Pan Tealight i Jabłuszko…

Wyspa szalała z Wiaterami. Cudacznie i grzesznie, barwnie i rozpustnie, nie bacząc na konwenanse i błagalne, jątrzące nawet nieczułe zmysły, łkanie Wiedźmy Wrony Pożartej o śnieg! Kołysała się i bujała, załączała karuzelę i mąciła ciała oraz zmysły. Bawiła się, bo świat się nie skończył, a ona kredytów nabrała… więc cóż jej tam zostało, jak nie zabawa, co się nigdy nie skończy?

Pan Tealight w ostatnich dniach nader oszczędnie spacerował. Jego szara eminencja, w płaszczyku – pelerynie i z Ojeblikiem u stopy, wolała nie narażać się na te powietrzne przemieszczania i pomieszania. Zresztą właśnie się przeprowadzili. Powinni to jakoś uczcić, ale nikomu się nie chciało. Biały, potężny dom wchłonął ich i utulił. Każdy znalazł swoje miejsce, nawet lekko jeszcze tchnący spalenizną Smok z Komina. Chyba byli w domu, domu z mostkiem, rzeczką, widokiem na pola, las, morskie otchłanie i pluskające odmęty… i tylko pod schodami, ot tuż przy frontowych drzwiach, coś szeleściło nader niepokojąco. Niby kupka zbrązowiałych do cna i przemokniętych liści mogła wydawać takie odgłosy, ale w tym miejscu musiało być w tym coś więcej… coś groźnego może? Coś bardziej nieprzewidywalnego?

Zło wcielone w pojesienny marazm?

Lekko popychany laskami, miotłami i kijaszkami z osiki, Pan Tealight podszedł do kupki liści i nie oddychając, nie patrząc, ogólnie udając, że tu go nie ma, trącił ją starym kapciem w różyczki, wyciągniętym w drżącej dłoni…

Wieść po komunie niesie, że podobno wtedy ten, który nie uciekł, ten jedyny odważny, albo ten wiecie na ciele i umyśle głupi, albo może mało ruchawy, no ten jedyny mógł usłyszeć szeleszczący szept, jeżeli tylko istniał…

Ten szept jadący lekko zgnilizną:

– Najpierw ogryzła mnie jakaś Śnieżka, wcześniej zmacała paskudna królowa, byłem i złote i czerwone, ale zzieleniałom z zazdrości na wieść o tym, że istnieją ananasy! Byłem sobie mądrością, ale Ewa przyszła, no i zamiast zeżreć oddała mnie mężczyźnie… niemota straszliwy to był, miągwa rolowana po prostu prostacko! Jako nagroda dla najpięknijeszej, było trochę ubawu, ale co tam, przeszłość stara nader bardzo. Teraz ino zdowotnością mnie mienią… ale najczęściej kwitnę, rosnę, mienię się woskami, a potem opadam i gniję.

Marny los…

A gwiazdą byłem!

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Grzech aniołów” – szkoda wielka, że kurde domyśliłam się zakończenia, a i środka niestety też!!!

Tak naprawdę, to nie sądzę coby to była wina autorki. A może? Może jednak zbyt wiele ujawnia od początku… a może to tylko ten mój zeżarty przez książki umysł odnajduje schematy? Bynajmniej powieść dobra. O miłości, wyborach życiowych, stałości uczuć i kompromisach.

Oraz o rodzinnych tajemnicach, które w końcu zawsze z szaf wyłażą!

Wiatery na Wyspie panują niepodzielnie od miesiąca. Można mieć nawe, silne, nieuchronnie zbliżające do pawia, wrażenie przeniesienia choroby morskiej z wody na ląd. Zresztą ląd tyż niebzyt suchy.

Nie ma to jak zacinające deszcze!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz