Pan Tealight i Bździnka HaLucynka…

„Zdawało się, że mega hajowanie, szaleństwo wyobrażalności nienamacalnej, czasem nawet boleśnie namacalnej, nie może być codziennością. Niemożliwą jest, by występowało codziennie, nie tylko tak specyficznie, osobowo od święta, ot jako nagroda za oddychanie, ale zalegało warstwami na każdej chwili życia… A jednak. Na tej Wyspie, dla tej Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki, to właśnie Bździnka HaLucynka była codziennością. Jakby coś wirowało w powietrzu i zawsze bacznie spoglądało w otwory oddechowe zrobione niegdyś w Wiedźmie, wiecie nawet te nadprogramowe w uszach! Magiczne pyłki i proszki uformowane w babskość zawsze stojacą pod oknem sypialni, zwodnicze dymki i kadzenia. Celujące tam, gdzie zawsze wlecieć można, gdzie wrót nie zamykają, dowodów nie sprawdzają, gdzie cię nie wykichają, gdzie wciągną i doprawdy będą nieświadome twoje obecności, jakby nagle to wciągającemu udało się osiągnąć… to wszystko!

Właściwie, gdyby tak pomyśleć, gdyby owa dama namacalna, nalizywalna, wciągalna donosa były obecna w życiu każdego, gdyby się nie narzucała, ale delikatnym aromatem odlotu przypominała tylko, że tu jest, że może pomóc, tak blisko, tak za darmo, tak nieskrępowanie wydalająca wszelkie niesubordynacje, iż w rzeczywistości w owej jej nagminnej obecności jest coś bliskiego wszelakim świętością i z przymrużeniem oka traktowalnym faktom… czyż nie byłoby miło?

Może dla normalnych?

Cóż, w osobie Wiedźmy Wrony miło nie było. Bździnka w owych tęczowych szatkach, niska, wciąż kichająca, uśmiechnięta, jakby ktoś jej kazał puszki otwierać ustami… wciąż liżąca swoje przedramiona, była jej jednak tak bardzo niechętna. Znaczy nie, że ona nie chciała, bo chciała strasznie dostać się do środka, polatać między stronami, pomodzić, poplątać, poszaleć, wypuścić największe motyle i węże halucynogenne swoją skórką, żabki takie do żucia, grzybeczki wzmacniające kolorki nienazwane, owym pokrętnym historiom fantazyjnym nadać podwaliny rzeczywistości namacalnej, ot zabawić się, ale Wiedźma jakoś niezbyt…

Ona siedziała tylko, żuła te swoje strony, obkładała się okładkami, skórą absorbowała pyłki kleju z obwoluty… a potem lizała swoją skórę, żuła włosy i przegryzała rzęsami i brwiami… ot nietypowo, ona kręciła się samą sobą. Ale Bździnka HaLucynka czekała. Wiedziała, że przecież musi tak być, no musi, że i ona kiedyś takową Wiedźmę Pożartą sobie wciągnie, zapoda, wstrzyknie… i poczuje.

Odleci.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Wyznania Katarzyny Medycejskiej” – powieść o kobiecie. O pragnieniu pokoju, o naiwności. Powieść miażdżąca legendy, a jednocześnie nie pozostawiająca okrucha niepewności. Bo oto jest historia kobiety, która zapragnęła, która postanowiła, że kobieta może walczyć…. i walczyła.

Jednocześnie powieść zachwycająca jak i smutna. Gortner ponownie zmienia przeszłość w rodzaj pamiętnika, wspominek z łóża śmierci, a jednocześnie przepełnia je życiem! Zapewnia nam podróż do XVI – wiecznej Francji, w ramiona intryg, kłamstewek, półprawd i wszechobecnych pragnień jednostki. Ale Katarzyna zdaje się mieć wyższe pragnienia. Nie tylko dla swoich dzieci, nie tylko miażdżona panowaniem Diany de Poitiers, uczy się. Uczy, by w końcu uwolnić się od wszystkich… Niestety w owym szale nie dane jest jej w pełni zaznać miłości. Szalonej i jakże dla innych zawsze na miejscu. I nawet gdy owa miłość nadchodzi, cóż, musi ustąpić pod panowaniem wyższego dobra. Ludu Francji… dzieci, na które miała tak niewielki wpływ…

Katarzyna Medycejska, jej obraz wypływający spod pióra C. W. Gortnera, jest inna niż nam opowiadano… zaskakująco inna!!! Autorowi udało się zebrać do kupy nie tylko fakty, ale i legendy. Z jednymi się rozprawia jawnie, inne oddaje naszemu osądowi. O niektórych sprawach dowiemy się po raz pierwszy, bo w końcu lekcje historii nie mówiły o wszystkim. Na pewno jest to przygoda. Na pewno obraz kobiety, która do końca pragnęła uszczęśliwić innych… czyli jak większość z nas! To dobra powieść historyczna, gdy damy sobie lekko pofolgować z faktami. Jakby owo nietrzymanie się dat, uwalniało prawdziwe człowieczeństwo przeszłości…

… oj warto!

Wystarczy, że słonko wychyli się zza chmurek, wypełznie w tej swojej całej olśniewalności, w owej promienistość i złocieniach, a już człek chce zdzierać z siebie ciuchy. Odziany w kolejne łupinki, niby dość stara cebulka, zerwałby te szaliki, odgryzł rękawiczkom palce, rozszarpał bluzy i podciągnął powyżęj brody koszulki… bo ciepło mu, więc ekshibicjonizm mu się włącza. A słonko się raduje. Niczym podstarzały, nadzwyczaj nadużywający solarium pan… patrzy.

Ale nie długo dane mu będzie wdzięki rozgrzanej ludności oglądać. Zboczeńcu ty jeden!!! Ty niby tam złocisty oślepiaczu ty!!! Oto nadchodzą chmurki. Dumne, choć frywolnie poszarpane, nie dbające ow owe całe ustalenia XXS. Puchate i objedzone, dziwnie zawstydzone, że dały się słonecznemu kusicielowi, erotomanowi promienistemu, tak rozochocić. Toć to już październik! Siedzi nisko! Nie wzlatuje pod niebiosa, nie pali ludzi… teraz trzeba ich znowu namoczyć!!!

Oj tak, słonko uparcie domaga się powrotu dusznej letności. Ale nic z tego, chmurki nadzorują wszelaki parytet. I choć może deszczowe pląsy są sporadyczne i występują raczej tylko nocną porą, to jednak… Wszelka roślinność dookoła mnie, zdaje się odbijać sobie owe letnie parzenia i uschniętości. Tą całą dwumiesięczną ponad gotowalnię. Gdybym nie widziała, nie uwierzyłabym w ten zielony szał ciał i uprzęży, ale widzę. Macam i stwierdzam, że szaleją!!!

Liście niechętnie zmieniają kolor na coś bardziej dopasowanego do października. Część z nich w ogóle chyba twierdzi, że to już liściopad! Inne znowu tak się uprażyły w owej letniości, że dawno już skrywają się w wysokich trawach i wrzosach drapiących. I tylko lawendzie w tym roku całkiem nie wyszło… smutne strąki pojedynczych kwiatków żałośnie okupują szczyty i łodyżki lekko już szarzejących pędów.

Szkoda mi tak tej lawendy, ale cóż zrobić?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.