„Widzicie… Wiedźma Wrona Pożarta kochała wrony bo tak, polarne misie i niedźwiedzie w ogóle bo tak, oraz łosie, bo inaczej.
Wiadomym jest, że w każdym człekopodobnym czai się coś ze zwierzęcia. W niej od zawsze siedziały wrony i misie. Ale łosie, ech, z łosiami, ale i rogasiami wszelakimi, było jakoś trochę, dziwnie inaczej. Pojawiły się gdzieś nagle w jej istnieniu w okolicach wszelakiego niedojrzewania i jakoś tak, nie dały się wyplenić. Ni chirurgicznie, ni antybiotykami, czy wiecie, przeszczepem jakimś.
Nie, nic z tego.
Po prostu pewnego dnia stała się trzema zwierzakami, trzema osobowościami i trzema ogólnie mówiąc postaciami. Trzeba było się z tym pogodzić i tyle. Ale wiecie, nie oszukujmy się. Przecież nie każdy to wiedział. Nie zwierzała się, bo i po co tak się otwierać przed wszystkimi, serio wystarczyło jej to, co związane było z jej wielką blizną na brzuchu i dwiema mniejszymi, okrągłymi. Więcej już nie chciała się otwierać. Nie tak, nie inaczej. By patrzyli… leżeć, czuć dziwnie wrzenie i gorąc ze środka wszystkiego siebie i nie móc nic zrobić. Kompletnie nic, bo dopiero się wstało z martwych i durnie byłoby to zaprzepaścić, jak już się wybrało ten świat.
Jednakowoż należałoby nadmienić czym był łoś w Wiedźmie Wronie… bo co do niedźwiedzia, to chyba wszyscy wiedzieli, a nawet jeżeli nie, to sobie mogą wygooglać. Co do wrony, wystarczy zapytać Badb, ale łoś… widzicie, łoś był rogami. Tak, rąbanymi, wielkimi antlersami, które wyrastają nagle, i nie pozwalają wejść w różne miejsca, bo łeb masz tak ogromny, że zwyczajnie nie mieści się w wąskomyślowość świata, do którego pukałaś. Ale nie tylko…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Martwa jesteś piękna” – … oto opowieść o celebryctwie. O naszym współczesnym świecie, w którym o wiele łatwiej zdobyć sławę dzięki złu niż dobru. I oczywiście o tych, którzy one celebryctwo ułatwiają – dziennikarzom.
Bohaterka może nie jest jakoś wybitnie zaskakująca. Niby dziennikarz od zbrodni, a rzyga na widok krwi – to już było – niby silna, a jednak dziwnie rozmiękła miejscami, wymęczona, ale i dziwnie silna, choć skąd niby czerpie oną siłę? Niby wie co robi, a jednak, a jednak przesadza… Czyli wiecie, jak zwykle. Ale może nie do końca? Bo gdy nasza bohaterka, Eve, powraca do domu, powraca też do smutnej codzienności ojca zmagającego się z Alzhaimerem. Do codzienności ulicy, która ją zna i wciąż obserwuje, oraz do mordercy, który zaczyna do niej czuć coś więcej… On – artysta. Ten który ze swoich zbrodni czyni nadzwyczajne pokazy i ona, której życie nie potoczyło się tak jak sobie wymarzyła. Nagle jedno nie istnieje bez drugiego. Dopełniają się, uzupełniają, grają ze sobą… ale kto zwycięży?
I gdzie tutaj jest ono wymuskane, definicyjne dobro? Czy w ogóle ma znaczenie? Czy tak naprawdę da się je znaleźć?
Powieść zaczyna się bombą i toczy niczym lawina. Nie można zatrzymać czytania, odkładacie książkę, bo przecież trzeba wrócić do życia, ale potem nagle, rezygnujecie z codzienności, by czytać dalej. Bo choć wiecie prawie wszystko, podejrzewacie jak to się skończy, to jednak te wszystkie niespodzianki po drodze, te zaskoczenia, wtręty… nie, nie możecie przerwać. Po prostu. Dostaliście zaproszenie na tę wystawę i wstydem byłoby odmówić. Przemykacie między problemami samotności, strachem przed śmiercią, obawą o życie, ale i lękiem pozostania na tej ziemi. Wszystkim co człowiecze, dosłownie i boleśnie wszystkim oraz samotnością, która często zabija w nas ludzkie odruchy…
… i odnajdujecie w tym wszystkim samego siebie…
Naprawdę dobra powieść.
