„Eeee no trochę było ich zbyt wiele.
Właściwie ino o to chodziło, że było ich wiele, naprawdę wiele i jeszcze były dość sporawe, no i na dodatek… w ogóle były nie tam, gdzie powinny.
Wszędzie.
Malutkich, pełzających i latających, gryzących, wżerających się, podskórnie działających, oraz takich, które doprawdy wiedziały jak się do kogoś przyczepić. Tak naprawdę. I na zawsze… wiecie, bo gdy Żyjątka się zakochały, to na zawsze, do końca i nadparanormalnie.
Po prostu.
Najwierniejsze w miłości.
I… żywotności.
Tudzież, no wiecie, kontakt karmiciel i żrący… tak też to działało. Feedersi tacy i tyle. Nie żeby taka miłość była gorsza, no wiecie, w końcu każdy kto kocha, to jednak trochę traci na umysłowości, nie oszukujmy się.
Miłość, to jednak niemózgowa sprawa… chemia znaczy jak najbardziej, ale wiecie, rozumek raczej nie…
Działa?
Przecież każdy potrzebuje miłości, no i to jeszcze w tych czasach, czyż nie są one Żyjątka idealnym symbiontem?
Alien?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
W oddali słychać szum morza.
Dziwna cudowność, która, gdy usłyszałam ją po raz pierwszy, wieki temu, zdawała się być drzewną burzą… w oddali słychać szum morza, a ty człowieku plewisz podjazd, bo nie chcesz używać randapów i innych skurczysyństw. Tak, oczywiście, że okoliczni mają cię za idiotę, tuzież niedouczone CUŚ, ale…
… plewisz…
A morze szumi.
Dżwięki tutaj są takie dziwne.
Niektórzy się do nich przyzwyczajają, inni znowu odkrywają, że zawsze za nimi tęsknili, a jeszcze inni, uciekają. Nie da się inaczej. Bo dźwięki włażą w człowieka i jakoś takoś zmieniają i twoją muzykę. Oną wewnętrzną nutę, która niegdyś była znajomą, ale od jakiegoś czasu zupełnie do ciebie nie pasowała, więc zrobiłeś ten krok i spotkałeś oną Wyspę… zakochałeś się, może i przeprowadziłeś i nie możesz już żyć bez fal, wiatru i mew…
Po prostu.
Dla ciebie to jest zwyczajne.
Że już nie możesz.
Zmieniłeś się, znaczy, wiesz, że to Ona dokonała onej zmiany, ale jednak, jakoś tak próbujesz sobie wmówić, że może sam jakoś do tego dorosłeś… nie, szybko tracisz takie zapatrzenie w siebie i od razu, zwyczajnie przyznajesz jej rację.
To Ona.
Wyspa cię zmieniła.
Nawet twoją wewnętrzną muzykę, nawet one drgania, pragnienia i marzenia i jeszcze, jakoś tak… coś wzbudziła, obudziła… nowego, a może tylko uśpionego, coś, co miałeś w sobie, ale bez Niej w życiu byś tego nie poruszył nawet. Nie zauważył, nie… no wiecie, pominął na zawsze…
Plewisz…
Zwyczajowa robota.
Nie ma co, człek ma dom, musi plewić… nie, chcce raczej, bo ma w sobie oną dziwną moc, która mu wmawia, że idealność jest drogą jedyną, nawet jeśli pedantyczność nie należy do twoich zachowań wyuczonych, wiesz, że ją w sobie masz.
Masz.
No i wsio czyste i wyplewione tak pięknie wygląda i brzmi…
Bo nagle wszystko dla ciebie brzmi. I wiatr i ptaki i trawa wzrastająca, kropla rosy zagubiona, za spadająca, czy też mniej romantyczny, ale jakże ludzki, wiecie, smark z nosa… nie oszukujmy się. Coś leci. I też muzyczy. Co za miejsce, że wszystko ma jakąś melodię? Co za miejsce z tej Wyspy?
Kurcze no!!!
Ja wiem, że te linie geomantyczne i tym podobne…
Ale…
Zwyczajowe czynności tak naprawdę stają się nie mniej czy więcej zabawne i wszelako uświęcone przez to, że co chwilę możesz sobie spojrzeć w morze. Wciąż czujesz zmęczenie, nie latasz nad ziemią, nic z tego… nie czujesz się mniej zmęczony, czy bardziej skory do roboty, pragniesz piękna, ale jednak… to morze, ten dźwięk…
Szumi…
Brzmi.
Nie jesteś sam…
I choć właśnie użarła cię mrówka, nic to, bo morze szumi… i choć wiatr urywa łeb i wiesz, że będziesz migrenę miał zapewnioną, to i tak… ten szum, ten kolor, ona ciągła zmienność morza, jest cudowna!!!
Na zawsze.