„Na Wyspie skał jest wiele.
Z jednymi można pogadać bardziej, z innymi znowu lepiej pomilczeć, poprzytulać się i dać im cukierka, ale wiecie, wsio w milczeniu. Wsio w jakiejś takiej zadumie. Może i nawet wiecie, jogińskiej medytacji… Tak tylko byt przy bycie, wszelaka niewiadoma i ruchomość tylko własnej jednostki. Tak, przede wszystkim w przyjaźni ze skałami najważniejsze było odrzucenie ruchomości. Albo też i zaakceptowanie własnej nazbytniej ruchliwości, nauka tego, że przyjaciel może być zawsze w tym samym miejscu, tak jak zwykle zwrócony w stronę morza…
Tak, Wiedźma Wrona Pożarta miała kilka swoich, przyjaznych najbardziej, skał. Takich, z którymi wchodziła w pewne związki bliższe, w one milczące, ale czasem i dziwnie szepczące, głaszczące… masujące się na wzajem. Wiecie, takie inne. Takie całkiem zaskakujące. Takie nieznajome, tajemne dla prawie wszystkich, bo przecież… to tylko skały. Tylko głazy. Wielkie kamiennie. Odłupańce, tudzież lekko obrobione cuda przywleczone tutaj przez może podobnych do niej osobników?
Czyżby przed nią było ich więcej?
Może tak naprawdę Wiedźma Wrona była przede wszystkim ostatnią z Najbardziej Zapomnianego Plemienia? A przynajmniej tak uważał Duch. Niewiele od niej niższy, dziwnie człowieczo wysklepiony, wygładzony głaz pomiędzy drzewami, strażnik… a może tylko wspomnienie przeszłości. Spoglądał na nią, gdy składała mu, jak co roku w Przesilenie, na obłej, ciemnej głowie wieniec z ziół i kwiatów. Gdy dzieliła się smakołykami, gdy głaskała, gdy zdawała się rozumieć… tak, mógłby jej powiedzieć wszystko, ale czy była na to gotowa?
Czy on był?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Po skałach łażę…
Suche, dziwnie niskie trawki na nich, mocno słomkowate, z mechatymi pędzelkami. Niesamowite, milusie… do tego czerwone, rdzawo-rubinowe porosty, skalniaki czy coś w ten deseń. I wycięte drzewa, bo znowu zrobili pogrom krzaków i drzewek. Naprawdę nie rozumiem logiczności tych działań, ale przecież… głupia pewno jestem. No nic. Pozostanę idiotką, którą spaliło słonko na skałach ponad Gudhjem. Oj no dobra, prawie ponad, tudzież obok, tudzież bardziej na wybrzeżu.
Idźmy po skałach do Gudhjem.
Mijając pojedyncze samochody, pojedyncze namioty, no wiecie, dopiero co się wakacje zaczęły. Na campingu jeszcze pustawo, ale pierwsi wizytatorzy już są. Rowery czarne się błyszczą, ale co mi tam ulica. Wybrzeże to jest to, więc na skały. Wygolone może i suche strasznie, ale piękne. Takie dopasowane barwami do tej suszy. Takie niesamowite. Takie prawdziwe, choć to durnie na pewno brzmi, ale naprawdę. Takie ukazane światu. Nagle dziwnie nagie. Prezentując całe plątaniny wtrąceń, minerałów, cudowności. Najwięcej oczywiście kryształu/kwarcu, lekko mlecznego, lekko zaparowanego miejscami, ale przepięknego, dzikiego i naturalnego. Do tego rubiny i ametysty. Pewno, że maleńkie, ale jednak są i zachwycają szalenie.
Zaskakując za każdym razem.
Po skałach idzie się ostrożnie, tym bardziej, że za campingiem ścieżka wąska i oczywiście mocno deszczami i śniegami zmaltretowana. Ale są nowe ławeczki. Jeśli nie boicie się tego odcinka, który tyka prawie morza burzącego się gdzieś tam w dole, przerażającego i lekko smrodliwego też. No przecież wciąż susza. Ale… jakoś te skały zdają się być znowu inne, jak to możliwe? No jak? Piękne są, marmurowe dziwnie, choć nie marmurowe, w odcieniach tych traw i zbóż i jeszcze z tymi mazami różu. Po prostu kapitalne, ale… ile można się gapić na skały? Albo usiąść na jednej nich i gapić się w dal. W dal gdzie statki na morzu, albo gdzie zakręca Wyspa?
