Pan Tealight i Wietrznisty Kochanek…

„Stanęła Wiedźma Wrona Pożarta na skałach omszonych, na suchych i chwiejnych, nad swoim Miejscem Duszy, i załkała. Przyprowadzona tam przez Chowańca, który oczyswista zajął się swoją własną bułą z pomidorem i makiem, a nie jej wenętrznym skrywanym bólem, czuła się dziwnie opuszczona, samotna nie w tym wymiarze, w którym by chciała, a na dodatek… głodna. I strasznie spocona. Istotności jej własnej magii zdawały się przesączać poprzez gacie zielone, wersja maskująca tłuszczyk i gdyby zaszła potrzeba i dupsko w krzaczkach, poprzez spodenki czorne, co osiągnęły ostatnio dziwną długość, skarpeteczki bielutkie i adidaski ze zbyt dużymi sznurówkami. I długimi… zresztą i same butki miały rozmiar stumilowy. Przez koszulkę rozciągnietą i wszelkie inne wymiary okrywalności magicznej mniejszej. I ryczała tak Wiedźma Wrona porami wszelakimi skóy i oczami, aż ją on w końcu usłyszał i wysłuchał, wylazł z kąpieli z bąbelkami, odstawił filiżankę z herbatką, przegryzł ciasteczko, potem się otrząsnął, wytarł się i ogolił, założył wyjściowe wdzianko i…

… przybył.

Rozwiał się wzywany lamentem zbolałym… ów Wietrzny Kochanek Wiedźmy po Wyspie, całkiem zazdrosnej o jego względy dla tej niskiei i małej… znaczy mendy. Wiecie, nie mógł tak od razu ino dla niej wiać, te pozory trzeba zachować dla tych co słyszeć i patrzeć nie umieją, nie mógł tak tylko nad nią się unosić, ino ją smyrać. Ogólnie mówiąc sam się dziwił owemu zboczeniu i odczuwalnej na jej widok chcicy, ale nie mógł z tym walczyć, a może nawet, obrzydliwie się mu to podobało? Zawirował w końcu stęskniny i dziwnie zniecierpliwiony nad miasteczkiem, w porcie rozrzucił niewolników, coby Grzywaczom owłosienie cielesne strofowali, no i jemu samemu gitary nie zawracali, a i zwyczajnie co za wiele oczu do wydłubania i jęzorów do wyrwania, to roboty nadmiar… a sam przycupnął w swojej napiętej, twardej i potężnej, skorej do dawania, większej mierze nad Chatką Wiedźmy. Wcisnął się, jak to tylko on potrafi do środka, po cichu mocami swej potęgi niewidocznej sprawdził, czy Chowańca Wiedźmy już odprowadzono do pracy – bo fanów mu nie trzeba i tłumów nie uznaje – i wcisnął się pod ciężką, wciąż jeszcze osnutą snami kołdrę oblepiającą Wiedźmę

A wtedy pod kołdrą zaroiło się od westchnień i wzruszeń, od niewypowiedzianych tęsknot i niewyśpiewanych serenad. Zebrały się tam wszelkie poemy i zwykłe rymowanki, wierszydeła i trele… Nagle w końcu miały gdzie wybrzmieć, wymienić się, wypluskać w czynach. Bo Wietrznisty Kochanek to nie pierwszy lepszy latawiec, to nie zwykła mara i powietrzne wzburzenie. To wszystko to, co jest snem, ale i nim nie jest, to co kocha, co oddaje wszystko, ale zdolne jest się też przekomarzać i stawać okoniem! A może flądrą, czy inną makrelą, no bynajmniej świeży jest, więc rybą nie trąca. I gorący gdy być trzeba, chłodny, gdy inaczej nie można. Zaopatruje wszelkie miejsca i wszelakie, nawet owe wymarłe języków alfabety…

Bo może wszystko, a co dziwniejsze, no chce mu się!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Tracato” – … podobno są co nie czytają. Znaczy nie czytają sag, bo czekać trzeba, bo historia rozwija się powoli, bo przywiązują się do jednego świata, jednych bohaterów. I może mają rację… bo ta opowieść jest jak życie, kolejne życie, które dostaje się na chwilę, na otwarcie okładki, na szmer stron. Na te kilka godzin w ciągu dnia, kiedy możemy brać udział w czymś innym… historii nie do końca swojej, ale też nie do końca obcej. Bo już kochamy tych bohaterów, już jakoś są częścią nas, więc…

… jeżeli nie chcecie innego życia, nie czytajcie.

Nasza główna bohaterka – Sasha gwałtownie zderzyła się z rzeczywistością tej części swojego świata, który uznawała w pewnym sensie za lepszy, może nawet i za doskonały. Niestety tworzą go zawsze ludzie, a tym nie można ufać do końca… nigdy. Na dodatek… kocha, a miłość zawsze wadzi sprawie. Tym razem udajemy się z naszymi bohaterami do Tracato, a wraz z nami… wojna.

