Pan Tealight i Przenośny Drepcząco Łiszingłell…

„Prywatność.

Wiedźma Wrona Pożarta pewno uważała, że ją ma, a raczej… Dokładnie to wydawało się jej chyba iż jeżeli ona czegoś nie widzi, to tego czegoś zwyczajnie nie ma. A w jej przypadku niewidzenie i niesłyszenie przybierało całkiem odrębne standardy, nader wybiórcze… więc Pan Tealight podpatrujący co się dzieje w Chatce, gdy ona sama zatykała drzwi i okna i udawała, że jej nie ma… nie był podglądaczem. Nie był nawet wścibski. Ot zwyczajnie, może odrobinę dziwnie i nadgorliwie, po prostu dbał o spokój swojego świata. Tak jak teraz, gdy pochylony, tworząc prawie niewypukłą jedność z szarymi płytkami tarasu, starając się jak najmocniej uniknąć spotkania z Mrówkami Rozkosznego Plemienia, które jak co roku wybrały sie tutaj na wiosenno-letnią pielgrzymkę… połączoną z warsztatami, o których nikt nie miał pojęcia… I patrzył. Patrzył i nie wierzył, a może patrzył i po prostu nie oceniał?

Na szarej podłodze pokoju, skumulowana w tak zwane kucki, całkiem jak zwykle stroniąca od nadmiernego odzienia, czyli gacie i bluza, bełkotała coś Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki. Przed sobą miała kocioł, bulgoczący mimo braku jakiegokolwiek zauważalnego ognia, w którym pływały, a raczej przewalały się gęste od wzajemnych sąsiedzkich poruczeń: deseczki, zapałki, wkręty i nakładki, cegiełki i śrubeczki, małe gwoździe, kamyki, chyba kępy trawy, grzybki, kości, kwiaty, but, kapelusz, splątane ze sobą fartuchy, mop miniaturowy i chochla, a nawet barwne nici i sznurki, oraz dość poważnie sfatygowany zestaw do reparacji pończoch… chyba? Nad owym kłębem możliwości niezapowiadanego wybuchu, a już na pewno totalnego smrodu, stała przygarbiona, stosownie pomniejszona na niską okoliczność wzrostu Chatki Wiedźmy, sama w swej postaci Pani Wyspy!!!

Nie zapukał i nie zapytał, zresztą, czy otrzymałby odpowiedź, może raczej nie wpychać nieistniejącego nosa tam, gdzie może mu się nie spodobać? Zresztą, zwykle i tak Wiedźma Wrona się wygadywała. Jakoś tak po prostu, przy pomocy naparu i ciasteczek pieczonych gdy spała… Pewno będzie tak i tym razem. Ale gdy tylko nad kociołkiem zaczęło się formować coś dziwnego, przeszedł go dreszcz. I nie mógł za niego winić mrówek, bo wszystkie nagle zniknęły… co gorsza całą Chatkę otoczyła gęsta i szczypiąca mgła. Pan Tealight wiedział, że teraz nie ma co się ruszać ze znanego miejsca, bo pobłądzi jak nic… chociaż tak dobrze zna ten świat, każdą narodzoną trawkę i zemrznięty kamień… a jednak wolał nie kusić losu. Szczególnie, że zapomniał zabrać ze sobą peleryny, a to w niej zawsze miał te czekoladowe herbatniki, które Sam Los tak bardzo kochał. Czuł się naprawdę nagi… więc tylko spoglądał.

A za środka biło dziwne, mrocznie srebrne światło. Jakby pewne tego, że ze złotym mu nie do strachu… w owym świetle coś zaczęło przybierać postać małej puszki w brązach i zieleniach, ziemnistej takiej z czymś z niej sterczącym… robot, czy coś? Czyżby w końcu nienaturalnie pogańska Wiedźma Wrona, nawróciła się na technikę – nie chyba niemożliwe, Pan Tealight pokręcił głową we mgle, sam do siebie, nawet nie zauważając kulącego się obok niego Ojeblika – małej, uciętej główki, któa w jakiś sposób mimo mgły, znalazła drogę toczenia.

