„Już przybyły.
Dziwnie zagubione, zmarznięte i rozgrzane jednocześnie.
Za wcześnie, albo za późno… kto to może wiedzieć? Może one mają w tym swoim meduzowym świecie czas całkiem inny? Może tak naprawdę gdzieś im się spieszyło, albo życie miały tym razem lepsze, pełniejsze i ogólnie mówiąc bardziej procentowo imprezowe? A może ktoś je wygnał? Bo przecież mógł. Zbił, przegnał, wypchnął z ich świata, najazd uczynił, zajął ich dotychczasowe ziemie… wody się znaczy, i naprawdę już zrezygnowały…
Bo widzicie, mało kto się meduzami przejmuje, jeśli nie parzą, nie zabijają i nie nurtują nerwów człowieczych. Jak tylko unoszą się niczym one implanty piersi, lekko niepokojąc, galaretowate, martwe może i, tak mawiają, ale jakoś też i żywe, barwne w swoich dziwnych żyłkach i wtrętach. Nie pływają, ale poddają się falom, lecz czy do końca? Przypatrzcie się im. Czasem wydaje się, że wciąż walczą…
Żyją?
No ale… chodziło o to, że Ojeblik – mała, ucięta główka, w onym szczególnym okresie zbierała je do swojego różowego wiaderka w fioletowe i pąsowe tulipanki, z żółtą rączką, a potem zasilała nimi swoje niewielkie, magiczne żelazko. Wiecie, to, które prasowało zużyte myśli, marzenia i sny, i oczywiście nadawało im nowy zapach, miękkość, aromat i jak najbardziej oczywiście nową użytkowość… nie żeby ktoś ich pragnął. Takich wyciśniętych i zużytych, ale Ojeblik chciała, marzyła, że kiedyś ktoś taki się znajdzie. Może i desperat, ale nie oceniajmy!
Ona wierzyła…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
W powietrzu czuć śmierć.
Niektórzy mówią, że ciepło jak na pustyni, ale choć niektórzy zwą pustynię śmiercią, to tak nie pachniała. Nie tak. Jakby wszystko miało się skończyć. Albo może nie chciało się już odradzać? Nie wiem… widzę tylko umierającą roślinność, przycięte zioła, które w tak szybkim czasie odbyły drogę od wzrostu, kwitnienia po niknięcie. Młode pędy, które są tak mikre i tak szybko żółkną… że nagle we wszystkim znika radość.
Tego nie da się zmienić.
Nie mamy na to wpływu. Nie możemy zrobić niczego, bo choć podlewane, te rośliny i tak odmawiają rośnięcia. Jakby się buntowały. Jakby wiedziały wiele więcej niż my wszyscy. Jakby były pewne zakończenia tego wszystkiego.
Oczywiście, że to brzmi apokaliptycznie, ale gdybyście mogli posmażyć się na moim tarasie teraz, może byście zrozumieli. Brak tlenu, azotu… ozon w zastraszających ilościach, ostrzeżenia. Tak naprawdę, co mamy zrobić? Przestać oddychać? A może zacząć i się przystosować? Bo to już nie jest heatwave, ale katastrofa ekonomiczna tego miejsca. Tych, co chcieli być ekologiczni i tych, którzy powycinali całą tonę drzew. Nagle nic już nie ma znaczenia. Czy byłeś święty i żłopałeś wodę z kranu, czy naprodukowałeś plastików. Nie ma teraz znaczenia.
Wszyscy się dusimy.
Nagle teksty w stylu: pozwól innemu robić to, co chce stają się kłamstwem. Nie możemy pozwolić innym na niszczenie tego świata. Bo on jest nasz, a jednak, jednak wciąż ludzie boją się powiedzieć głośno, że problemem jest zbyt wielka ilość ludzi. Że łatwiej by było, gdyby pewne części onego świata miały mniej dzieci. Tak. Zaraz zostajesz doktorem Mengele, gdy mówisz prawdę. Zamiast martwić się tym, że coraz więcej ludzi, przestańcie się tak mnożyć!!! A nie szukacie innej planety, modyfikujecie żywność i produkujecie… hmm homo coś, ale co?
Bo na pewno nie homo sapiens sapiens.
Nie ma tutaj już miejsca na rozum.
I tak, to jeden z tych tematów poruszanych w mediach, ale też obchodzących temat wielkim łukiem. Bo powiedzieć wprost umiała tylko Jane od goryli. I nawet jej, tak mądrej, inteligentnej i spokojnej, nikt nie wysłuchał.
Dueodde.
Ale nic to.
Może znowu jakiś spacer? Może się jakoś uda? Akurat dwa dni wcześniej chociaż było wrząco, jakoś tak się udało. Udało w piasek i dziwną płytkość. Tak płytkiego morza dawno nie widziałam. Tak naprawdę nie da się popływać na Dueodde. A raczej daleko trzeba iść, by cyckami nie ciągnąć po piasku.
Płytkie morze, dziwnie czarniawe, chmury, które się nagle pojawiły, niewiele osób na plaży, większość kryjąca się na wydmach. Dziwnie. Już sama droga mimo cudownych sosen, piasku bielszego od śniegu i całej tej niesamowitości, jakoś niepokoiła. Wiatr. Duszący, mdlący, mieszający w głowie. Ludzie plączący się. Wracający, idący, próbujący… tak bardzo było ich niewiele. Nawet tam daleko, na latarni morskiej. Nawet tam jakoś tak niewiele. Jakoś tak rzadko i nielicznie.
Uciekłam stamtąd.
Chyba uciekłam właściwie, w ogóle, z powrotem do domu. Bo chociaż jest tutaj nie lepiej, to jednak Gudhjem to dom. Fascynujący. Dom jeszcze może bez własnych ścian, ale jednak z marzeniami… które pewno nigdy się nie spełnią. Bo patrząc na to wszystko, możliwie że będę miała tylko to, co mam. I czy to naprawdę tak niewiele? Gdyby tylko pogoda, natura odżyła. gdyby tylko… nie było jeszcze gorzej.
Gdyby zaczęło padać.
Gdyby…
Uświadomienie sobie, że nagle pokochało się kawałek ziemi jest oszałamiające. Człowiek nawet rozumie „Czerwoną różę”. Oglądaliście? Dom i kobieta. Prosty związek. Może można i z wyspą? No wiecie. Kobiety poślubiają drzewa, więc dlaczego nie mogę być dzieckiem wyspy? No dlaczego? Przecież to takie logiczne!!! Ziemia i kobieta. Wspólność, dzielenie tych samych przejawów, skomplikowaność i brak komplikacji. Jeśli jedno cierpi, drugie też obrywa, czuje, jakby łączyło je coś wzajemnego. Jakby było w tym coś więcej. W ziemi i kobiecie.
W ciele i piasku.
W rzekach i pływach kobiecości.
Tak, to brzmi nawiedzenie… ale może tak ma brzmieć?