„Rozrzucone nogi, zgięte pod podejrzanym kątem ręce, wykręcone ciało… poskręcane burzowo włosy, lekko przylepione do czoła zmyślną falą opadały w dół ku kącikowi nader śliniących się ust. Oczy zdawały się żyć własnym nader rozrywkowym życiem pod brzoskwiniowymi – zaskakująco – powiekami. Uszy… pewno były gdzieś, przykryte, wciągnięte w czaszkę, zwykle w końcu są do jednostki przyczepione, no i mają w sobie kolczyki, w końcu ktoś musi…
… a co do reszty, to była kołdra…
… nagle poruszył się nos. Jakby chciał coś powiedzieć, może nawet wykrzyczeć z głębi jestestwa, ale mimo rozmiarów nie był w stanie oderwać się od reszty przyrodzenia, więc tylko westchnął, jakkowielwiek szalenie to brzmi i poruszyła mu się lewa dziurka. Wygięła się pod kątem prostym, uniosła, i jakby ciągnięta niewidzialną linką powoli postawiła resztę Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki. Najpierw na bok ją postawiła, potem na kolana, coś schwyciło czerwony kocyk i narzuciło na nieprzyzwoicie – to w końcu już niezbyt młoda Wiedźma – odkryte pośladki i inne znamiona kobiecego, miękkiego człowieczeństwa. Ulokowana na stopach, zgodnie z wytycznymi powoli skierowana została – nadal za dziurkę od nosa – do łazienki, gdzie naszły ją wstępne oblucje, a potem do kuchni i przez Tajemniczą Komnatę wypchnięta na zewnątrz.
Zimne powietrze i Miejsce, Gdzie Wiatry Wielokrotnie Kiszki Skręcają orzeźwiło wiedźmi zezwłok dosadnie i ostatecznie. Ale nie krzyknęła, trzeba jej przyznać, nie zarzuciła klątwami okolicy, nie wezwała piskiem ścinającym mleko w każdej krowie i matce karmiącej w okolicy kilku państw, swojego Chowańca, nie wyrwała skrywającego się wokół kostek Chochela… tylko pociągnęła nosem. Zmarszczyła czoło i rozejrzała się bacznie, a potem przypadła ku ziemi – żwirek wielce dla kolan bolesny – i zaczęła uparcie, nachalnie glebę wąchać.
Wiedźma Wrona Pożarta czuła Pierwszy Płatek tej zimy! Najwyższą moc! Właściwie czuła ich sporo w powietrzu, ale nazbyt nagrzana Wyspa nie była w stanie zdecydować się na ich pieszczotę… jeszcze nie, ale jednak jakimś cudem ten jeden, jeden, jedyny i maleńki gdzieś wylądował. Gdzieś był i czekał… ale znaleźć go, cóż, w takim wietrze, nawet z wiedźmim gabarytem, z całą jej tą śniegu chciwością, mrozu zapatrzeniem, za sopelami zatęsknieniem, mogło nie wystarczyć.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zaklęcie dla Cameleon” – … ze świata paproci i mchu, z krainy magiczności i magii, z miejsca, gdzie wszystko jest i nic nie ma… wyrasta opowieść o poszukiwaniu. Opowieść o młodym mężczyźnie, dla którego owa znana egzystencja, w owym jakże fascynującym miejscu, może nagle się skończyć. Bo Bink nie zna swojego magicznego talentu, a jeśli nie masz w sobie magii, nie możesz mieszkać w Xancie. Dlatego chłopak wyrusza w drogę szukać odpowiedzi, a po drodze znajduje ich wiele… na owe niezadawane najczęściej pytania. Poznaje fascynujące postacie… no i męczą go pokusy. Bo zapomniałam – Bink jest zakochany. Znaczy ma dziewczynę. Albo tak mu się wydaje, no temat jest skomplikowany, a cała reszta wiecie, jak należy w tym wieku!
Oto jedna z niewielu powieście, w której bohater nie jest dzieckiem, świat jest fantastyczny, żarty dosadne, a przygoda się toczy kołem, nawet kwadratowym i z kolcami! Stworzenia tutaj demiurgował gość o nadmiernej wyobraźni, a tak zwane głębsze dno historii może zaskoczyć. Bo tak naprawdę mimo pewnej idylliczności Xanth jest naznaczony bólem i cierpieniem. Tylko, czy ktokolwiek chce poznać prawdę? No i na co ona Binkowi, jak go wywalą poza granicę?
Człowiek włazi z butami w tę historię i bawi się jednocześnie nie czując się zniesmaczonym. Bo w końcu bohater nie ma problemów nastolatka, odruchy właściwie, a wnętrze płomienne… czy coś tam. No wiecie, nigdy nie wiadomo czy nagle nie obudzi się z jajem do wysiedzenia!
Wypełzam na plażę. Muszę dotrzeć do wody chociaż wiatr i dość długo już montowane ogrzewanie w rejonie Melsted-Gudhjem sutecznie ogranicza ruchy. Zawsze można wpąśc w niezbyt głęboki dołek, taki kończynyskręcywalny, tudzież natknąć się na zabawnie wyglądające maszynki w ostrych wiosennych kolorach. Że też człek nie wiedział nawet, że takie istenieją. Znaczy nadal nie ma pojęcia co się nimi robi, ale za ogrodowego krasnala mogłyby pod Chatką robić. Niektóre są takie malutkie i słodkie. Żółciutkie kurczaczki, rosół czekający aż wyrośnie…
… inne ogniście czerwone, wielkie, niczym MonsterTraktory, które w różnych kolorach, kołach wielkich niczym karuzele z dzieciństwa wgryzają się sezonowo w ziemię. A po sezonie dumnie prężą barwną stal odśnieżając Zadupia Wyspy. Bo co jak co, ale Zadupia to mamy takie piękne, no i wyględnie raczej nader mało dojezdne, gdy nas zasypie…
Ale miało być o pełzaniu… więc jak już doczołgam się, dopełznę, dopielgrzymuję się do plaży sztacham się z fali. Bo fale też mamy, Morze Wyspowe ciemne i ciężkie, mocno kobaltowe, dziwnie gęste. Niczym gotowa zupa, która zbyt długo się gotując przybrała na solności, ale nie straciła smaku. Pływające i trzymające się jeszcze dna roślinki brązowieją, żółkną, no i tam zgniłkują się… przemija wszystko, przemija, przemija. Jesień dawno umknęła z Wyspy, a co do śniegu, to nadal NI MA!!!
Niby wszystko w porządeczku, ciężkie chmury rwą się nad horyzontem, szarość i gloomikowatość wisi w powietrzu, temperaturka czasem zahacza o dolne, minusowe rejony… ale nic z tego, nawet przymrozku jako takiego nie ma. A inni to mają! I narzekają!!! A jak ktoś chce – znaczy ktoś jak ja – to nie dostaję, tak? Okrutnictwo straszne!!!
I tyle!!!