„Dni się schłodziły. Jakoś tak nagle żar i gorąc zniknął z powietrza, ale chociaż już nikt nie pocił się chcąc-niechcąc, to jednak podświadomość wciąż próbowała przekonać wszystkich w Białym Domostwie, że zewnętrze jest latem. Że wciąż jest żarem i wyłazić nie trzeba. Że tam piec…
Ale czy wciąż nim było?
Ciemność zwyczajna późnej jesieni i zimie, już się spojawiła odbierając długość dniom. I chociaż wiecie, mawiają, że rozmiar nie ma znaczenia… to kurcze, no ma! No jak nie wiem co, ale sorry!!! MA!!! Dlatego wieczory w okolicach antycznej dobranocki, zmieniły się w gawędziarki. W owe godzinne pogaduchy i dziwne historiowania. Osz… nie no, pewno że współczesność odrzuciła baśniorobów i zwykłych opowiadaczy. Wypleniła ich geny, zakopała, spaliła, prochy zasypała wapnem palonym, potem beton i żelazobeton, klątwy trzy, pod morze to… a i tak, jakoś kurcze wciąż się odradzały chyba? A może to tylko tutaj, no nie wiem… dziś była zielona herbata z żurawiną i malinami oraz dziwna opowieść z niedawna, ot spoza dwóch lat, może trochę więcej, niezbyt stara, nie pokryta patyną, może przez to bardziej straszna?
Wiedźma Wrona Pożarta przyjęła kubek z napisem I LOVE GUDHEJM i siorbając lekko przestudzony napar bez cukru, zaczęła… pleść. Pleść opowieść, która mimo iż bez obrazków przerażała. Mimo że bez sław aktorskich, oszałamiała. Opowieść sprzed dwóch lat o korzeniu pod Chatką. O walce, w której liczyła się nie tyle wygrana, co przetrwanie. O klątwie, o któej zapomniało tak wielu, do której świat się aż nazbyt przyzwyczaił… i o zwykłej wiedźmie skąpego wzrostu. I o Chowańcu Wiedźmy i gromadzie pluszaków, stadku obrazów, plemieniom książek i… wielu, wielu, wielu innych. Bo wiecie, najlepiej się słucha… o samym sobie!!!
A potem, gdy już słowa wybrzmiały, gdy ciemności szarości przemieniły się w zwyczajną głębokość nocy… gdy wszyscy poza tymi dwoma zasnęli spokojnym mniej lub bardziej snem, wymuszonym przez pewne ziółka, ale kto by tam szarości Pana Tealighta podejrzewał o takie zabiegi… więc dopiero, gdy nie było już nikogo, kto poza nimi mógłby usłyszeć te słowa ona się przyznała. Do strachu, który odczuwała i wciąż odczuwa, i do zapachu, który napotkała znowu na swojej drodze. Okazuje się, że Kościelny Korzeń, źródło wszelkiego zwątpienia, odrzucenie samego siebie i zaprzeczenie naturalności, jednak nie zginął. Chociaż… prawdę mówiąc wydzielał zawsze tylko zapach. Niczym ochłeptany krwią wampir, dziwnie niepasujący do światła dziennego, zawsze mroczny, ale nie w filuternie seksualny, skrywający małe wady zewnętrzności, sposób… ale w ten, od którego gęsia skórka się robi, przypominający o końcu dobrego. Nie wypływało z niego życie, nie było roślinności… tylko smród starej, spleśniałej, kościelnej, niepasującej do świata kruchty, która utraciła swoją wszelką świętość. Zbrukanej człowieczeństwem i wstydliwą boskością…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Starszy pan musi umrzeć” – … i się podobało. Po prostu się mi poodobało. Nadal nie do końca trawię bohaterkę, ale wiecie… może to sprawa włoska? Bo jednak ona jest inna, dziwna czasami. Jakoś może i mi bliższe są te dziewoje bardziej z Północy, co nie całują się z każdym? Że rozwiązła? Ale nie, no wcale… kurcze no! Widzicie, po prostu inna.
Drugi tom serii o włoskiej pani doktor – wciąż jeszcze się uczącej – której wścibski nos, a i nadmierna ciekawość sprawiają, że wpada w każde morderstwo. Ale to tak jest, jak lubisz trupy rozbierać na części składowe. Podobieństwo do serialu Bones widoczne, ale… nie każdemu psu Burek, a i nie każdemu Burkowi pies. Tak naprawdę to ciekawa, wciągająca, lekka seria, która jednak często zaskakuje sympatyczną głębią. To opowieść o przyjaźni, człowieczeństwie popełniającym błędy… i o młodości. No i miłości, ale wiecie, bez momentów. A raczej z momentami, którym słów, opisów, nie potrzeba.
Dla kogo? Dla każdego, kto po prostu czytać lubi i ma świadomość tego, że ludzie noszą w sobie urazy do czasu. Że wiecie, w pewnym momencie coś puszcza i zwyczajnie uśmiercamy sprawcę naszych żalów… Przede wszystkim seria jednak nie intryguje zbrodnią, ale swoją filuterną „włoskością”. Owymi innościami, śliczną egoztyką, jakąś taką baśniowością. No człek sobie nie zdawał sprawy z tego jakie te Włochy inne niż reszta Europy. A może zdawał?
