„… i że można je wyławiać?
Znaczy co?
Tak naprawdę?
Tak rękoma, mackami, czy czym tam kto ma? A może jednak trzeba je jakoś tak, wiecie, no zasysać? Może są jakieś takie urządzenia napędzane ślimakami i dżdżownicami, które z powodu, oczywistej nie do końca, zimy mają na sobie kubraczki z golfikami wyłącznie w zielonych kolorach, znaczy odcieniach zieleni, bo innych kolorów ich religie nie przewidują. Wiecie, każdy segment dżdżownicy wierzyć se może w co chce, ale jeśli idzie o ubrania, to wyłącznie zielenie, nic innego.
No bo przecież to jednak chyba bogactwo?
Nie, nie każdy był pewien i nie każdy znał one legendy, w których raz to samotna matka zapłakała rubinowymi łzami nad dziećmi, dla których zawsze, przez tak długi, bolesny, ale dla niej zwyczajny, czas. Była tak okrutna, że ją pozostawiły, ale jednak nie mogły, choć się starały, jej całkiem wyrzucić z pamięci i gdy tylko zachorowała poważnie, gdy cierpiała strasznie, to właśnie one sprowadziły najlepszych lekarzy… i choć je kiedyś raniła, torturowała do czasu, gdy już same mogły o sobie stanowić, one nie odpłaciły jej tym samym. Zwyczajnie nie chcąc być nią, ale tego nie rozumiała, nie chciała nawet o tym myśleć będąc wciąż dla siebie ideałem, choć trochę wybitnie pokręconym. Rozumiała tylko oną zaskakującą, bardzo bolesną, wkurzającą i depresyjną dobroć, a może zwykłe przyzwyczajenie, przymus dalszej rodziny, znajomych, może zwyczaje… No ale, byli dla niej dobrzy. W pewnym znaczeniu.
Onym najłatwiejszym…
… wiecie, cudzymi dłońmi…
A może chodziło o legendę o tych sarnach, które umykając przed myśliwymi niedbającymi o ich stan błogosławiony, właśnie tutaj zrubiniły swoje nienarodzone dzieciątka i swoje potem ciała, które pożarły wzajemnie. Jedna drugą, a to co zostało pomogły im pokroić na najmniejsze kawałeczki Duchy Zemsty Prostej…
Nie wiadomo było.
Jedynym dowodem były one rubiny… może pochodzące od mężczyzny, który przyniósł tutaj kobietę, którą zakochał na śmierć, a która wciąż nosiła na ustach uśmiech, bo tak właśnie, najmocniej zawsze chciała być przez kogoś kochana. Bo śmierć rubinowa była dla niej szczęśliwością?
Nie wiadomo…
… wiadomo jednak, że rubinów lepiej nie ruszać. Bo dziwne rzeczy się dzieją w domach, w których zbyt wiele pereł i diamentów, w których zbyt wiele fałszywych metali i dziwnych kształtów… i tych, gdzie rubinowe usta moczą się zbyt często w rubinowych sokach, rubinowych kieliszkach, rubinowych szatach…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Spacer…
Z Chowańcem lepiej się chodzi.
Nawet jeśli akurat ciągnie mnie w miejsce, które pewno niedługo zniknie. Wiecie, mamy takie miejsce, gdzie do morza tulą się jeziorka. Pyrit/Pyritsøen, Safir/Safirsøen i Smaragdsøen… ale tu jeszcze jeden niesamowity søen, ale do Rubina/Rubinsøen za daleko i się nie tuli, więc pomińmy skubańca, no i wciąż do niego nie dotarłam tak naprawdę, więc…
No tak, są takie miejsca…
Na razie.
Kiedyś dotrę, ale pod uwagę bierzemy właśnie te trzy, a już w szczególnej szczególności dwa pierwsze… bo widzicie, pewno znikną niedługo… i będzie to ciekawe. Może i smutne, aczkolwiek będzie ciekawe. Będzie nowe, inne, dziwne, coś do odkrycia, coś do wspominania, coś na zdjęciach tylko.
Będzie.
Po ostatnich sztormach rzeczywiście nabrzeże znowu tam opadło, tudzież poszło się paść, czy też raczej piasek odpuścił i tak dalej. Idioci stający na brzegu osuwiska oczywiście istnieją i tutaj, nie tylko w Kornwalii, która chyba obecnie słynie z obłupujących się brzegów i ludzi lecących w dół. Ale… może załatwimy spacer, co? Bo widzicie, wystarczy zatrzymać się na sporym parkingu w Sorthat-Muleby, tam gdzie małe, czarne chatki rybackie prawie tykające fal. Gdzie krzaczki, gdzie po lewej plaża piękna i na przeciwko też i po prawej, tak kawałek, bo potem zaczyna się ona wspominana, osuwająca się skarpa i już mniej bezpiecznie…
Czarne chatki i leżące przy nich łódki, to raj dla Instagramowców. Serio, miejsce na dobre zdjęcie w każdą pogodę. Fale nawet spore mogą was nie sprzątnąć, a światło zwyczajnie mega i jeszcze… zagubiony rybak. Dziwny, odziany w jakby post apokaliptyczne wdzianko, który dziwnie kontrastuje z szarą sepią zdjęcia… ech, czasem jak się trafi coś, to po prostu ino pstrykać…
Ale…
Zatrzymaliśmy się na parkingu, więc możemy najpierw w las w lewo, a tam śliczne jeziorko. Miejsce po prostu bajka z pokrzywionymi sosenkami, brzózkami pojedynczymi, no przecudowna dzicz z żywicznym aromatem i kilkoma dyndającymi kupami na drzewach, bo podobno te cholerne torebki są bio, więc…
… ech…
No to teraz w drugą stronę, a ścieżka jest dość prosta, błotnista, lub sucha, zależnie od pory roku, czy też aury wszelakiej. Po drodze cannon oczywiście. Znaczy no ta no, wiecie, armata, o jaka wielka! Odmalowana i z opisaną historią, więc można się cyknąć. Oddalacie się od chatek, i idziecie. Jezioro i opowieści o dinozaurach czekają. A tak, to tutaj, więc warto poczytać, co napisano na tablicy. Warto połazić po lesie, nie od razu trząść się nad krawędzią ziemno-powietrzną, serio…
Właściwie dobrze w ogóle nie podchodzić, choć już i znak zniknął. Pewno wróci w okresie sezonowym, ale… jeśli wybierzecie ścieżkę brzegiem, krawędzią między światami, uważajcie, wdeptując skorupy pomyślcie o tym, co tu było, popatrzcie na jeziorka, człowieka łowiącego w jednym z nich rybki. Dotknijcie drzewka, a potem możecie ześlizgnąć się na plażę i oddalając się od nawisu piaszczystego, po prostu brzegiem morza… wróćcie z powrotem. Bo to jest z w tym wszystkim najlepsze. Jakoś nie jeziora, ale ten widok na stolicy one nowoczesności, na ten port remontowany zdający się być w tak gigantycznej oddali, na one fale, na to, co wyrzuciło morze i gościa w gumowym post apo wdzianku, który będzie moczył kija.
Kurcze…
Mimo onych fal?
Może samobójca?
Inni siedzą w swoich chatkach i patrzą w morze. I wiecie co, strasznie to rozumiem. Oną samotność tego miejsca, odmienność, szczególnie poza sezonem, gdy plażowiczów nie ma. Albo wieczorami, albo może w deszczowe i sztormowe dni. Ciepło mają, pewno i internet. Takie miejsce ucieczki… czarne chatki…
Rozumiem jej.