Pan Tealight i Biedronkowe Kamienie…

„Przeglądała się Wiedźma Wrona w lustrach… niegdyś.

Przeglądała by zobaczyć coś więcej, coś innego, nowego, nietuzinkowego, pojedynczego egoistycznie. Tego coś zza tej drugiej strony tafli porysowanego szkła, coś, czego nawet ona nie potrafiła dostrzec w samej sobie, w przeszłości, przyszłości i mętnej teraźniejszości… coś, czego nie dotykała nawet jej wyobraźnia. Pociągniętego srebrną farbą, a jednak przepuszczającego wszelakie zło… Z czasem przestała się przeglądać. Przyglądać tamtym światom i samej sobie. Z czasem jak zegarów, zaczęła unikać luster, rzek i kałuż, polerowanych z wielką pieczołowitością powierzchni metalowych i lakierowanych. Zaczęła kochać owe szaro-bure powierzchnie, zachmurzone, nie godzące się odbijać byleczego. I choć wiedziała, że jest dość specyficznym byleczym, to jednak nie kłóciła się z nimi. Uwielbiała te powierzchnie pokazujące coś więcej. Wiedźmę z dwoma głowami, poszerzoną poprzez niedotykalne dla niej czasy i przestrzenie, zakrzywioną, falującą, jakoś tak ekologiczną.

Kochała siebie tylko w tych zakurzonych beczkach i siebie w polerowanych kamieniach. Siebie odbijającą się jakoś tak częściowo, dziwnie dyskretnie, przypadkowo, odbijającą się tylko swoim odbiciem w zajętych pokazywaniem innych obrazów ramach i taflach, które oblepiły masy muszych zezwłoków.

Rozumiała to…

I tylko gdy zasypiała nie wiedziała jednego, że gdy jej własna, obarczona codziennością, w której musiała ciągnąć ją samą, tożsamość, ciągnąc oczywiście boleśnie, z satysfakcją paskudną za kłaki świadomość związaną sznurówkami z wiedźmowatością i wszelakim pojebem jej właściwym, wybierała się za nią, ktoś stawał pod jej oknem. Czystym oknem małej sypialni i przeglądał się nie w nim, ale właśnie w niej. Niej samej. Dziwnie wciąż ruchomej, ale nie odbijającej się…

Były to Biedronkowe Kamienie. Gigantyczne głazy, pełne różowatości i szarości, krystalicznych żył i spęknieć. Owi stojący tancerze, zwyczajne rodziny i nie mniej zwyczajni bogowie, symbole i zapomnieni herosi… Poznaczone kubkowatymi wgłębieniami olbrzymy, rzezane niegdyś ludzką ręką, a potem i artystycznymi tysiącami lat, opisane owym tajemnym językiem, który odczytać można było tylko na odwrót, i tylko przeglądając się w jakiejś wiedźmie!

Stawały w oknie, świadome owej uśpionej, jakże spokojnej nieodbijalności Wiedźmy i czytały siebie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Klątwa opali” – wciągająca przygoda. Pierwszy tom cyklu „Kroniki Tortallu”. Z jednej strony kolejna opowieść o nastolatce… przygoda, odrobina magii, przyjaźń i praca nad sobą. Honor, odpowiedzialność, spłacanie długów. A z drugiej, jednak coś świeżego! Nasza bohaterka jest wrażliwa, trochę bardziej nietypowa, trochę mocniej oddana sprawie. Ot Szczenię zaledwie, ale rozmawiające z duszami unoszonymi przez srające gołębie i z wirami… widząca więcej, słysząca więcej, przywiązana dziwnym poczuciem odpowiedzialności do najbiedniejszej z dzielnic… choć nie musiała przecież. Bo jej życie mogłoby być inne.

Zresztą cóż to za życie – być Psem?

Powieść ma charakter przejrzystego, zwykłego dziennika, osobistej wyprawy nie tylko w świat otaczający Beccę, ale przede wszystkim i w nią samą. Odkrywającego powoli jej przeszłość i teraźniejszość, ale i specyficzny świat, w którym żyje. Jest prawdziwy, jakiś taki naturalny, normalny, a przecież i tak bardzo magiczny, fascynujący. Zresztą, nie oszukujmy się! Nie tylko nasza narratorka zachwyca, bo Tamorze Pierce udało się powołać do życia sporo postaci, w których można się zakochać, które są sobą, nie poddają się modzie, zadziornych, intrygujących, podejrzliwie wrednych, ale i tych nadzwyczaj honorowych…

Jednak najlepsze jest to, iż to dopiero początek przygody!

Wyspa poznaczona jest mniej lub bardziej Biedronkowymi Kamieniami. I to moja osobista ich nazwa, choć cała ta „biedronkowatość” ma się w rzeczywistości całkiem na opak. Interpretacje… cóż, raczej większość interpretuje je jednako, nie wysilając mózgownic, nie sięgają do kwiczącej z zasobu teorii wyobraźni, wypychającej paluchy do góry, zgłaszającej się jakże chętnie do odpowiedzi, nie odrzucając krępującej codzienności i wpojonych współczesnych norm… A przecież od solarnych systemów, od nieboskłonów i kalendarzy do prawdy może droga być daleka. Może ktoś zwyczajnie miał stukowego Touretta i tak sobie ino wgłębienia robił? Może lubił statki rysować, albo w specyficzny sposób czas zabijał? Może dłużników dekapitował tak mniej krwiście, a może tylko i wyłącznie ręka mu drżała, gdy kamyk sobie polerował?

Może…

Może tak naprawdę znaczyło to tak wiele, że współczesny osobnik, który do wszystkiego ma maszynki i ciężko mu dojść do sklepu, od razu rozgląda się za autem… nie jest w stanie tego objąć myślę leniwą? A może jednak tylko niewiele znaczyło – choć akurat w to trudno uwierzyć. By ustawić te kamienie, by je ozdobić, by wybrać właśnie takie głazy, przyciągnąć, w kółko niczym klocki poumieszczać, nie mogło to być OT NIC… więc czym to było? Tylko pomnikiem, pamiątką? Specyficznym wystrojem terenu, parkiem dla zmarłych? A może obrazem całego świata? Tu mamy kobietę, tu trzy staruchy, tu stoi młoda, tu matka, tu babka, a tam zwykły pisior i tyle… bo pewne sprawy się nie zmieniają. Ludzie rodzą się i umierają… płodzą się, wciąż tak samo w ciążę zachodzą – poza wyjątkami – a potem wydalają parazyta i od nowa.

Ale jeżeli pewne rzeczy się nie zmieniły, to dlaczego zanikło ich rozumienie? I dlaczego Biedronkowe Kamienie są tak zapomniane i niemożliwe do odczytania? A może jednak to one czytają nas?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.