W tej historii jednak nie tylko chodzi o trupa, śledztwo i młodą lekarkę… raczej o to więcej zamknięte w życiu pisarza i jego rodziny. To opowieść o wkurzaniu swego świata i podejmowanych wyborach, o decydowaniu o tym, że dopieszczenie własnego JA jest najważniejsze… tylko, czy też najlepsze? Bo jeżeli wybierzecie siebie, możliwe, iż stracicie resztę świata… czy to wystarczy?
Powoli cichną odgłosy kombajnów.
Jeżeli chodzi o traktory, to jak już się spojawiają, wielkie i ogromne i cudnie kolorowe, to wloką za sobą błotnistości i kupne wyziewy. oj tak… przyszedł czas na bezeceństwa. Na nagość pól… i pomyśleć, że to dopiero koniec sierpnia? Ech!!! No nic nie mówię, cieszę się ową zimną aurą, a co. 15 stopni może być, jeśli o mnie chodzi. I tak w wodzie morskie bałtyckie chełbie, więc jak dla mnie koniec kąpieli. A może i nie było jej zbyt wiele, jakoś tak człowiek wciąż ostatnio nazbyt zajęty, by się zabawić, ale co tam… i tak pięknie było. A zielone kapustki, sałatki i inne jadalne liściowości, w granatowych falach, są po prostu niesamowite!!!
Powoli Wyspa odzyskuje siebie… dla samej siebie. Przejmuje miejsca wysiedziane i wyjeżdżone. Te, w których kotwasiły się zakochane pary i te, które po prostu stały się miejscem wypadku… te dziwnie wciąż zaskoczone tym, co się im przydarzyo, ot dziewice zdarzeń i te nadzwyczaj już nie dbające o nic. Po prostu wybierające z traw chusteczki i papierki po cukierkach, głaszczące najmniejsze, pogięte roślinki i przywołujące wszystko do starego porządku. Ale najlepsze jest to, co się dopiero wydarzy. To coś dziwne i magiczne zarazem. Oszałamiające i niemiłosiernie niewyobrażalne… bo oto z krzaków i głusz, z pogiętych i dziwnie splątanych zarośli, wyłaniają się Te, Które Nie Chciały Być Widziane. Ponownie wzgórza znaczą kamienne ostańce. Z kurchanów na wierzch wyłażą Zombie Codzienne i Duchy Przedawnionych. Znowu co krok to kamienny krąg, a co skrzydeł machnięcie, to inkantacja przywołująca innych wspomnienia i sny… bo tutaj w końcu, i tylko tutaj, zimuje wszelkie niewymowne. Wszystko to, w co nikt już serio nie wierzy… ma swoje miejsce.
… w końcu gdzieś musi.
Nie no… oczywiście, że sezon wciąż trwa. Wciąż jeszcze na rowerowych pasemkach ruch względny, aczkolwiek lekko przerażony tym deszczowym tygodniem, burzami dziwacznym i całkiem nieproklamowanym panowaniem chłodów. Jak ten diabeł z pudełka nagle, z dnia na dzień, a raczej z nocy na dzień spojawiła się tutaj Jesień i już chyba zostanie? Zostanie, co nie? Bo ja mam dość tych upałów trwających właściwie od maja! Po raz pierwszy od początku roku wykorzystałam całe ciepło pod prysznicem! A serio, jest to nader łatwa sprawa na tak maleńki podgrzewany pojemniczek! No i o wiele fajniej się spaceruje, gdy powiewa i można założyć coś więcej na dupsko…
Tylko jaka to będzie Jesień. I pan z onynejgo, czy jednak pani? Bo po owej rozlazłej Wiośnie, to Lato serio było wpienione i skryte. Znaczy wrzące, ale jednak tak bliżej menopauzy, niż namiętności nastoletnich oparów snów… Oj no sami wiecie. Kolorów mi się chce. Owych jesiennych wybuchów dziwacznych często, trudnych by w nie uwierzyć, niewyobrażalnych, a jednak… wszelako naturalnych. Bo, jak natura ostatnio stara się mi do łba wbić… w niej wszystko jest takie, jakie być ma i musi! Naturalne! Ważne i istotne! Domagające się pokłonów, a i salt może?
I tylko gdzieś głęboko, gdzieś nawet nie pod skórą, ale pomiędzy wewnętrznymi narządami wewnętrznych narządów… tli się we mnie strach, a może tylko flirtująca z moimi emocjami niepewność? No mniejsza… w moich wnętrznościach siedzi jakieś niepokojące zadziwienie. A może nie niepokojące? A może jednak to nadzieja na śniegi, snestormy, burze, białych płatków tańce, wietrzne porywy i rozdzierania… owe wycia jedynych w swym rodzaju wiatrów? A może…
… będzie w końcu zimowa Zima?