„Wiosna.
Właściwie to całe owo podskakiwanie, omiatanie, wyginanie się w niesamowite strony swiatów, przeczyszczanie dziurek na klucze odrzwi prowadzących do miejsc, które może kiedyś odwiedzi, a może i lepiej coby pozostały zamknięte? Potem klamki i parapety, podesty, schodki i drabinki. Przycinanie pajęczynek, zdobienie muszych szkielecików, przeczyszczanie kotów, kręcenie trawkom loczków i patyczkowanie się ze stokrotkami było właściwe dla tej pory…
… a jednak…
Nie żeby to lubiła, nie przesadzajmy niewielu chyba to lubi, znaczy kompulsywność oczywista była w domu, znaczy w Wiedźmie Wronie Pożartej, ale tyż nie kręciło jej sprzątanie. O wiele bardziej chciała znowu prostować chwościki przy szmatkowych dywanikach z IKEA. Każdy co tam lubi, no wiecie. Ale posprzątać trzeba było! No bez przesady no!
Problemy zaczęły się przy kolekcji Dzwonków z Zakurzonymi Duszami, jakoś się zawahała, splątała, jakoś tak dziwnie oklapła, ale to przy Misie z Runami wszystko wybuchło! Jak nigdy dotąd, jakby czekało właśnie na ten moment, na ten czas, na szmatkę z dziwacznymi niebieskimi wzorkami…
W tym całym zamieszaniu, dziwnym osłabieniu, owej nudnej, miernej i przeraźliwie niespontanicznej wiosennej krzątaninie, misa wybuchająca chmurką w barwach znienawidzonej ostatnio fuksji… nie była niczym aż tak zaskakującym. Zresztą w tym stanie, wskazującym na przedawkowanie wersji „Dobra Pani Domu” jakoś Wiedźma Wrona nie była sobą. Gorzej, nie była nawet nikim znajomym. Nikim, z kim chciałoby się kraść te konie, nie wiem po co i tak latają gdzie im się chce i robią kupy, by jeść wielkie torty, łkać na ramieniu…
Dżina nie zauważył nikt. Zresztą serio? Z miski? Z Tybetańskiej Miski? Kto wybiera sobie, nawet nieświadomie, taką kurde lokację?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Brudne ulice nieba” – … bo lubię. A raczej chyba uwielbiam Tada Williamsa. Jak na razie przeczytałam prawie wszystko i mam swoje ukochane opowieści. Takie, do których planuję wrócić, które plątają mi się pod kopułką, gdy tylko zmaykam oczy, które sprawiają, że w codzienności łatwiej odnaleźć fantastyczność. Ale przyznam, że okładka z aniołkiem troszkę mnie zaskoczyła. Nie wielce… ale odrobinę. Dopiero wczytując się w dedykację, zrozumiałam…
Bo czasem autor pisze nie tylko z siebie, ale przede wszystkim do kogoś. Dla kogoś, przez kogoś…
Oto opowieść o aniołach i diabłach. Ale dorosłych, o tych walczących o dusze, o skomplikowanych stosunkach piekło-niebo, oraz o ludziach, którzy tutaj to tak słabo się liczą. Ale przede wszystkim o nadziei… o tym pragnieniu bycia czegoś, co jest PO. Czegoś, co nie mówi tylko: skończyło się. Poruszająca, lekko sensacyjna, humorystyczna, inteligentna, z jak zwykle niesamowitymi bohaterami. Tutaj nic nie jest jasne, przejrzyste, poddane definicjom. Po prostu… jest. Jest tym, czego szukamy, gdy mówią, że kogoś już nie ma. Gdy chcemy by ktoś nam wytłumaczył.
Cokolwiek.
A z drugiej strony, abstrahując od wszystkiego, to po prostu dobra opowieść. O świecie i światach. O duszach, o skomplikowanych stosunkach pomiędzy ludźmi. Powieść fantastyczna, mająca miejsce w jednym i wielu miejscach, pełna historycznych ciekawostek i niesanowitych osobowości. Dobrze napisana. A jednak niektórym może się wydać zbyt powolna, nazbyt mało wystrzałowa… ale warto się przekonać. Nie rzucać książki od razu, nie odpuszczać…
Dziś fale były tak uroczo wyprasowane. A raczej nie… dokładnie to do dziś nie mam pojęcia jak to robili, ale pamiętacie plisowane spódniczki? To właśnie takie były fale, cudownie plisowane. Czasem dzięki mocy cząsteczek, wiatru, tudzież jak mówią inni miniaturowych wiatraczków montowanych na syrenich grzbietach, unosiły się dość wysoko na ułamek sekundy, niczym się załamią, pokazując wszystko. Znaczy się serio wszystko, o wiele więcej niż zobaczycie pod taką spódniczką z poprzedniej epoki. I znacznie bardziej ciekawe rzeczy! Całe połacie złotych i złoto-zielonkawych pól dojrzałych pereł, pałace i zamki, fosy ze zwierzakami, którym właśnie robiono muszelkowy manicure, oraz syreni świat z baśni i wizji tonących…
Oj tak. Mimo rozpuszczonego słońca, co sobie hasało na niebiańskim wybiegu dziś golusieńkie bez żadnej okrywającej go chmurki, bez staniczka na owłosionej klacie z pierzynek, no i bez deszczowych biżuteryjek na głowie… więc mimo ciepełka wiaterek raził dość chłodnawy, a jednak im to nie przeszkadzało. I wszelakie Syreniate i Diobły i Utopce wylegiwały się gdzie popadło. Pierwsze okupowały nagrzane granitowe konstrukcje. Trochę uwierają w ogony i gołe piersi, ale wiecie, zawsze to taki pilling, nie? Za to Diobły i Utopce, jak zwykle pospołu w najbardziej namolnie bulgoczącej wodorostową polewką przybrzeżnej, zadymionej i zasnutej wyziewami watpliwymi, grocie, zażywały tego, o czym lepiej nie mówić, serio…
… nikt nie chce znać szczegółów.
Patrząc na owe wszelkie cudowności Wyspy, miałam wciąż przed oczami wyłącznie owe plisowane spódniczki. Szkolne, w tym dziwnym pieruńsko piekielnym, mrocznym odcieniu granatu, który mi tak ciążył… nienawidziłam go. A teraz spoglądając na fale, które miały ten całkiem inny, dziwnie miękki i atłasowy, ów ciepły, chociaż nader zwodniczo tłumiący mój odruch uciekania przed falami… a trzeba było uciekać, w końcu zmoczyłam się aż nie powiem gdzie! Bo pomimo owej atłasowej niebieskości, morze wciąż jeszcze jest przechłodne!!!
A jednak owym stworzeniom wilgoci to nie przeszkadza. Pod mostem siedzą trolle przejedzone czekoladowymi jajkami i króliczkami, dziwnie nieruchawe i rozleniwione. Oj tak, zaczęła się dla nich sezonowa rozpusta! Myślałby kto, że pogonią może jakąś syrenkę, blondyneczkę z kucykami do płetwy, ale nic z tego. Jeden zaklajstrował się jakąś carmelkową mazią i przyczepił się do kamienia. Ale nie przeszkadza mu owo falowanie, ani nawet lekkie podtopy pływów. Owa całkowita zmienność poziomów. Jest zwyczajnie szczęśliwy! I chyba podobnie z całą resztą wyspowych stworzeń. Bo Wyspa je zmieniła. To, co pojawia się na niej już nigdy więcej, tak naprawdę nigdy nigdy więcej nie jest już takie, jak było przed spotkaniem Wyspy.
Tylko rzadko kto to zauważa na czas i wiąże fakty…