Pan Tealight i Wiedźmy poprute…

„Nie zdarzało się to często, a jeżeli już, to byli przygotowani. Wypatrując poprzedzających to znaków, wszelakich znaków: drobin i zakłóceń, zmarszczek na powierzchni herbaty, dziwnych skoków tempeartury, a nawet figlarnie ukształtowanych kamieni, zawsze mieli przy sobie wszelakie to, bez czego nie mogliby się obyć. Zawsze dotąd udawało się naprawić to, co się popsuło… zawsze. Ale owo „zawsze” w dziwny sposób od początku generowało owo „wydarzy się”, co oczywiście miało dopieścić szpetną i cokolwiek mało wyobracaną… owego zawsze regułę.

No i tym razem było inaczej. Zwykle tylko popuszczała. Zwykle tylko roniła litery, słowa i zdania. Czasem przepuszczała w szwach strony, ich cząsteczki zwykle zdawały się tworzyć mało malowniczą, ale skomplikowaną i cokolwiek niczego nie przepuszczającą… dziewiczą w wydźwięku mgiełkę. Cóż, złuda i ułuda dziejów panie, złuda i ułuda i owej ułudy złuda też… Bo teraz zwyczajnie się pruła. Nie rozpadała, nie zmieniał w maltretowaną najpierw uczuciem, a potem grzmotniętą młotkiem rzeźbę z kryształu, ni figurkę z cieniutkiej porcelany… to nie działo się ot tak, raz. Raczej postępowało. A wynik tego był zaskakujący, dziwaczny i miejscami zwyczajnie nie do zniesienia.

Bo gdy z nagle poprutej Wiedźmy Wrony zaczęły wyłazić strony, przetrawione, miejscami zmechacone, wykochane, wypieszczone, wyżarte i odtworzone na opak, coby pooglądać sobie świat wyłaziły… to nagle na kochanie się im zebrało. Zebrało się im na kochanie i to poza wszelkimi kastami i poza regułami, poza rodzajami literackimi i rozmiarami trzcionki, poza miękkością okładek i formą szycia, tudzież klejenia… poza wszystkim. Z poprutej Wiedźmy tożsamości wyłaziły strony i nie zważając na fabułę ni datę publikacji, zabrały się za miłość w ostatnich dniach roku. A wszystko przez to, że jak zwykle, jak co roku Wiedźma Wrona miała rozpaczliwą, paniczną w sobie wolę ucieczki od nowości. Od kalendarzyków, zegarków, czasomierzy i innych wyznaczników przemijania, jakże niekonsekwentnych i anaturalnych.

Bała się Sylwestra. Bała się go tak panicznie, że strony postanowiły to wykorzystać i zwyczajnie się puścić, wykorzystując jej słabość. Mogły wszystko. Nie panowała nad tym, co w nią wtłaczały i nad tym, co już w sobie miała. Pruła się w ideologii, stanach ważkości, w magicznych strefach i tych, które sporadycznie muskały ziemię. Po prostu siedziała i się pruła a jej poprute osobowości zabawiały się jak tylko mogły. Jakby nagle uwolnione, w końcu mogły wszystko… bo to, co się wydarza w ten czas, zostaje w nim. Wiecie, no jak z Vegas baby! Tylko teraz, tyko tutaj Śnieżka serio może rzucić zwierzątka i zająć się na przykład świnkami, Śpiąca rzucić kołdrę w kąt i wybrać się na wyprawę w Siedmiomilowych Butkach. Książęta maści wszelakiej zakochać się już nie w biednych pannach, ale owych starych i brzydkich wiedźmach z kroczącą posesją na kurzej stópce… wiecie, baba z domem to inwestycja! A krasnali… no krasnali bez przymusu zwykle nikt nie chce, ale i im się ktoś trafi!!! Już czarodziejska różdżka o to zadba, zadba o to wprost doskonale!!!

Siedzi Wiedźma Wrona i się pruje, a jej poprute cząstki zabawiają się ze sobą, w sobie i na sobie w najlepsze, w rzeczywistości gdzieś mając to, co się dzieje z tą, co zwykle utrzymuje je w kupie. Wiedzą, że to ich czas, ich wolność chwilowa, chociaż prawdę mówiąc na wszelakie związania przecież nie cierpią. Chyłkiem i dziwnie lękliwie spoglądają tylko na Ojeblika – małą, uciętą główkę, która zagarnia je od czasu do czasu suszarką do włosów i Chochela w najnowszych, błękitnych gaciach Chowańca – tych z rozporkiem od fronta! – co puszczając bańki mydlane niewiadomą stroną, zwyczajnie ma wszystko gdzieś! W końcu nawet oni im nie zabronią.