Nyhavn.
No dobra… znaczy, nie oszukujmy się, oczywiście, że chodziło mi o zdjęcia, a w polskim sklepie Chowaniec nie dostał pączków i się wkurzył… czasu do wizyty w konsulacie mieliśmy jeszcze trochę, więc biegusiem, bo wiecie, to jednak kawałek… jak się okazało spory całkiem.
Oj, oczywiście, że to nie nasz pierwszy raz w stolycy, ale jednak nigdy nie było czasu, a teraz wzięłam to na celownik. Do tego ten rąbany heat wave, więc niebieskie niebo, odbijające się wszelakości w onych kanałach, łodzie restauracyjne, łodzie mieszkalne i te, które wielu zastępują samochody… i masa mostów. Po prostu masa. Niewielkich, większych, betonowych, z metalowymi poręczami i wiecie, ogólnie kombinowanych… no i w końcu są, malowane domki. Datowanie, pewno gdzieś od drugiej połowy XVII wieku, ale po prawdzie te kanały rodziły się przecież wcześniej. Kamieniczki kolorowe z fikuśnymi zwieńczeniami, a pod nimi uliczka zatkana po dziurki w załamaniach betonu ogródkami piwnymi. Oj pewno, że człowiek trafia na czas frokostu, więc ludzi jeszcze więcej niż zwykle, straszne… koszmar.
Ble!!!
Ale chodziło o te domki, więc człek czepia się tego jedynego, pięknie kutego mostu z całą masą pierońskich kłódeczek… tia, tutaj przerywnik: serio ludzie, serio zamykacie tutaj swoją miłość. Tak pomyślmy na chłopski rozum: ciężar tych cholernych kłódeczek niszczy most, na rozum wiedźmowy, jeśli naprawdę w to wierzycie i kochacie kogoś, pozostawiacie tutaj swój ślad, który ktoś wam naprawdę niechętny może łatwo złapać i narobić niezłej buby w związku. Jakby to powiedzieć: nie róbcie tego. Nope, niet i w ogóle ogólnie nie. „Put a ring on it”, a potem pracuj nad związkiem. To nie jest fizyka jądrowa, ale wymaga wiele gadania, czasem ciszy, a czasem pozwolenia na wolność… naprawdę. No ale, kłódki są kolorowe, więc świetnie wyjdą na zdjęciach, do tego oczywiście one kamieniczki, tu mieszkał H.Ch.Andersen… ciekawe, czy woniało mu z kanału, jakby co, jest sklepik z pamiątkami z jego imieniem, a w nim jego figurka lekko nadaktywna, ale zbyt mnie przeraża, bym tam pobyła. Kilka zdjęć odbić, bo te muszą być, potem zajrzeć w tę czy inną mieszkalną łódź. One koszyki z kwiatami, te wycieraczki i skrzyneczki pocztowe, te malunki ptaków, no po prostu coś cudownego, ale nie dla mnie. Gdzie ja bym książki pomieściła? No i ciągły hałas… straszne.
Straszne to wielkie miasto, naprawdę. Z jednej strony serio wygląda jak Wrocław, z drugiej, rowerzyści bardziej agresywni. Ale może teraz i we Wrocławiu tacy są? Kto to wie? Nie było mnie tam już dawno… ilość ludzi przeraża, ciągle czuję się nie na miejscu, mało drzew, nie ma się gdzie schować… trzeba uciekać.
Czy już stałam się wieśniakiem? A może odludkiem i kuzynem Szymona Słupnika, czy innego tam samotnika? Pewno tak. Ale czadowe kolorki kamieniczek rzeczywiście są jak na zdjęciach. Pojechałabym tam kiedyś, gdy pogoda inna trochę, gdy ludzi może mniej, wcześniej, by zrobić zdjęcia takie, przy których nikt cię nie przejedzie i nie zostawi śladów opon na grzbiecie czy nogach… bo można tutaj poszaleć, ale bez ludzi. I bez tego całego ruchu. W jakiejś spokojności może, jesienności, może się uda. Ale jakby nie, to widziałam. Wiecie, można uznać za odbębnione.
