia usłyszeć, albo skamieniałych i wciąż kamieniących się krzyki do mnie dotarły… nie chodzi o smakowania owych powierzchni albo gładziutkich, czasem pooranych mianiaturowymi kanionami, w których całkiem możliwe, że żyły niegdyś hipopotamy i może smoki? Ale teraz, wiecie pozostałości po erze miniaturyzacji, takiej nowoczesnej mezolityczności, po prostu siedzą w tych kamykach i wspominają jak to było, gdy się było większymi, ale jednak… może nie? Może nawet nie zauważyli, że wszystko się zmieniło, bo by to zauważyć trzeba przecież mieć porównanie, albo wścibską sąsiadkę, która z zadowoleniem zakrzyknie do ciebie na ulicy: o przytyła pani, a i oczko chyba poleciało w tych nowych rajstopkach!!!
Bynajmniej węszę.
Większości zdaje się, że kamienie nie pachną… no chyba że te wiecie, miękkie, ale one serio pachną!!! Dlatego węszę. Nawet nie dotykam. Nie sprawdzam jak tam z gładkością, nie macam i nie obracam ich w dłoniach. Nie narzucam się ze swoją nadmierną obecnością, dotykiem i pazurków, paznokci drapaniem. Po prostu nie! Jakoś wydaje mi się, że to zwyczajnie niegrzeczne. A węszyć można bezkarnie… no chyba? Chyba, że właśnie zakazali węszenia? Zresztą nawet jeżeli, to nim do mnie dotrze ta wiadomość, raczej chyba uda mi się zarejestrować jako religijny odłam Wąchatego Bóstwa?
Bo dlaczego nie?
Większość ludzi tego nie robi.
No dobra, może i tylko ja to robię? Kto to może wiedzieć? Nawet jeżeli tylko ja, to wiecie co? Mi to odpowiada! Tak po prostu. Bo ja lubię, że lubię tylko ja. Tak po prostu, tylko i wyłącznie ja… A już szczególnie teraz, gdy większość świata łka nad zakończonym latem nie dostrzegając cudowności tego, co tuż za rogiem. Bo liście, mimo zachowującej jeszcze zielonkawości, wydają już te szeleszczące dźwięki, jakby dyskretnie starały się poinformować, że są gotowe do tego, by pomalowano je na wszelkie kolory i dodano ich powierzchniom wszelkich finezyjne kształtności. Gdzie niegdzie zagubiła się bursztynowość i czereśniowość. To są owi Występni i Pierwsi. Ci, co występując przed szereg, czy raczej przed koronę, ubrali się w jesienności jako pierwsi. Zwyczajnie zapisali się na egzaminy we wcześniejszym terminie, kujony pierniczone… albo po prostu wstydliwi i wystraszeni, którzy boją się porażki przed wszystkimi, albo wiedzą, że nie mają się w co ubrać, a przed terminem jakoś można przymknąć oko na brak wystawnej białej koszulki i wystrzałowego obuwia.
Występni i Pierwsi obrodzili w tym roku we wszystkich działach i grupach natury. Jakoś tak chyba nawet przedostali się do mojej ukochanej kamiennej sfery. Już nie tylko napatoczyłam się na kilka niezłych kalcytowych żył, cudownie wybarwionych gnejsów i granitów, ale też i na owe kawałeczki miłe i cudowne, wymuskane przez morskie fale, pieszczotliwie, w kształtach jakże filuternych, a jednak… i takich, gdzie widoczny jest niezaprzeczalnie udział ludzkiej ręki sprzed wielu wieków. Jakbym po prostu mogła, po wiekach, ponownie spotkać kogoś z moich i niemoich Praprzodków. Ponownie poczuła na karku dziwny, drażliwy nadmiernie oddech i wrzask: odłóż moje krzemienie i idź oskub tego ptaszka!!!