A póki stuporu Wiedźmy, póki ich szaleństwa!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Szubienicznik” – … nie dla każdego. Nie dla tych spragnionych akcji, wielkich tajemnic… raczej dla owych stęsknionych za sarmacką przeszłością. Za rozdmuchaniem, rozpasaniem, za specyficznym poczuciem honoru, za ową Rzeczpospolitą jedyną!!! Dlaczego nie dla każdego? A bo wysilić się trzeba, wczytać mocno, przysiąść, często w przypisy, jak łacina obca, zaglądać. Trzeba wytrzymać, zrozumieć najpierw co się ma w dłoniach…

Bo to coś bliższe „Panu Tadeuszowi”, na chłopski rozum mówiąc, niż znanemu wam Mordimerowi! To powieść z jednej strony komiczna, zabawna, rozkoszna w słowach, jak i lekko przydługa, opisowa, sama wielbiąca siebie z każdej strony, skrząca się pewnością i asertywnością. Jeżeli na to macie ochotę, na owe męskie językowe starcia, sporadyczne wspomnienia z wojen, a i tajemnice choć spod krzyża, to jednak i pogańskie… zapraszam. Jeżeli chcecie legendy złożonej z legend, krotochwil i mitów, opowieści ze splątanych wielu bohaterów przeszłości przy suto zastawionym stole, to jesteście w domu! A dokładniej we dworze!

No i jest jeszcze tajemnica… kontuzja konkluzji, niespodzianka! Jakby owe wszelkie opowieści, zdające się być doprawdy przypadkami, wypadkami, upsami, są czyimś planem. Ale Boga, czy też Szatana? Bo w końcu Piekara tak bardzo lubi być przewrotny, tak bardzo niejednoznaczny. Tutaj i dobro i zło składają się na wymiary człowieczeństwa, i dobro i zło spajają normy, i dobro i zło… dla każdegu ma inną definicję. A świat składa się po prostu z czynów i opowieści. Bo opowieści są po to, by czyny były na zawsze, nawet jak już świat je przysypie, zakurzy, wybieli w kartach historii… by po prostu mogły wybrzmieć od nowa, a może i na nowo?

Jest w owej gawędzie ta cudowna tęsknota za przeszłością, za jakimiś normami, za honorem, który wyrzucił z kart nasz świat. Za tym, co było, dziwnie bardziej normalne. Ale jest i powieść historyczna, taka opowiadająca o owej barwnej przeszłości bez smętnych dywagacji, bez pouczeń, jakbyśmy nagle zamienili się miejscami ze stołem, przy którym każdy ma prawo opowiedzieć swoją historię… ale nie tylko!

Jul kończy się na Wyspie szybko. Znikają choinki, wiatr sprząta nastroje, zrywa lampki i szybko upiera się, by zapomnieć o wszystkim. Jakby tylko na chwilę pozwolono autochtonom, tubylcom, na powstanie. Na rozrywkę… na niespanie. A teraz, szczególnie w świecie targanym ową dziwną aurą, wietrzną i koszmarnie ciepłą, domaga się spokoju i ciszy. Wytchnienia dla natury! Tylko że owa natura się zbuntowała. I to bardzo. Krzaki forsycji rozpoczęły proces kwitnienia na całego!!! Anemonery w fioletach zdają się nie potrzebować czasu wyspania, odpoczynku i śnienia… zresztą trawa zieloniutka, jak noworoczniaki. Aż żal zostać w ziemi…

… a może w ziemi coś się obruszyło i wypycha ową wszelaką płodność na zewnątrz. A może jednak okrutny Potwór Odmienności, ten sam, który porwał Zimę i więzi ją w jakiejś zawszonej saunie, chce udowodnić, że może? Że współczesność opiera się wyłącznie na beztroskich i nic nie wartych czynach, robionych by robić, by pędzić, by nie zwalniać, w zapowietrzeniu ciągłym, niż na pełnym człowieczeństwie. Tym samym, które pozwala sobie na odpoczynek, na bujanie w chmurach bez zabezpieczenia, na sprawdzaniu kształtu chmur i szukanie koniczynek w trawie. Na owo myślenie o niczym, które wbrew nazwie prowadziło do największych odkryć…

… na myślenie bezkarne…

Wyspa zdaje się mieć gdzieś… gdzieś w granitowych jaskiniach, owych podwodnych bulgotach, tam gdzie śpią kamienne smoki… to, co myślą o niej inni, byleby tylko myśleli. I oby każde ich myślenie prowadziło do skrajnej miłości i fanatyzmu. Nie żebym miała coś przeciwko! Już dawno dałam się omotać i obecnie jako ślepy na wszelkie inno wyznawca jestem jej mało urodziwą marionetką. I dobrze mi z tym. Taka ze mnie niemyśląca już osobniczość wybrakowana. A może jednak nie? Bo choć lubię robić, pracować, tworzyć, wciąż nie mieć czasu na owe chmury i koniczynki, to jednak wciąż myślę… za dużo wciąż myślę, jakby sama Wyspa nie tolerowała głupich wyznawców. Jakby ci, którzy tu żyją, mieli coś więcej do zrobienia…

… tylko co? W dni tak ciemne jak dzisiejszy nie chce się wstać. Chciałoby się leżeć pod kołdrą i zwyczajnie być tylko elementem magii Wyspy. Czymś cudownie wyjątkowym. Czymś, czym się nie jest, ale definicja daje nam dziwne poczucie bycia kimś więcej… kimś więcej, niż tym, czym byliśmy nim Wyspa nas dotknęła.

… więc może dlatego potrzebuje byśmy spali. Po Julu zasypiali na 3 miesiące, by ona mogła nas karmić, odnowić, wytrzepać od środka, nasycić niczym mumie nowymi sokami i opatulić w świeże bandaże? Spać, spać, spać…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.