Tylko jak znaleźć się tam, ale nie brać udziału w ruchu drogowym. Onym koszmarze i tłoku, wszelakim szaleństwie…
Ale popatrzcie na taki Lund. Niby miejsce mniejsze, a jednak…
Akurat szykowali się do jakiegoś świętowania.
Serio nie wiem o co chodzi, ale podejrzewam studentów. Kurcze, studia tutaj naprawdę muszą być czadowe. Tak jak we Wrocławiu kub Krakowie. Wiecie, spojone oną aurą przeszłości. Z tymi postumentami i ludźmi odlanymi w brązie czy innych metalach, tudzież kutych w kamieniach i spoglądających na was z góry… spod onej brwi obsranej przez gołębia, świntucha złoczyńcę, co akurat tutaj lubi se posiedzieć, a że przy odlocie popuszcza, no cóż, jedni mają to za cudzołóstwo, wszelaką abominację, a inni nie zauważają…
Mniejsza, Lund.
Miejsce, które serio warto odwiedzić wiosną lub jesienią, albo zimą. Mają nowy, zaczepisty sklepik z pamiątkami, bo widzicie o to w tym miejscu trudno. Jak tu wam powiedzieć gzie on jest, n po drugiej stronie parku za katedrą z Groszkową Panną. Jest tam kawiarnia, a po drugiej stronie, niepozorny, wyglądający jak domek, pokoik właściwie, sklepik. Sklepik z cudami wszelakiej myśli i sztuki szwedzkiej, ale nie jakiejś wiecie przaśnej i dziwacznej. Znajdziecie tu coś z metalu, dziewiarstwo, wszelkiego rodzaju figurki, kubki, cuda wianki i takie tam. Łosie, misie i koniki… i dla dzieci i dla tych, co wciąż dziećmi być chcą, ale wiecie, data w paszporcie już nie ta…
PS. Pamiętajcie, że płaci się tam wyłącznie gotówką. Ale bez boja, ATM zaraz obok, więc nie ma wielkich trudów.
Chyba lubię Lund, choć też ma ten „vibe” wielkiego miasta. Ale więcej zieleni i kwitnące bzy, które u nas dopiero zaczynają… wynagradza wiele. Lund wymaga czasu i cierpliwości. Oraz dobrych butów, bo tutaj się chodzi i podziwia. Podobnie jak Ystad, które sobie pooglądaliśmy w zachodzącym słońcu, a jakiś Tubylec próbował mi wyjaśnić, że to zielone między kostkami chodnika, to będą piękne malwa… co ja mu na to: Bitch, please! My są z Bornholmu, my kurna wiemy jak wygląda zielsko kwitnące na chodnikach i tulące się do kolorowych domków. Ha ha ha!!! Uśmiał się gość, a potem umknął, chyba przerażony moim strachem, że przez jego pytlowanie mnie światło ucieka… a ono tak cudne gra na starych drenach, metalach i cegłach. Bawi się z pajęczynami, odbija się, miejscami wchłania, tam znowu pląsa…
Doszliśmy do czegoś na kształt arboretum.
Drzewka tutaj milusie, egzotyczne i oczywiście cudowne, do tego wąziutki strumyk i małe, włochate świeże kaczuszki, no serio… gdy tak dzień, tudzież raczej względna świetlność trwa do dziesiątej, to można się zagubić, zatopić w tym pustawym Ystad. Pewno w lecie więcej tu hałasu, ale na razie, tylko te pustawe pociągi w kolorze milki. I kilka rowerów. W niektórych miejscach grają światła wielkich telewizorów… a to już wiemy, gdzie są Tubylcy. Ale nie ma czasu na badania etnograficzne, bo prom nam jeszcze z tego wszystkiego ucieknie no!!!
To pa!!!