„No zaliczył.
Rany, w życiu mu się nie zdarzyło jeszcze, a przecież byl Przedwiecznym do cholery! Nawet kląć ostatnio się nauczył od Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki Pomordowane… Zmieniał się, nie ma co. I, żeby nie było, wiedział o tym. Jednakowoż byli razem już sporo lat… a może i więcej onych lat? Może i dłużej. Może i nawet jeszcze… kiedyś, przed czasami, kiedyś tam, gdzieś jakaś dusza, tchnienie, istnienie, a raczej jego zaczątek, zapowiedź…
… obietnica…
No ale zaliczył.
Jak już się tyle znali, jak już wiedział, że tak potrafiła go zmienić, to przecież winien był przewidzieć, iż coś takiego może mu się wcześniej czy później przytrafić. Powinien był wiedzieć, ale jednak… No dobrze, przewidywał, że coś może kiedyś nie pójść po jego myśli i zwykle nie szło, że niegdyś się potknie, coś zlami, nie tak powie, przełoży czy wysadzi, azaliż jednak to…
Aż tak?
Zaliczyć?
I to jeszcze w dziedzinie, która przecież była jego dziedziną, jego życiem, istnieniem i wszelakim, no właściwie nudą codzienności i tak dalej… ale jednak tym razem, w pełni zimowego słońca, które było dziwne z powodu Czasu Panowania Ognia… on, Przedwieczny Wielki i Jedyny…
Dał ciała.
Jak jakiś… pośledni, durny, smrodliwy człowiek.
Niczym coś codziennego całkowicie, niewolnik najmarniejszy, który nawet nie marzy, nie śni i nie pragnie niczego poza wydalaniem i żarciem i tym, y bat nie skalał jego pleców… on, tak bardzo zmulił.
Zupełnie.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Las…
Jeziorko…
Zimno może, no ale. Wszelaką dookolność pokrywa lekki i znikający przymrozek nader przygruntowny, ale jeziorko, czy też stawik, pierun wie jak to jest, może i azaliż wyłącznie element jakichś umocnień, zamarzło dość mocno. Znaczy przy brzegu woda chlusta i nikt normalny na nie nie włazi, jednakowoż grupka dziwnie brzmiących facetów nader pała chęcią połowienia sobie.
Pewno wiecie, syrenica się im marzy, ale nad morzem łeb urywa, to wybrali wersję syrenica topielica i tyle. W końcu baba to baba, co nie? No wiecie, dla niektórych. Nie ma jakość, ważne, że jest w ogóle.
No więc nad onym stawkiem, nad którym planowałam oczywiście nastukać zdjęć stoją oni dżentelmeni wątpliwi, raczej europejscy, chyba, ale język dziwny, więc nie będzie obstrukcji wszelakiej. Oj nie. Stawiałabym na południe od Polski, no ale… nie będę szaleć, moja lingwistyka tamtych terenów jest kiepska.
Ale…
Jest ów zbiornik wodny, jest jego nalodzenie, nasze napotkane chłopy walą kawałkami lodu w nie, zamiast kurna albo poświęcić jednego coby się zmoczył, a słonko ładnie świeci, znaczy jak na zimę, więc czemu nie wlazł, przeca to nie nieskończona głębia jakaś mityczna, no weźcie. Ale nie, one wielkie mózgi zwane podobno wciąż homo sapiens sapiens walą kawałkami lodu. Które odbijają się i se tańcują mając ich w zadkach swych, nader bardzo lodowych, czy jakoś tak.
Ktoś mi wyjaśni, czemu kamienia nie wzięli?
Serio?
Nikt?
Ale… dość tej rozrywki homomałpowatych. Oni na pewno super się bawili, więc co tam. Bąbelki pewno też jeszcze były w użyciu, czy inne napitki zwodniczo rozgrzewające, ale ja mam inne plany. A dokładniej nie mam ich. Zwyczajnie świeci i jest zimnawo, a to najważniejsze.
Zwyczajnie…
Chcę na spacer!!!
… więc idziemy. Po drodze cudowne formy zeschnięte, lekko pomrożone, lekko nie, drzewa one w różnych kształtach, gdzie niegdzie jeszcze liście, które o tej porze są takie niesamowicie skórzane i niebieskawe w odcieniu. Zachwycające. I kocham im robić zdjęcia, bo w obiektywie zmieniają się w jeszcze większą sztukę, którą mi udaje się złapać i to za darmo i mieć je, może i na zawsze, chyba że znowu coś się spierdniczy i wszelakie internety i łącza i pamięci znikną…
Tak bardzo czasem marzy mi się drukowanie ich… znaczy wiecie, tych wybranych, ale to tyle roboty i takie koszta, że…
Mnie nie stać.
Ale wciąż marzy mi się książka.
Moje słowa, moje zdjęcia, moje obrazy, moje wszystko. Tak po prostu. Zwyczajnie. W końcu każdy może, to czemu nie ja… czy z Panem Tealightem, nie to osobny projekt. Bardzo osobny, no ale… więc idziemy. Za plecami Christianshøjkroen, Aremyr, a my, znaczy ja pniemy się po onym niewygodnym, niebezpiecznym wzgórzu. Pełnym i liści śliskich i kamieni omszonych i niepewności…
I choć są schodki i poręcz, to stały się już jednością ze wszystkim i lepiej na nich nie polegać. W końcu docieramy na górę, a widok jest niesamowuty, bo światło robi co chce, a ja, ja chyba zdecydowałam w końcu czego chcę. Gdzie chcę iść. Wiem, kto mnie przyzywa. Dziadek i Tata.
No co…
Każdy ma zboczenia… c.d.n.