Pan Tealight i Szeleszczące Wyścigi Beznożnych…

„Ktoś za nią szedł.

Przemykał się uliczkami, skradał, dziwnie podskakiwał, tupał, by po chwili podwoziem wątpliwej cielesności sunąć po drodze… gdy się odwracała znikał w cieniu, za rogiem domu, lub zwyczajnie robił PUFF i go nie było. Cały czas, po chwilach zwątpienia, bo może jej się tylko przewidziało, może to wyobraźnia… wiedziała, że jest tam. Za nią. I bała się. Ale wzrok choć ją mamił, jak zwykle, to nie mógł przecież kłamać? No nie aż tak dosadnie. Wymazywać obrazu, pozostawiać tylko dziwny, mroczny nawet w objęciach jesiennego, słonecznego dnia, obraz.

Nie mógł? Tak po prostu, zwyczajnie usunąć tego, który wtapiał się w jej dziwnie spocony cień?

Wiedźma Wrona Pożarta szła. Dokładniej to jej małe stópki zdawały się przebierać aż nazbyt szybko jak na osobę o takich gabarytach, ale przecież miał to być spacer. Wysunęła nos z Chatki Wiedźmy by zaczerpnąć w pomazane farbą drukarską płuca świeżego powietrza. Do suchości stron dorzucić morską bryzę i poszum lasu. I choć się bała, bo niedobitki Turyścizny pełzały jeszcze od czasu do czasu po chodnikach, a nawet męczyły pedały i ściskały kierownice, to chciała iść. Chciała się potarzać w liściach, popluskać w nagrzanej trawie, pobawić żołędziami i zrobić kasztanowe ludki… a potem wrócić. Bo czemu nie? Ale teraz, z tymi odgłosami za plecami, zwyczajnie nie mogła. Z owym dziwnym duszeniem, niczym astmatyka, któremu z ciała pozostało wspomnienie i kilka dziwnie pożółkłych rachunków z supermarketów.

W końcu, choć idąc całkowicie pustą drogą, przez most, przemykając pod pustymi, aczkolwiek dziwnie zaciekawionymi cóż to się znowu dzieje, drzewami… Wiedźma zaczęła tracić świadomość. Skapywała ona z niej, pozostawiała dziwnie niebieskie plamy na dróżce, na liściach, na dziwnie zapóźnionych w rozwoju sadzonkach. W końcu zaczęło jej się wydawać aż nazbyt wiele, wysunięte z uszu słuchawki dyndały żałośnie w okolicach napiersiowych, a kroki małych stópek zmieniły się w lekki pęd… i choć wielu przysięga, iż słyszeli ten dziwny odgłos, jaki wydawał Struś Pędziwiatr… to któż mógł przewidzieć by w strachu pokonać godzinną drogę do domu w ułamek mgnienia oka, skapującej kropli potu, zdradzającej wszystko, smarka z nosa, który obśmieje cię w okolicach wszelakich towarzyskości…

Po Wiedźmie Wronie Pożartej pozostał tylko cień, dziwnie zagubiony, zaskoczony, że nie ma się do kogo przyczepić i myśl o historii, w której występować będą wyłącznie dwa razy liźnięte landrynki. A Jesień się śmiał. Śmiał się, dziko trzęsąc wielkim brzuszyskiem naznaczonym tatuażem z małą dziewczynką w koszyku pełnym pestek – trza było nie żreć tyle gruszek i śliwek to cię wzdęło! – bo w końcu to on wymyślił Szeleszczące Wyścigi Beznożnych. To on namówił liście, te najmocniej wysuszone, by wszędzie podążały za nią, stukając o kamienie, bawiąc się odgłosami. To on założył się z Wiatrem Pieszczochem, że nie tyle nastraszy Wiedźmę, ale sprawi, że w końcu ona, całkiem bez utensyliów… poleci!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Śnieżka musi umrzeć” – powieść potężna. Historia niesprawiedliwości, opowieść o pieniądzu, który może wszystko. I o ofierze, która jednak nie do końca nią jest… bo czyż wymiar sprawiedliwości mógł się pomylić? Chyba nie, jeżeli powrót mordercy przynosi kolejne ofiary?

Właściwie od początku wydaje się nam, że on nie mógł tego zrobić? Dziwnie sympatyczny, młody mężczyzna z odebranym życiem zdaje się być zwyczajnie dobry… ale czy na pewno? Wszystkie ślady, wszelkie tropy prowadzą do niego! I cała ta sprawa zdaje się tkwić o wiele głębiej w przestrzeni niewielkiej miejscowości. W owym szepczącym porozumieniu, wspólnocie swoich. On – morderca – do niej już nie należy. Ni jego rodzina. Ni ktokolwiek, kto się będzie z nim kontaktował.

Neuhaus prowadzi nas powoli, nie gmatwa, rzuca wszystkie zmienne, pozwala samym odnaleźć prawdę. Nie skacząc po chronologii nakazuje swoim laleczkom zagłębić się w przeszłość. Przejść przez kolejne próby, udowdnić że są dobrzy… albo wprost przeciwnie. Detektywem będzie młoda dziewczyna, zagubiona, ale sprytna i ten, który zabił. Tchnący wolą zemsty za to, co zrobiono jego rodzinie, ale też dziwnie niepewnym swoich wspomnień… ale i tego co ma się wydarzyć.

Szalone, dziwnie nadmiernie radośnie słoneczne, pierwsze jesienne dni na Wyspie, zdają się być czymś natrętnym ostatnio. Oj pewnie, że listki się pięknie wybarwiają, jak szalone, jak na grzybkach. Pewnie, że światło, lekko niskie, dziwnie opadające, pięknie obrysowuje każdy kształt. Świat zdaje się rzucać wszystkie zmienne, jakby… koniec miał nastąpić, więc wiecie, można wyjeść lody z lodówki i pożreć wszystkie tabliczki czekolady, te na czarną godzinę.

Ale może się mylę? Może w rzeczywistości zawsze tak jest, ale zabiegane oczy przestały widzieć? Nie wiem… wiem jedno, że piękne to. Nawet jeżeli coby zrobić zdjęcie ponownie należy położyć się na ziemi, znieść wbijające się patyczki w miejsca, o których lepiej nie myśleć, chłód dobiegający od dołu, z prawej a i z lewej…

… człowiek zapomniał jak to wszystko jest piękne. Każdy liść inny, czapeczki żołędzi dziwnie zadarte, inne przekrzywione, każde inaczej się wybarwiające. Kasztany szalenie szalejące pod stopami. Dziwnie jeszcze świeże, jakby pokryte lakierem, trzaskające pod stopami… aż człekowi się zdaje, iż dochodzi do lekkie pochrząkiwanie bardzo głodnych warchlaczków.

Nie rozumiem mnogości ludzi tęskniących za latem i wyłącznie owo utęsknione lato uznających za czas na wakacje. Bo jesień ma przecież tak wiele na Wyspie do zaoferowania. Spokój i domowość, ciszę, którą zmącić może tylko wiatr i fale rzucające się samobójczo na skały… i te kolory. Szalone. Wyskakujące nagle z takiego czystego błękitu, że horror vacui się włącza, coby go zapaćkać, domalować mu wąsy, stado jeleni, pięć żab i może słowika z nadwagą?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.