Bardzo daleko.
Oj tak…
Ale idźmy dalej.
Teraz spacerek przez cudowny szpaler krzaków, niczym kolumnada stojących paziów salutujących królowej, chroniących ją przed piekącym słońcem i dziwnie zimnym wiatrem. Genialne miejsce. Po prostu magiczne. A za nim cudowne kształty skał, w doli zagadkowe kąpielisko, wąska ścieżynka i skały pod stopami.
Po prostu bajka.
A potem w oddali majaczy człowiekowi port.
Nie no, pewno że po drodze w górze po lewej majaczyły sommerhusy w cudownych kształtach i cenach zwalających z nóg, ale… i tak o takim marzę. Bo co za widoki. Złudna może, ale jednak spokojność. Krok za krokiem, bacząc na śliskie skały, na nierówny beton, czy co tam tutaj kombinowali, potem znowu krzaki i jesteśmy coraz bliżej tych innych skał, innych miejsc i tak ogólnie zwanej cywilizacji.
A port w Gudhjem bajkowy jak się tak na niego patrzy w oddali. Właśnie wypływa statek na Christiansø i jakoś tak człowiekowi zachciało się tej podróży. By wrócić tam, choć był już kilka razy. Ale wiecie, warto wracać w takie miejsca. Tyle tam jeszcze do obejrzenia i tyle do wytuptania. Może znowu jakaś żaba? Może znowu trafiłoby się coś zaskakującego. Coś, co dałoby początek nowej bajce? Chociaż tak opuszczać Wyspę? No nie wiem, zawsze mi tak dziwnie nieswojo.
Pewno to ta pępowina i tyle.
No ale już prawie jesteśmy.
Można zejść niżej i popatrzeć na port od strony wody. Od tej całkiem innej strony, która dziwnie zbliża do poziomu, który lekko przeraża. To jednak skały a nie miękka plaża w końcu. A te zawirowania, nagłe fale i dziwnie zimny wiatr przy tak wrzącym słońcu… jednak po schodkach wespnę się w górę. I mam ten widok. Widok na sporą część miasta, kolorowe łódki w porcie, niewielkie fale, w oddali kominy, po boku kominy, tam gdzieś wieża kościoła po lewej, ale nie, idźmy w dół. Tam, gdzie ludzie jedzący lody – jeszcze ich nie tak wiele, ale jednak sporawo. I fajno. Niech się bawią. Jedni po raz pierwszy, inni pewno stali bywalcy, ale najbardziej fajowi są miejscowi, co se na rybkę przyjechali w niedzielę.
A co!
Wolno nam!!!
Wiecie, wolno nam pobawić się w Turyściznę na swojej własnej dzielni. A czemu nie. Przecież to fajna zabawa. Sklepy pootwierane, niektóre dopiero za kilka dni, ale już gotowe. Obrazy wróciły na swoje miejsce, sztuka zerka z każdego kąta, łódek wycieczkowych kilka, tyle możliwości zobaczenia Wyspy. Może i wolę na nogach, ale wiecie, korci mnie taka łódkowa wycieczka, ino że mnie nie stać. Ból… ale jakoś to przetrwam. Wiecie, może kiedyś, zawsze jest nadzieja, choć osobiście nienawidzę suki!!! Ale nic to, bo w Porcie Północnym pięknie jest. Poziom wody się podniósł, niebieskie kwiatki i fioletowe się pojawiły, lekka trawka, jakby wciąż coś mogło się odrodzić. Może i wciąż wodorostowe śmieci zbyt się gromadzą, ale nie jest źle. Woda szkliście czysta. I to takim umytym oknem!!!
Tutaj sobie posiedzę przed wspięciem się z powrotem do domu.
Na oną naszą, wiecie, no na górkę. Posiedzę i pomyślę czy zrobienie miliona zdjęć tego miejsca serio jest okay. Chociaż nie, nie będę myśleć. Zdjęcia zrobię, oleję myślenie. Bo taka piękna srebrzysto-biała gałąź tutaj leży. Niesamowita. Nawet nie tyle gałąź, co kawałek obrzeźbionego, obrobionego drzewa na skałach bujanych wodą. Na całej tej barwności.
Cudowność.