„Mała, lekko podduszona.
Wiecie, raczej coś w rodzaju placka, niż pucatej, pękatej podpórki puszki myślącej. Ale jednak wiedźmowa. Jej własna. Specjalna. Druga za jej życia. A pierwszą przecież miała od maleńkości.
Tak, Wiedźma Wrona Pożarta kochała swojego Jaśka. Chociaż jakoś dla niej był Pusiem. No ale, wiecie, jednak w pewnym wieku ono słowo nie do końca przystoi, a potem już przystoi znowu, ale jest mega zabawne i zwiastuje raczej mocną chorobę umysłową, więc… choć z drugiej strony, czy ona wciąż jeszcze o to dbała? Chyba raczej nie. No jaki dorosły jeździ z własną podusią no? Kto przechowuje swój zapach i odcisk własnego ciała? Kto?
Może jednak ktoś?
A może lepiej nie, w końcu co jak co, ale Wiedźma Wrona nienawidziła jak inni byli, lub chcieli nawet, być tacy jak ona. Bardzo jej to nie pasowało. Bardzo, ale to bardzo mocno. Naprawdę, więc lepiej nie… po prostu nie. Nawet tego nie mów… myślał i gadał tak sam do siebie Pan Tealight strzegąc pozostałości po swojej wiedźmie. Wiedźmie, która wciąż jednak była wakacyjna.
Nie rozumiał tego, co się działo.
Niby była sobą, jak najbardziej i tak dalej, ale jednak, tutaj, w tym miejscu, tam, gzie wysp było tak wiele i wiele tak się nowych rodziło i umierało w ciągu mgnienia oka, właśnie ona czuła się lepiej. Dziwnie, w końcu bardziej jakoś, milkliwie, odważnie, choć nie do końca, bo wciąż była pokręconą sobą…
Bał się.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „I że cię nie opuszczę…” – … kochać. Niby zawsze tak samo. Podstawowa wersja to dwie osoby, jakaś chemia, decyzja o małżeństwie… i może ktoś spotkamy, kto składa nam obiecującą propozycję. Propozycję, której nie można się oprzeć.
Bo przecież chcecie przetrwać. Chcecie być ze sobą na zawsze, więc dlaczego nie skorzystać. Tym bardziej, że przecież chcecie by to przerwało, a przed sobą macie takich, którym się udało. Którzy są ze sobą od dawna… no i pierwsze rady zdają się być takie niesamowite. Tak proste, a jednak, tak zaskakująco pomocne, więc…
No właśnie, z czasem oczywiście odzywa się ludzka moc buntowniczości i wszystko się psuje i wali. I nagle okazuje się, że jednak… nie wszystko jest tak proste. Że wszystko zaczyna przypominać koszmar. Tylko jak z tym zerwać? I czy w ogóle można? Przecież tak wiele spraw jest jak najbardziej przydatnych!
Oto opowieść sekciarska, ale… tak nie do końca. Za zakończeniem niesamowitym. Opowieść o miłości, potędze upokorzenia, o prawdziwości, marzeniach i wizjach innych, ulepszaniu świata i tych, którzy za wszelką cenę pragną władzy. Oraz o kłamstwie, które niszczy tych ostatnich dobrych ludzi. Intrygująca, przewidywalna miejscami, miejscami też okrutna, bolesna i brutalna. Straszna nawet. Dziwna. Zaskakująca może i… tak na prawdę nie do końca definiowalna bo przecież jak zdefiniować uczucia?
Chyba warto. Szczególnie dla tych młodych małżeństw, dla tych przed, by pamiętali o drobnych, małych rzeczach, bo chyba takie jest najprostsze podsumowanie tej opowieści. I jest jeszcze wolność, ale ostatnio wolność jakoś większości nie kojarzy się z małżeństwem, czyż nie? Jak to nazywacie? Kajdany, niewola…
Na zewnątrz huczy wiatr i pada ostry kapuśniaczek.
Wirują krople, uderzają w dach i szyby. Po prostu… co dziwnego. Coś, co człowiek zapomniał, do czego od nowa się przystosowuje. I kocha to. Ciemność na Wyspie nadchodzi wcześniej, już w okolicach 20tej. W końcu słońce nie męczy, chociaż straszą powrotem lata, co mnie doprowadza do szewskiej pasji, ale z drugiej strony, cóż… liście przestały się palić, ale też nie zaczęły jeszcze, odmówiły, zmieniać kolorów… a to jest dziwne.
Gdzie jesień?
Przecież już tutaj była.
A ten wiatr… taki silny, taki zaborczy, dudniący w ściany, stukający, przewracający doniczki. Ot normalność!!! Znajomość cudowna. Coś, za czym tak bardzo tęskniłam, czego tak bardzo mi brakowało, bo już nie umiem żyć bez tego wiatru i bez szumu fal, zapachu morza… no nie umiem. Bez natury. Bez tego przywiązania. Bez wizyt międzydrzewnych. Bez głazów, pachnących ziół, stokrotek, które powoli wracają, ale jakoś niepewnie tak, niegromadnie, jakby wciąż się bały, jakby wiedziały, że to nie koniec?
Może?
