„Śniegowa dziura.
Gdzie zawsze pada śnieg.
Wiecie, nawet latem, gdy wszędzie na Wyspie żar i palenie, tam jednak wciąż jest on… biały, spadający, niczym w śnieżnej kuli ale takiej, w której pada raczej wzdłuż nie na około. Niepoddająca się grawitacji, gdy głaska ją ludzka dłoń siła. Niesamowitość wszelakiej bieli z włąsnym oświetleniem, które wychodzi, a raczej wydobywa się spomiędzy opadu… magicznie.
Trzy polany między iglakami, z których dawno już opadł śnieg. Trzy inne światy i trzy inne wszechświaty. A może jednak coś innego? Coś bardziej normalnego? Coś, co zdarza się wszędzie, ale nie każdy jest w stanie to dojrzeć? Nie wiem, nie mam pojęcia, bo przecież jak je mieć, jeśli ktoś wie, że niesamowite nie istnieje? Jeśli ktoś jest pewien tego, że naprawdę…
… albo też zwyczajnie, tak mu pasuje.
Tak mu pasuje, by niesamowite, niefizyczne, tudzież raczej ono wciąż jeszcze nienaukowo tknięte, go nie tykało. Bo przecież są tacy ludzie. Bo przecież nie każdy chce widzieć, bo przecież nie każdy… ale nie ona, więc wiadomo, od razu się na nie natknęła i się w nich zakochała. Nie tylko przez ten śnieg, zimność i biel, nie tylko przez iglaki, chłodek i wszelaką świąteczność, ale przede wszystkim…
Bo nie wszyscy je widzieli.
A były tak oczojebne.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Śnieg.
Spadł.
Oczywiście, jak to z Wyspą bywa, spadło się mu dość miejscowo, na szczęście udało się nam znaleźć ono miejsce… na szczęście!!! No bo serio, jak się okazało, od razu po spadnięciu, śnieg zaczął topnieć. I nie żeby spadł na całej Wyspie, wiecie, nie nie nie, nic z tego. Raczej tylko w określonych rejonach, a dokładniej okolicach Almindingen, więc… popędziła,m, jakby mnie zakonnice goniły!
Albo cś w ten deseń.
I wiecie co…
… udało się, ale… no właśnie. Niby człek zatrzymał się przy starej stacji kolejowwej, bo wiecie, my mieliśmy kiedyś pociągi, teraz zosały po nich nasypy, drogi i budynki oczywiście, w których są muzea albo i ludzie sobie zwczajnie mieszkają i tak dalej. Ale wciąż stukot słuchać.
No ale nie o one dziś chodzi, niestety… choć to naprawdę wcale nie jest nudna historia, wprost przeciwnie, cudowna, inspirująca, romantyczna może nawet… lecz gdy dziś tak człek sobie pomyśli, to nie byłoby miejsca dla pociągów teraz na tej Wyspie w tym miejscu, po prostu by nie… niestety. Ale śnieg… śnieg na ziemi, śnieg na gałęziach, śnieg na onych ciemnych gałązkach, pniach nawet, cudowny, no i ten dźwięk kapania niczym wredny zegar odliczający wam czas na zrobienie zdjęcia i oczywiście wpadający nie tam gdzie powinien, naprawdę.
Szczególnie tam, kurcze!!!
Ała!!!
I te bursztynowe listki, gdzie niegdzie. Pnie proste. cudownie geometryczne i ona biel i to wszystko… tak zachwycające. Niestety, okazało się, że śnieg nawet tutaj wybrał sobie miejsca i w okolicach i Lille i Gamle-borga było go już niewiele. Trochę na ziemi, mniej na gałęziach, ale po drugiej stronie ulicy…
Ale przecież już mieliśmy wracać.
Już minęło tyle czasu!!!
Ale musiałam.
I to miejsce, zachwycające, oszałamiające, dziwnie chłodniejsze, pojawiło się magicznie tuż przed nami. A już mieliśmy wracać. A przecież mój osobisty, cudowny, jedyny Chowaniec kicha i jęczy od rana… ale jak to tak, może i słońca nie ma, światło dziwne, ale to wszystko… ta biel, ta monochromatyczność miejscami, ona matematyczność, to wszystko razem, kurcze…
Nie mogłam tego stracić.
… więc poszliśmy.
Po prostu tak. Po prawej iglaki, po lewej liściaste, dokładnie oblepione śniegiem. Takie, że nie chcesz oddychać, nie chcesz mowić, nie chcesz własnym ciepłem czy ruchem zniszczyć onego piękna. Nie chcesz. Po prostu. Bo to jest tak bardzo skończenie piękne, że aż łkać się chce.
Ale po prawej są te iglaki, pełne i puchate, wielkie, ogromne, i one w większości są takie dość nagie. Takie dość niesamowite. Takie… ojojjjj i mają polany śnieżne między wszelakimi sosnami. Takie dziury, przez które śnieg wpadł i wciąż jakby wpadał, jakby tutaj zawsze tak było i gałązki iglaste są oblepione niczym palec w cukrowej posypce, niczym człowiek zmarznięty zakutany we wszystko co się da… niczym coś tak puchatego, że już bardziej być nie może.
Ale na dole, ograniczony przez brązowawe mgły jest ona bielą rażąca polaną. I to nie jedna, a kilka oddalonych od siebie. Niczym rąbane portale do innego świata, w którym może jednak pada śnieg częściej? Ale nacieszywszy się nimi, trzeba iść dalej. Bo śnieg ucieka, a to piękno się zmienia. A potem… Potem nagle tylko czarniawe gałęzie skryte pod śnieżnymi czapami są dookoła nas.
I śniegu po kostki na śliskiej dróżce.
I nie chcę wracać…
Czy muszę?
Przecież może nie muszę? Może mogę tutaj zostać nawet ignorując głodowe pienia Chowańca? No przecież to wszystko przeminie zaraz.
No przecież…