Ale daremne nadzieje i żale, i trud daremny i próżny i złorzeczenia, bo owa puszkowata obecność w końcu wyskoczyła na ruchliwych, chociaż maleńkich nóżkach, z bytności niemożliwej na szarą podłogę. Mgła zniknęła bez cienia swej obecności, bez strzępka, a światło olało sprawę uznając, że jak już jawnie jest wszystko, to go nie kręci. A obok nadal w kucki pogańskiej… stała telepiąc się małą studnia z kamienia, z drewnianym daszkiem, sznurkiem i kubełkim i dziwnie splątanymi ramionkami obluszczonymi, nakładała sobie na stópeczki maleńkie różowe kaloszki w baloniki i to z koronką! Znaczy kaloszki miały koronkę przy cembrowinie… znaczy no tam gdzie przytykały się one do kamienia… znaczy się… Świat miał w sobie tyle niemożliwych, ale oczywista, że tutaj na tej Wyspie Wiedźmie Nadwornej i Wewnętrznej musiało się zachcieć Przenośnego Drepczącego Łiszingłella.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Zcyklu przeczytane: „Nieśmiertelność zabije nas wszystkich” – … marzenie. A może tylko strach? Tyle religii na tym świecie i tak naprawdę wciąż można się załapać na coś nowego, czy potwora od makaronów, czy wieloryba pływającego dookoła księżyca… albo płaska ziemia! Dla mnie hit, szczególnie te słonie i żółw – ale to całkiem inna bajka, jak pewno wiecie.

Oto jest opowieść o nieśmiertelności. Znaczy nie chodzi o to, że całkiem nie umrzecie… raczej o to, że jeżeli będziecie zdrowo i bezpiecznie żyć, to dzięki pomocy pewnego specyfiku, niewielkiej cenie i wieku poniżej 35 roku życia… starszym widać się nie opłaca… właściwie możecie być forever. Ale „who wants to live forever”? Niektórzy chcą. Mają różne powody, różne pragnienia… a tak naprawdę wszyscy boją się jednego – ŚMIERCI. Nie tego, co jeździ na Pimpusiu, ale tej wiekuistej, człowieczej, owego wygaśnięcia lampek na konsoli. Rzecz cała dzieje się w przyszłości. Całkiem nieodległej i mało dziwnej. Zwyczajnej bardzo i ludzkiej. Ludzie cierpią tutaj i kochają się. Zaganiani… właściwie nie do końca rozumiem, po co im owa nieśmiertelność?

Oto jest opowieść o świecie, w którym się nie umiera, jeżeli się nie chce, jeżeli się da. O tych za i przeciw, o następstwach pragnień większości. Powieść niesamowita, przejmująca, prawdziwa. Pewnie, że miejscami przewidywalna, ale napisana tak, że wydaje się wam, że wcale się tego nie domyślaliście. Więcej w niej socjo-psychologicznego wewnętrznego świata, niż owych wybuchów i tratowań, więcej człowieka… niż sensacji. Oto jest powieść, by wzbudzić w czytającym owe może i nieliczne zakurzone komórki rozmyślania… z jednej strony smutna, z drugiej… piękna. Opowieść o człowieku-bogu, który jednak nie do końca pojmuje swoje demiurgowskie zapędy. O wiekuistej piękności, która może się nawet i znudzić. I o tych, któzy mówią cudom: NIE!!!

Powieść przypomina mi trochę inną… „World War Z”. Ale nie z powodu zombie, lecz sposobu prowadzenia narracji, jakiegoś oderwania się od sytuacji, pewnej obserwacji, mniej samego udziłu. Dziennikarstwa. I tego, w jaki subtelny sposób potrafi zafascynować, chociaż przecież… nic się nie dzieje.