Powieść jest niesamowita, znajomość poprzednich tomów wymagana. To potężna historia, splątane dzieje różnych osobowości, ras, wierzeń, nakazów i praw. Gmatwanina rozmaitych zasad etycznych. Tutaj każdy właściwie stanowi osobną historię, ale w obliczu wojny wszyscy stają obok siebie, ale nie wszyscy pragną tylko małych zwycięstw. Ambicje jednych będą krwawą zemstą dla innych… Do tego znakomity rozwój głównej bohaterki, która z silnej dziewczyny, przekształca się w krótkim czasie w dorosłą kobietę. Znającą już zbyt wiele, by z łatwością podejmować decyzje, by nie myśleć, spokojnie zasypiać. Zdaje się, iż kolejne „grzechy” innych przeciwko wyznawanym przez nią prawom, w pewien sposób niszczą jej specyficzną czystość. A przecież nie jest już od dawna dzieckiem… ale czyż każdy z nas nie pragnąłby by choć coś było stałe i niezmienne?

Nie można tak po prostu przeczytać trzeciego tomu sagi. Nie bez wkroczenia w nią, wsiąknięcia w strony… i bycia przez nie naznaczonym.

Wieje… aż się chce oddychać no.

Chociaż spoglądanie na dziwnie osowiałych, błąkających się po sklepach niedobitków z turyścizny, no odrobinkę tak śmieszy. Poowijali się w kurtki puchowe, czapki ponasuwali na nosy, dzielnie starają się jednak łazić, udawać, że zwiedzają, pożerać swoje lody i trzymać w garści torebeczki z cukierkami. Rozumiem ich… wygolasili się przez cały tydzień i teraz zwyczajnie w szoku są… ale te fale takie piękne! Zieloniuśkie takie i szmaragdowe i niebieskie i ultramaryna! Wielkie fale, cudnie chlastają po ryjku deszczem z ożywczych słonych kropelek. Zawijają się i zwijają. Niczym wielorybki tańcują lekko ociężale, by potem nagle wybić się do góry niczym delfinia baletnica.

Siedzę w porcie w Gudhjem sama. Wiatr raz w prawo, a raz w lewo mnie szarpie nie zwracając uwagi na kamienie, którymi wypchałam kieszenie. Oparta o ścianę fabryczki czekolady patrzę we wzburzoną dal. Patrzę jak czeszą się grzywacze, jak tapirują sobie grzywki, jak nagle grupka zwolenników koka łączy się w romantycznym wirze. Jak w końcu wszystko na ułamek chwili milknie, by zaraz powstać, jakby tylko zwyczajnie wymieniali zawodników, albo po prostu byli na szybkim siusiu…

A tutaj fala z kitkami. Wodorosty nadają się świetnie na kokardy, nie ma co… trzeba się zbierać, bo jakkolwiek stoję w tzw. bezpiecznej odległości, to wodność zdaje się napierać i przymilnie przybliżać, łasi się, a to nigdy nie jest bezpieczne.

Bo jest w morzu coś takiego co woła i kusi i chociaż na powierzchni, w znaczeniu pływania w łódkowym, wstydliwym wielkieczym, mnie strasznie zawsze mdli, ogólnie rzyga i cokolwiek sponiewiera… to pływanie, te fale uderzające, a pod nimi owa spokojna dziwnie toń rysująca na piasku nowe światy… korci mnie. Mogłabym tak wskoczyć, zanurkować i już nie wyłazić, skryta pod głazem. Bo jakoś pod powierzchnią i cieplej i lepiej, i spokojniej i jakoś tak dziwnie wszelako oczywiście. Może i tylko dla mnie, a może i nie? Bynajmniej jest Morze dookoła Wyspy niesamowite. Obecnie otoczone nader matczyno usposobionymi mewami i łabędziami, bo kaczki co jak co, ale tak przechodnia czy przepływani nie atakują…

Oj tak mewy i łabędzie obecnie w stanie wojny. Znaczy nie ze sobą, znaczy pewno ze sobą troszkę też, ale głównie chodzi o jaja. Bo jak się wysiaduje i włości pilnuje, to jakoś trudno być zarazem uprzejmym i poprawnym politycznie. A przynajmniej ptaki problemów takowych nie mają. Albo ja przeżyję, albo nażresz się ty. Powoli znowu włączają się im umiejętności gadania w różnych językach, a drapieżnemu spojrzeniu trudno się oprzeć i już konsument rzuca pogryzaną makrelę czy śledzia, fryteczki się mu sypią niczym Grzesiowi groch z dziurawego worka… Bo mewy to szczególnie nachalne być potrafią. To chyba przez te ich słoneczne dzioby… jakoś tak drszcz po plecach leci od razu i wszelako zostawiasz wyżywienie w mocy fruwających.

Ale póki jaja niezbyt wysiedziane, póty możesz turysto spokojnie Sol over Gudhjem przełknąć. Potem nie będzie już tak łatwo, o nie!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.