„Wiedżma Wrona Pożarta się naśnieżała. Począwszy od niewielkich, obutych stóp, które już zdążyły przyjąć wojownicze barwy bakłażana w purpurowych skrpetkach w serduszka, poprzez niedorostki najczęściej skaczące, dupsko o woli zniżającej, korpusik i cycki ciągnące ku ziemi, odnóża dwa te pomniejsze, a i w końcu łeb, wypełniała się śniegiem. Jej kartki powoli puchły i ciemniały, zwijały się, ale nie rozłaziły, słowa zaczęły stawać się coraz bardziej wilgotne i opływowe, a zdania wirowały.
Przypływy i odpływy kolejnych zasp ją wypełniały. Właziła w każdą. Niczym ślepiec, którym właściwie była, kierując się czystą, zboczona intuicją znajdowała te najgłębsze. Najbardziej białe i soczyste. Pragnące i cierpiętniczo jej łaknące.
Ci bardziej skłaniający się ku normalności mieszkańcy Wyspy, pochowali się w domach. Nikt nie miał zamiaru bez przymusu lufy i brzeszczota, wyściubiać nosa, czy cokolwiek więcej na zewnątrz. Na mokry, ciągliwy dziwnie, mlaszczący i śliski zewnątrz. Biały, oj dobra może i magicznie malowniczy, ale bez przesady. Przecież większość miała w domach okna!
Ale nie ona. Ona musiała się naśnieżyć. Dotykać, macać i głaskać. Tarzać się, nasiąkać, wypełniać i eksterminować pustkę, a przede wszystkim spożywać. Wiedźma powoli napełniała się śniegiem, a śnieg w niej… nie topniał. I to dlatego grzechotała gwiazdkami, mlaszcząc kompletnie przemoczonymi gaciami. Ale Troll nic sobie z tego nie robił. W ogóle nie był zainteresowany. Wraz z Jesienną Sonatą Ostatniego Liścia zanurzył się w granicie i spał. Śnieg pokrył jego wystającą głowę i złote, stojące w każdą stronę włoski. Na żel pewno, bo raczej nie odżywka. Śniegowi może i było wszystko jedno, na co tam padał, właściwie jest w tym jakaś desperacja, coby tak wszystko pokrywać… cóż widać DNA mocne w genach.
Ale jednak żeby tak Trolla?
Wiedźma, która już dawno została porzucona przez przemarzniętego i mającego dość tych spacerów, Chowańca, dziwnie zwykle możliwego do zgiepeesowania tak dwieście metrów w jej okolicy, przyuważyła dwie strużki dymu. Równomiernie tańczące w bezwietrznej aurze. Na wdech… i na wydech. Do środka jasne, na zewnątrz dziwnie zielonkawe. Znaczy sie ekologiczny, jak nic. Intrygujący i łachoczący kreatywność wiedźmią pobieżną. Może by tak wykopać, poeksperymentować na Trollu? Możeby tak zaintrygować, odstresować, może jednak zaryzykować?
Pokochać…
Może się i trafi taki o bazyliszkowym spojrzeniu, będzie zestaw posążków do ogródka, no darmoszka! Ale z drugiej strony budzić tak brutalnie, no nawet w wiedźmie się intrygująca trwoga czai… ale może? Zmarznięte palce się trzęsą, coś tam pcha, coś dręczy. Bo może i nie cały to Troll, a tylko męska głowa? Takie tam elementarne utensylium do działań magicznych? Korci, ale też jak to tak brutalnie senne mary odganiać, się nie godzi. A nóż widelec trafiła mu się ta najwspanialsza, miłosna, dzierżąca moce odprężenia? Trollom się też należy… naśnieżanie.
Pan Tealight, zmarznięty strasznie, ale rytmicznie podźwiękujący soplami z okolic nosa, tylko odetchnął, a potem brutalnie oderwał od pnia Ojeblik, małą uciętą i przymarziętą główkę. Cóż, wiedział, że Wiedźmy pilnować trzeba, ale dopiero teraz rozumiał dlaczego aż tak pilnie pilnować…
A Troll? Spał. I śniła mu się przekąska… Bo niewielu wie, że naśnieżane, zimowe wiedźmy, są najsmaczniejsze na świecie. A ten aromat, co łechotał go w złote włoski, co najmniej 24 karaty, doprawdy był rzadki.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
A oto i rzeczona głowa… żeby nie było stuprocentowo real i w ogóle. Na dodatek świeża, właściwie jeszcze dycha, a nawet i ze trzy dychy ma! I włoski ma, się znaczy troll jeszcze całkiem na chodzie jest.
Trza będzie go sprawdzić na wiosnę, jak odtaje.
Z cyklu przeczytane: „Gniew smoka” – opowieść dla specyficznych. Tych kochających legendy, fantasy z magią, smokami i stworami o dość niepewnej genetyce. I dziwacznej genealogii… Opowieść o historii, pieśni, przeznaczeniu i legendzie. Oraz o miłości, bo przecież miłość jest ważna. I bogach. Bo ci zawsze potrafią nabroić, jak się okazuje też poddawani są własnym armagedonom. No i o ludziach, w znaczeniu wypełnienia, no i ktoś musi prowadzić konwersacje, co nie?
Tom trzeci, więc nie ma co zaczynać od tej części. Ci co kochają duet autorski, przeczytają, ci co nie, powinni raczej zajrzeć do ich wcześniejszych książek.
Tarzanie się w śniegu to doskonała rozrywka, ale i uzależnienie. Niestety zwiększa ilości prania, potrzebę rozgrzewania i wszelakiego rozcierania. Bo śnieg bardzo pragnie krwistego mieć przyjaciela… ale tak na zawsze. Coś w rodzaju pluszowego misia, pieseczka czy koteczka… choć nie, może koteczka to nie. Niestety ci, których kocha wymagają troszkę wyższej temperatury, nie żeby zawsze, ale jednakowoż czasem muszą się zagotować. Choćby i ze złości.
Bo choć kocha tak mocno i egoistycznie… to jednak śnieg rozgrzewa tylko przejściowo. Ale na Wyspie jest czymś więcej. Komunią, podstrzyżynami, chrztem i wszelakim innym, obmyślonym przez specyiczne umysły, bo nie bóstwa, sakramentem.
Bo jak bogowie czegoś chcą, to sobie to biorą!