„Stoi taki i kurcze…
Widzicie, Wiedźma Wrona Pożarta to zawsze chciała pieseczka, no ale. Wiadomo jakie to na Wyspie są podatki od psinizny, więc… no liczą, nie licząc i uogólniając, musiała obejść się smakiem. Za kotami nigdy nie przepadała, nawet w postaci smażonej, więc to nie była opcja. Chowańca miała dwunożnego, ale jednak wiecie, no pieseczek to było coś. Taki włochaty i czadowy…
Albo wersja obrończa.
Wielki, mocny, no dobra, też włochaty, taki w formie mniejszego niedźwiedzia, z pazurami odpowiednimi i oczywiście zębiskami. Wiecie, wilk, ale mutant bardziej. Oj tak, o takim zawsze marzyła. Chociaż taki malutki, kochana przylepka o dziwnym wyrazie pyszczka, który to nie chce łazić, szwendać się, i ma swoje wygrzane i wymoszczone okruszkami, całkowicie autonomiczne, miejsce na sofie… no przecież, taki rozmiękczacz serca to też byłoby coś!!!
Ale nie miała pieseczka.
Nie.
Nie było też możliwości, by miała, więc gdy w sąsiedztwo wprowadził się Phil Knurysław, jako tak między nimi kliknęło. Wiecie, on to tam zawsze chciał mieć człowieka. No jakby co, wiecie, przewidywalne mniej lub bardziej zombie czy inne tam apokalipsy wegańskie, to gościa zjeść zawsze można… a i pogadać z kimś głupszym miło czasem. Kimś, kto jabłka przynosi i myśli, że podbiegani do niego i łaszenie się, to taka przemiła, roztkliwiająca sprawa i tak dalej…
A ona?
Wiecie, prosta kobieta przynosząca jabłka… cieszyła się ze swej niewiedzy chyba…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Po kilku miesiącach posuchy mogłam sobie pozwolić na książki.
Powiem wam, że to było trudne, ale teraz jest… trudniejsze. Oto jak działa umysł człowieka z depresją i stanami lękowymi. Dostaje to, czego chciał i oczywiście zaczyna się bać… a może to wciąż powikłania chorobowe?
A może zdrowieję?
Kiedy ostatnio patrzyliście na niebo?
Na to niebo teraz, niebo wczesnojesienne. Niebo, które zaskakuje szarością i ciemnością otulającą człowieka jak ciepły kocyk. Wiecie, jak wtedy, gdy było się dzieckiem i Babcia odbierała cię z dworca kolejowego i miała zawsze ze sobą tę wielką chustę. Ciężką i mało wygodną, ale pachnącą nią, pachnącą bezpieczeństwem. I choć człowiek był zaspany, bo go zerwali, bo jechał dzień i pół nocy, to i tak, jakoś, w półśnie, po prostu szedł. I choć było mu zimno, to jednak czuł się szczęśliwy. Takie są te wieczory teraz na Wyspie. Takie wspomnieniowe, mocno rozczulające… roztkliwiające.
Po słonecznym dniu jak wczoraj, niebo nagle poszarzało.
Nagle w powietrzu pojawiła się wilgoć i wszystko się oziębiło. Wiadomo, że nadchodzi mrok, a raczej stoi za rogiem gotowy wyczuć, kiedy najmniej się go spodziewacie i na was skoczyć. O taki z niego żartowniś!
No po prostu osobowość lekko psychotyczna!!!
No ale. Wolno mu, bo przecież niczego mu nie zrobisz. Czeka tak i razem ze mną patrzy na chmury. Takie brzoskwiniowe, niczym wata cukrowa, ale lekko już wiecie, popluta… taka, co się powoli cukruje na brzegach. Najlepsza!!! A niebo szaro-błękitne. Spokojne. I tak się w nie patrzysz i się gapisz starając się nie mrugnąć, co może się udać, bo wiatr właśnie ucichł… pewno tylko na chwilę… Ale w końcu mrugasz i chmur już nie ma, a ciebie otula ona szarość bardzo szybko zmieniająca się w noc.
Tak szybko…
I robi się tak jakoś zupowo. Tak jakoś, jakby nagle mieli podać wrzącą pieczarkową z grzankami. Jakby ona cudowność domagała się tylko ognia w kominku – sorry, w moim tylko świeczka się pali, więc musi wystarczyć. I wystarczy, ale przemyślmy włączenie ciepełka… bo poniżej 10 stopni, to już raczej chyba zimno?
Co nie?
Jesienność jak na razie jest piękna.
Chociaż liście wciąż jeszcze trochę się buntują, to to światło, ten aromat powietrza, one dzikości na trawniku. Już nie tylko spiskujące sarny, czy spotkania na szczycie zajęcy i srok, ale i podrzucane mi pod drzwi piórka. Hmmm… czy to za te wywalone brokuły? No co, lekko przywarły, więc… się podzieliłam.
Ten spokój, tak sporadycznie zakłócany.
Właściwie, jak sąsiadowi niszczycielskie zapędy nie walą na dekiel, to serio, nie jest źle. Drugi sąsiad może sobie kaszleć, la mnie to już jak rykowisko. LOL Popatrzę sobie na brzozę za uliczką, na te kolory, na te promienie przez nią przenikające. Na to niebo błękitne, chmurzaste czasami i słońce pojawiające się z tak innej strony. I księżyc, który znowu zanika i jeszcze, jeszcze może coś…
Coś nieopisywalne, właściwe tylko Wyspie.
Takie, jak ta chusta Babci.
Nie da się ukryć, że lubię jesień i zimę. Kocham je. Podobnie ciemność, świeczki, ogień. No dobra, lekka piromania też się kłania. Kocyki, grube skarpety. No i długie szaliki i jeszcze może bluzy z kapturem? Chociaż te akurat noszę przez cały rok. Mam gdzieś modę i inne tam… jak przegrzanie. LOL Po prostu uwielbiam niepocenie się. Naprawdę. I jakoś tak brak opalenizny mi odpowiada.
Bladość jest the new black! LOL