„ZGON, czyli Zakład Gładzenia i Dopieszania Niemoralnego był jak najbardziej instytucją z numerkami i podatkowymi czarami.
Serio.
Powstał jako, wiecie, plan na ten wiosenny czas i by Niemców ułapić. W końcu nie wszyscy przecież na wiosnę zwalają się na Wyspę. Ale oni tak, oj tak. Się więc babeczki zmówiły z Mikołajami i wymyśliły ZGON. Mieli łóżka, mieli oprzyrządowanie. mieli nawet te gazetki, gorące kamienie i…
I oczywiście obsługę.
No wiecie… ktoś musiał.
Na szczęście jednak kurcze ktoś chciał obsługiwać wszystkich. Nie ważne czy z brzuszkiem, czy z włoskami, czy łapie za dupę paluchami… nie ważne, hajs się musiał zgadzać, Wiedźmy z Pieca chciały nowy wywietrznik i obrusik jeszcze, Księżniczki i Królewny po Best Before miały plany ogrodnicze… Wszelacy mieszkanie podziemi mieli plany, o których nikt nie chciał niczego wiedzieć, a na dodatek jescze Smok z Komina i jegojej potomstwo…
No wiecie, trzeba było jakoś sobie radzić.
Dopieszczanie i gładzenie oferowane było w granicach wszelakiego nierozsądku i wpełni perwersyjnej szaleńczości. Ale wiecie, czsy nadeszły maseczkowe, perukowe i okularowe, więc… wiedzieli, że to wypali.
Wiedzieli… one misy pełne bitej śmietany, truskawki i pomidorki jak kiedyś z pola, ten biigos na szmalcu, te kiełbaski jak to babcia robiła, ciasta i wszelakie i weki, do tego wędzone szyneczki i mięska inne… one rosoły i galaty, a potem wszelaka niebolesność narządów ni gastro czy slush tylni…
I żadnego poczucia winy!
I wtedy Pani Wyspy się zamknęła!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Dolina.
Kobbeå.
Tak dawno tutaj nie byłam. Tak bardzo nie rozpoznaję tej rzeki, onych kształtów i kolorów. Onej całej przedwiosenności. Wszystko się rozlewa, wszystko jest wilgotne, a maciupki wodospad z pól zwyczajnie już nie trafia w swoją dziurkę… wszędzie błotniście, więc od początku wiadomo, że będzie ciężko.
Ale nie damy się…
Chociaż, gdy pierwszy most pojawia się jako poległy pod wielkim drzewem… zaczynam mieć wątpliwości. Ale chcę na spacer. Chcę, więc… dobra, nurt szybki, głęboko, ale trzymając się nieistniejącej barierki, kory, jakichś wypustków, udaje się przejść. Ale już wiemy, że ścieżka miejscami może nie istnieć. Więcej, może i niektóre mosty też przeszły do przeszłości ulegając wiatrom.
Ale tutaj jest tak pięknie. Rzeka, powalone drzewa rozdzierają serce, ale te omszałe głazy i barwy szmaragdowe fal… one maciupkie plaże, które się narodziły dla krasnali przyrzecznych… takie są przesłodkie. I niebo niebieskie i tutaj, prawie wcale nie wieje! No dobra, prawie.
Ale nic to… chodźmy, kolejny most się chwieje, kolejne drzewa dokonały żywota, widać, że w niektórych miejscach już rozpoczęto jakieś naprawy, ale przecież u nas wciąż wieje, więc czy w ogóle im się uda… a potem kolejny most i skalna ściana. Niesamowita i zachwycająca. I te bluszcze zawsze zielone. I one błotnistości, które naprawdę chcą nas wciągnąć w swoje trzewia…
… na zawsze.
Zatrzymać.
I para, która ostrzega nas, że daleko, że się nie da…
Da się.
No co jak co, ale mi się nie uda? No weźcie no, może będę wrzeszczeć z bólu, bo zawiśnięcie na cieśni nadgarstwa po prostu ujawni granice bólu, których naprawdę jeszcze nie znałam, ale jednak, uda mi się. Ale najpierw dowiem się, że i po jednej i po drugiej stronie ścieżka zniknęła.
Rozmyta.
Że powylonych drzew jest cala masa.
Że naprawdę trzeba się brać za dosadzanie.
Ale na razie można po prostu iść. I nie dbać o one ubłocone buty, spodnie, skarpetki i nawet gacie, ha ha ha, no wiecie jak to jest! Takie ubłotnienie, to wiadomo, ale warto, bo w pewnym momencie roztacza się przed człowiekiem głęboki wąwóz, a może dolina, kij wie, dołem lekko płytsza, szeroko rozlana rzeka, szum, małe wodospady, wielkie, zielone głazy, choinki i inne drzewistości.
Niektóre powalone, niektóre wciąż jeszcze stoją.
I to światło, bo udało się nam przez te kilka godzin jesdnak mieć jakieś światło. No kurde, jak nigdy. I dalej, brak ścieżki, prawie pionowa ściana błota i gliny z nielicznymi wystającymi kamieniami i tak się trzymasz łapami i zastanawiasz się, czy serio to wiszenie nad wodą jest okej, czy nie lepiej zwyczajnie tak jakoś no… puścić się, stoczyć i iść po wodzie? No możem nie Jezus, ale…
Dla tych widoków było warto.
Dla ludzi, których aż nazbyt wiele na ten czas dookoła wodospadu, raczej już nie. Ale wróci się drogą. Bo czemu nie. Bo można. Bo lepiej jednak w szarości, która nagle nastała, jakoś tak nie cofać się w gliniastości i błotach. Naprawdę nie polecam. Wycieczki zawsze zaczynajcie wcześniej!!!
LOL
Za to droga z powrotem, szosą, z onymi gaardami po bokach… no dobra, ino 3, ale się liczy, no i jeszcze pola i widok na morze z góry… i inne mięśnie pracują. Ech, czadowy to czas, jak człek po prostu ino idzie.
I trochę jęczy…
Wycieczkę polecam, zawsze od plaży do wodospadu.
Weźcie dobre buty.