Pada, a jednak wcale mi się nie wydaje, coby Wyspa piła. Jakoś tak wszystko suche i kamieniste, dziwnie schropowaciałe. Może wszystko przechwytują szalejące zielenie, liście migoczące wciąż jeszcze ową połyskliwą nowością? Czyżby zamarła w nije wola życia, gdy tak spogląda na ową wrzeszczącą młodość? A może jednak jest to ten okres w roku, kiedy ma ten inny okres? Bo Wyspa, co jak co, ale ma swoje humory i etapy, gdy doprawdy nie do końca można ją odgadnąć. Chociaż nawet w tych jej entuzjastycznych godzinach i tak do końca nie jesteś w stanie rozpracować kobiety, czyż nie? Nawet chyba nie próbuję już. Po prostu jestem i pozwalam z siebie jej korzystać.

… więc pada.

Mało kropli podsumowywując, a biorąc pod uwagę owe przeszłe wcześniej dwa dni parne i duszne, wrzące i gorące, to raczej te kilka kropel nie wystarczy. Co będzie piła Wyspo? No tak o suchym gardle to daleko nie zapłyniemy! Może deszczowy rocznik ci nie odpowiada? A może jednak wolałabyś coś bardziej słodkiego, lub słonego… bo chyba nie kwaśnego? A może jednak? Cytrynowy powiew? Aromat czosnkowy? Nie no tego ostatniego mamy chyba pod dostatkiem. A moze to owe mocniejsze, drażniące zapachy tak cię oszołomiły? A może to ta szalona, jakże dziwnie wisząca nad tobą pełnia? Bo przyznam, że mnie ten księżyc przyprawia o palpitacje. Źle się z nim czuję, tak nad głową, jakbym nagle dochapała się aureoli, a z nią obszernego gabinetu ze skórzanymi siedzeniami, wielkim oknem i ulicą głośną za nim. Znaczy w dole za nim, bo pewno gabinet w strefie chmur z widkiem na inny kontynent – jak dla mnie wizja piekła!!! Do tego szkolenia i korporacyjny hajs. Oj nie, już serio wolę chyba te kadzie ze smołą!!! Przynajmniej skóra sie oczyści, chociaż tak przestraszliwie gorąco mi!!!

Za miesiąc już lato!

Ech no czemu, ale za to wiosna była i dziwna i niesamowita zarazem. Taka inna, jakby jedyna w życiu… jakby ktoś starał się pokazać od niemożliwej strony, udowodnić, że tak, może pokazać wszystko i nie znikać od razu. Nie migotać ino świeżynką spod pierzynki śnieżnej, a potem wybuchać nocą potajemnie zielenią. Oj tak, wiosna w tym roku leniwa i przedłużona była kosztem mojej ukochanej zimy, niestety. Ale cóż, nie płaczmy za niebyłym śniegiem i rozlanym mlekiem. Śnieg co go nie było i tak stopniał był, a z mleka śmierdziuch się ser zrobił i z podłogi go wygrzebywać nie będziemy. No za bardzo to dramatyczne nawet jak dla mnie!!!

Co było to było, a ciepło raczej nie dla mnie. Jakoś tak mroźność chyba tylkoe mnie trzyma czasem przy życiu. Aż taka do bólu. Szalona, jak siedzenie gołą dupą w śnieżnej zaspie, tudzież pogryzanie sopelów. Ale latość się już czai za progiem. Przygotowana na wszystko. Ma w plecaczku i namiot i zestaw do postawienia sommerhusa. Ma kaloszki, parasolkę ale i kocyk i zestaw do robienia babek. Nawet dmuchany basen ma i rękawki do pływania. I okularki z żabkami. Ciekawe, czy samo Lato to jeszcze nie wie jakie będzie? Bo w tym roku to ruda dziewczynka z iegami, w różowej sukieneczce, o oczu błękitnym, czystym, zwodząco nawinie niewinnym spojrzeniu. I ma jeszcze siostrę bliźniaczkę, jabyście nie wiedzieli!!! Serio, to o wiele mniej przerażają mnie starsze panie, co na smyczy prowadzają swoją szczękę obwiązaną apaszką…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.