„Znaczy tak…
… oczywiście, że było wiele teorii dotyczących czwartego króla, wiecie, tego od Zimowej Gwiazdy, ale niewielu wiedziało, że istniał Zagubiony Jeździec Apokalipsy i sypiał z Wiedźmą Wroną Pożartą. Ale bez takich, no!!! Był pluszowym, średnich rozmiarów, misiem o różowych łapkach i różowością w uszkach, depresyjnym gościem, który ciągle mrużył oczy. I był całą depresją wszystkich światów przeszłych, przyszłych i teraźniejszych. Tych równoległych i tych zza Wielkiego Welonu.
I jeszcze tych nieodkrytych.
Uzupełniali się z Wiedźmą.
Ona zawsze widząca wszystko w czarnościach i szarościach, on wszelako milczący, kultywujący oglądalność horrorów w każdy dzień i o każdej porze. Dziwnie markotny, gdy następował czas wiosenny, rozchmurzający się – jeżeli w ogóle można tak powiedzieć, gdy nadchodził listopad, wiatry hulały, no jak teraz i deszcz padała. Choć z drugiej strony, to co innego deszcze mogą robić. Tylko padać. Choć może i zacinać? Walić rytmicznie, sączyć rum w barze przy drodze…
Ekhm…
No więc wiecie, byli czymś na kształt przyjaciół, choć znali się od kilku lat. On popatrzył na nią z półki, ona sięgnęła i już musiało się wydarzyć. I teraz tak jakoś, w onej całej depresyjności, ale też i różowości łapek i Jednorożcach, ów Zagubiony Jeździec Apokalipsy… trwał. I nie, wcale nie czekał aż go wezwą. Bo mu tutaj było dobrze. Miał swoją depresję, kogoś, kto też ją miał i mogli się wymieniać, na dodatek karmili go, gdy chciał i jeszcze… uznawali za członka rodziny, więc było nieźle, a nawet całkiem dobrze. Zresztą. Bycie „jeźdźcem” determinowało powożenie wściekłą, końską bestią, a on wolał jednak cztery kółka. Nigdy się nie nadawał chyba do tej roboty, ale w końcu do niej się rodzisz, a nie… tworzysz sam.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Bad Mommy” – … świetna. Kurcze pokrętnie, powalenie, psychicznie pokręcona. Ale niesamowita.
Właśnie dlatego. Dziwnie wciągająca, w ten sposób, że wstydzisz się przyznać i nagle używasz wielkich słów, jak: powieść psychologiczna, badania nad ludzkością, a nie zwykłe podglądactwo. Naprawdę. Taka jest ta powieść. Nie tyle historia dwóch kobiet. Dwóch rodzin – małżeństw, ale przede wszystkim kolejnych obsesji, albo raczej… smaczny bukiet wszelakich psychoz, neuroz chorób umysłowych. Tych wiecie, dopuszczanych między białymi płotkami, równo przyciętymi trawnikami…
Najlepiej nic nie pisać o treści, bo łatwo domyślić się wszystkiego, ale… tym razem to kompletnie nie przeszkadza. Wcale a wcale. Bo świadomość tego kto z kim i dlaczego tylko dodaje temu smaku. A wstyd… wstyd się rozmywa. Gdzieś zanika. Bo przecież to tylko i wyłącznie chorzy ludzie, a dziecku i tak nic się nie dzieje?
Czyż nie?
A może…
Spacer.
Skały, brak drogi. Morze. Bo przecież mi się zachciało wiecie, wszelakiej dziczy. No to polazłam. Ślizgiem, lepiej byłoby na nartach, saniach nawet… czy są sanie błotne? Na pewno są. Bo wiecie… pada. Ostatnio pada ciągle. Czasem w ciągu dnia czasem tylko wieczorami, czasem dziwne rytmy budzą człowieka nocą. I oczywiście nikogo na brzegu. Bo przecież i po co? Kto normalny wybiera się na spacer wysiłkowy ścieżką, która wciąż się obsuwa, która wciąż chce do morza…
Morze…
Nie do końca spokojne, ale i niespokojne. Takie wiecie lekko wzburzone i mocno szalone. Nieprzewidywalne. Do tego oczywiście zarośla. Piękne, górą cudownie puchate, dołem szorstkie i mocno kaleczące, ale udaje mi się tuż nad brzegiem znaleźć czerwone drzewa. Jakby czekające. A pod nimi szron. Mocny, szalony, kształtujący świat na nowo. Pełen kryształków mocnych na tyle, że nawet jak dmucham… pozostają, więc może… więc może tak naprawdę są kryształami?
Może to nie jest zamarznięta woda?
Może?
Idziesz w tą niepewność mokrą, i zamarzniętą, zmieszaną, pełną wszystkiego… onych ostatnich kolorowych liści, onych krzaków i traw wciąż jeszcze stojących, jakby protestujących przeciwko całej tej zimie, wszelakim upadłościom i gniciom i jeszcze przemienianiu się i oczywiście… wiośnie. Bo przecież na to wszyscy po spaniu będą czekali, czyż nie? Będą…
A morze…
Morze ma się dobrze, właśnie wyrzuciło rękę tej biednej dziennikarki. Pamiętacie sprawę łodzi podwodnej? No więc ciało wciąż jest niekompletne, mimo ręki brakuje jeszcze ramienia. I oczywiście wciąż nie wiadomo co się stało. Winny, znaczy naukowiec od łodzi postanowił w końcu po milionach zmienionych zdań i wszelakich pogadanek się zamknąć i nie mówi już nic…
Ciekawe jak to się skończy?
A co do wyborów?
Zostało stare.
Znaczy wiecie, wiekuiście nam panująca została, ale intrygująco podniosło się poparcie dla partii… wiecie, bardziej poważających swój kraj. Czyli jak wszędzie… Ale co to tam kogo obchodzi. Jak już pisałam, wszystko przecież i tak nie zmieni się na lepsze. Kolejne drzewa ścięte, jakby komuś się wydawało, że powietrze się samo zrobi.
Ale nic to… przecież mogę iść. Iść dalej. Iść nad morze, na skalistą plażę dziwnie wąską teraz, po tych wielkich, jasnych kamieniach, po tej gigantycznej kłodzie, a raczej konarze drzewa, z którego wyszedłby całkiem fajny totem. Po onej suchości stykającej się z mokrością. Po tej wszelakiej cichości, bo za mną nikogo, tylko te drzwi, tylko te okna, tylko te kilka doków, w których nie ma nikogo. Tylko ten lekko naprawiony brzeg i oczywiście szeroka, wzburzona rzeka i most, który zdaje się być dość niebezpieczny. Tak blisko fal, tak ślisko, tak mokro…
I znowu wilgotność, błocko omoszczone pięknie poukładanymi liśćmi. Spada na mnie gigantyczny żółty liść klonu, który wygląda, jakby ktoś go umaczał właśnie w czerwonej, krwawej farbie, albo posoka zabitego właśnie smoka na niego skapnęła, a może smok tylko się zranił? Może wciąż jeszcze tutaj jest i potrzebuje pomocy? A może to ja jej potrzebuję, bo wlazłam w takie dziwne koleiny, że szok?
W końcu wspinam się w górę i ścieżka staje się twardsza, wszystko spłynęło w dół. Po prawej zielone pole, za nim morze, pojedynczy domek, po lewej gęsty, iglasty las i krzaczki dookoła niego… i szosa.
Bo jednak lepiej wrócić nią.