Ale mimo wszystko, mimo radości z powrotu, część mnie została tam. Część mnie już chyba zawsze tam będzie. Jakoś tak. Nie wiem jak to się stało, ale stało się i tyle. Kawałek na pewno został w Fossum… wiecie, tam, gdzie ta kobieta z kulą między nogami. To chyba jeden z najbardziej dyskutowanych rytów. Najbardziej wyrazistych i… zaskakująco malutkich!!! A tak, przyznaję, że poczułam się zszokowana. Skała jest doprawdy spora, nagromadzenie ludzkich postaci, dość agresywnych – jeden serio chce rozrąbać drugiego, a może i innych, bo chyba nie tego jelonka tam… do tego penisy, kobieta i kilka łodzi. Część jakby niedokończona.
Część to jakby miniatury tego, co już znam tak dobrze…
Intrygujące.
Jeżeli przejdziecie kawałek dalej, przez las, zapatrzycie się na niesamowity widok po prawej, po lewej też, na te drzewa, lesistości i trawiastości, dotrzecie do Balken. Ale wcześniej miniecie dość intrygujący ryt prawdopodobnie młodszy. Pewno wikiński, ale… czy serio to utyci Wikingowie, czy jednak tylko tarcze? Serio? I trzej… to tak mistyczna liczba, to tak ważna sprawa, do tego ta forma łodzi, niesamowita, więc… czyżby ludzie wracali w to miejsce? I jak wiele więcej jest pod tym mchem i licznymi, brodatymi porostami? Co kryje się pod niesamowitymi iglakami? No co?
Ile tajemnic?
No i same Balken…
… skromniutkie. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Ryty są nagie, by od czasu do czasu odbywały się tutaj pokazy w stylu „światło/cień”. Niesamowite. Związane oczywiście ze słynnym przedsięwzięciem RockArtScandinavia.com. Jeśli jesteście zainteresowani, ładujcie się na stronę.
Mają też Facebooka, jakby co!!!
Muzeum…
A tak. TO muzeum. Dziwne muzeum, właściwie dom, ale obiecujący spoglądając na ogródek przed, na one metalowe odwzorowania rytów w 3D… chcę zobaczyć co w środku, ale tutaj bilet płatny… niby tylko 30 koron szwedzkich, więc nie ma boja, ale… NIE PRZYJMUJĄ KART!!! Hmmm, nie przyjmują kart? Na kompletnym zadupiu, gdzie, ekhm, nie masz też bankomatu – informacji tej nie ma w broszurze. Tanum Museum of Rock Carvings/Rock Art Research Centre pozostanie na mojej liście na potem. Chociaż, nie wiem czy się zdecyduję. Kiepsko się tam czułam. Dziwnie.
Nieswojo…
Czy to warte 3D?
Dla uspokojenia pojechaliśmy obejrzeć gigantyczne talerze, które widzicie ze wzgórza nad Vitlycke. Wiecie, te metalowe, przypominające odbiorniki, których używali w projekcie SETI. Oczywiście oficjalnie służyły do całkiem przyziemnych spraw, ale warto sobie na nie spojrzeć i pomyśleć o kosmitach. Bo czemu nie. A może tylko zobaczyć nim je zezłomują. Szkoda trochę, bo można by tutaj pokombinować z fajnymi rzeczami, ale jednak raczej nic z tego nie będzie. No i to tyle z przełamywania pogoni za starociami.
Wracam do pracy.
Tym razem najwcześniej, bo w XVII wieku udokumentowane ryty z Backa, Brastad. Po prostu powalające. Gruchoczące i tak dalej. Prześwięte. I właśnie chyba tak o nim myśleli sporządzając najwcześniejsze rysunki – od tego czasu odnaleziono tutaj i w okolicy masę rytów – bardzo przypominają takie kościelne malunki, lub witraże. Ale… nim przejdziemy się siusiu w krzaczki lesiste i odnajdziemy sporo głazów z niepomalowanymi rytami, cudowna sprawa takie siku LOL to popatrzmy na ten główny, kościelny relief. Świętą Drogę. Opowieść o… właściwie opowieść kończoną, czy też uzupełnianą. Pochodzącą z prawdopodobnie głównie z bardzo późnej epoki brązu postać, którą z czasem ubogacono, a którą nazwano szewcem. Czy przez młotek? Nie wiem. Wiem jedno, datowanie tutaj się miesza z prostego powodu. Jesteśmy przecież w Bohuslan. Miejscu w epoce brązu raczej będącym pod wodą wciąż… więc jak z tym datowaniem? A tak, że te najwyżej położone ryty będą brązowe, a reszta, cóż… jest dyskusyjna. Mamy święte zaślubiny, mamy tego gościa wyglądającego jak kolesie od Muldera, mamy penisa, łodzie… ale już inne, bardziej nowoczesne.
Mamy… wiele. Nawet coś w rodzaju radła, przedpługa.
Święta Droga, Bóg Pogody… tak wiele wielkich słów i choć ryt ogromny i powalający, to czy unosi oną ważność na swych wątłych ramionach?
W łydkach na pewno, ma je potężne.
Całą oną górę nazywa się The Dis Bridge, Via Sacra. Oczywiście to o wiele młodsza nazwa, ale jednak… intryguje. Czy tylko płodność? Pamiętajcie, że nigdy nie chodziło tylko o płodność ludzi, ale przede wszystkim pól i zwierząt. Czy ludzie przybywali tu licznie i w każde święta? A może jednak tak?
Może składali ofiary? Może nawet…
Czasem wciąż to robią?
To po prostu trzeba zobaczyć, ja muszę powtórzyć. Koniecznie. Bo przegapiłam kilka, ale to wiecie, z emocji.