Na zewnątrz pada specyficzna mutacja… coś pomiędzy mżawką a kapuśniaczkiem. Raczej słono doprawiony opad o zmieniającej postrzeganie świata, konsystencji. Dowcipny ten listopad.
Od dwóch dni mam napisać o Bente, ale ciągle coś mnie powstrzymuje (chociażby może na przykład to, że to jedna z moich głównych bohaterek „Opowieści z Wyspy”). Najpierw ona sama. W piątek miała urodziny, 60!!! Wierzcie mi, wcale nie wygląda na tyle, no gdyby nie ten fioletowy nos, właściwie całkiem całkiem… zresztą babka wciąż ma powodzenie…
Ale od początku.
Każda miejscowość ma swoją wariatkę. Nieskromnie myśląc wydawało mi się, że to mi w udziale przypadnie korona, berło, jabłko Miłościwie Panującej Dziwaczki, ale nic z tego. Pobiła mnie Bente. I to nie tylko stażem mieszkania na Wyspie. Urodzona w Szwecji, w młodości szalenie piękna, znająca Chagalla, mając propozycje pozowania dla wielkich malarzy… zakochała się. I w ten sposób trafiła tutaj. Po drodze zaliczyła wystarczającą ilość traum, by zostać najgłośniejszą, najbardziej upierdliwą sąsiadką Wszechczasów. Ale też człowiekiem, który paradując przez świat z butelką piwa, najbliższym przyjacielem tuż obok suczki Sziry, jest totalnie, z gruntu i ponad niebiosa… DOBRY.
Jej urodziny miały chyba przebiegać jak to u kobiet bywa – totalna depresja i udawanie, że sie nie istnieje. Ale… rano zaniosłam jej obraz, który namalowałam po pierwszej z naszych poważnych, szczerych rozmów, no i jakoś tak wyszło, że zaraz wparadowała – bo ona nie wchodzi, wpada, robi burzę, piorunuje i wypada – z tym:
Bo Bente przede wszystkim kocha Beatelsów, Boba Marleya, ale nade wszystko Johna Lennona. Jako, jak sama o sobie mówi, stara hippiska, wyznaje wyłącznie „MAKE LOVE NOT WAR” i w ogóle ogólnie PEACE. Wciąż każe się wszystkim uśmiechać, choć sama często znika na wiele dni w swoim małym domku, by przetrawić kolejne czarne chmury nad duszą. Ale gdy mijają, potrafi wparadować i zażądać zawiezienia jej do miasta… (w trakcie wożenia robi tyle wrzawy, że tzw. Mąż ma jej dość).
Po Marleyu nadszedł czas na kolejną opowieść, aż w końcu siadła na podłodze. Mój Mąż się ewakuował wcześniej, brzydal 😉 Siadła i chyba po prostu nie chciała być sama, a jej luby od „foki foki” akurat dziś nie miał przyjechać. I tak się zaczęły „Christmas for Bente” – bo po co nazywać to urodzinami – z historiami z przeszłości, no i prezentami. Najpierw przyniosła wszystkie swoje nieodpakowane prezenty, a potem do drzwi zapukała pani-posłaniec z kwiatami i wielką paczką. Cudo paczka 😉 Brat Bente postawił na wiktuały specjalne, szampana i wino, a może wino był od kogoś innego? Za to wiktuały w stylu oliwkowe krakersy i migdały, czekolada i inne tam mecyje, ambrozje i takie śmakie, owakie, jakich na oczy nie widziałam, a moje podniebienie nawet nie słyszało.
Nie wiem, zgubiłam się rozpakowując jej te prezenty, potem dzierżąc kawałek upieczonego wczoraj ciasta i strasznie fałszującą świeczkę „berzdejową”, patrząc jak Bente jest wzruszona i szklą się jej oczy. Niby łatwo ją chyba wzruszyć, bo jest uczuciowa i wbrew pozorom bardzo delikatna – może nie wtedy gdy wrzeszczy do sąsiada z góry „Anas ja słyszę jak ty się masturbujesz!!!” po angielsku – ale w tym było coś takiego, co sprawia, że człowiek czuje się jakby robił coś dobrego.
Bo choć Bente jest uciążliwie szalona, to w tej jej dobroci się ją kocha. Jakoś tak zwyczajnie, tą pełną miłością, która często przypierniczyłaby stojącym najbliżej meblem w obiekt wzruszeń.
Wszystko przez to, iż Bente taka jest, skrajnościowa. Jak ja… chyba? Ma na pewno lepsze nogi niż ja 🙂 W tym miejscu powinnam pokazać Wam jej zdjęcie, ale nie mam. Kiedyś zrobię, muszę, bo to intrygujący temat, ale jeszcze nie teraz. Najpierw jakoś ją zwiążę, bo po dobroci nie pójdzie, no i przycisnę, żeby przetłumaczyła na angielski swoje wiersze… bo to od niej dostałam jeden z najpiękniejszych prezentów – wiersz 😉 Ale mogę Wam pokazać ją, namalowaną, od środka, sekcję zwłok jej życia… pełny symbolizm. Czyli obraz „Bente B. F”:
A! Zapomniałabym. Najnowszy nabytek do biblioteczki, oczywiście dzięki konkursom na kanapie 🙂 Ratują mnie. Inaczej mój książkowy głód po prostu zaliczyłby taki odwyk, z którego mogłabym się nie podnieść…
„Depresja, smutek, wielki czarny pies, przygnębienie, rozpacz… Wszystko tylko dzisiaj w dramatycznym i nielogicznym zestawie z nijakością. UWAGA!!! Przy zakupie ilości, która nas uraduje gnomy zapakują przesyłkę w radośnie słoneczny papier i przewiążą śpiewającą tasiemką – czas wycia tasiemki co najmniej 58 dni. NIC TAK NIE UCIESZY ŻONY JAK PREZENT GŁOŚNY I SZALONY!!!” Chepcher Jones „Sklepik z Niepotrzebnymi”