„Bo widzicie.
Nie no… ogólnie mówiąc Wiedźma Wrona Pożarta jest osobistością wyględnie dorosłą. Znaczy gdy spojrzycie w jej metryczkę, no to jest stara nawet, ale jednak gdy ją wypuścić w świat, no to po prostu maks pięć lat. Jest to dość konfundujące, ale można się w końcu przyzwyczaić, albo przestać zwracać na to uwagę. A da się, serio. Naprawdę nie trzeba zwracać na nią uwagi, ona się bardzi tego nie domaga…
Ale on… on chciał być zauważony.
Wylazł z wody, do której OLABOGA!
Wiedźma Wrona Pożarta pragnęła właśnie wleźć, ale najpierw chciała pocykać doskonałe, burzowo-przeddeszczowe chmury… bo piękne były. Wszelkie odcienie błękitów, granatów, cyjanów i innych tam szaleństw przecięte tuż nad tonią kremowymi obłoczkami i czymś na kształt wyblakłej łososiowatości. Piękne to wszystko było. I jeszcze ta pustka i pomost, oczywiście dopóki on nie wylazł. A wylazł i oczywiście jakoś tak, dziwnie i z premedytacją chciał się prezentować. Machać, przeciągać, wychylać biodra, czy co tam miał, a potem tylkoności swoje…
Nie wiedział jednego.
Tego, iż Wiedźma Wrona to ślepulak straszny, więc guzik tam widziała, traumatycznie ją siekło, gdy zoomnęła się na deseczki onej promenady tymczasowej i zobaczyła coś, co nie powinno nad nią wisieć. Zmrużyła oczy i od razu pomyślała o mikrobiologii, mikrorobotyce oraz minismoczkach…
Wiecie, no sorry no!!!
Najgorsze jednak było to, że Golas Niemiecki ni nie chciał się ubrać, coby można było obok niego przejść jakoś tak bezdotykowo onym pomościkiem, nic ino jakby wiecie, się suszył oparty o barierkę i świecący dwoma księżycami swych pośladków. No nie… zdjęcia zdjęciami, ale żaden golas nie wpasowywał się w unikatową wizję artystyczną tej wiedźmy. ŻADEN!!! A pogoda zaczęła wskazywać na nadchodzący deszcz i wkurwa u wiedźmy, więc… gdy ten osobnik w końcu naciągnął gacie, niczym tuman kurzu i wkurności przemknęła obok niego i rzuciła się w fale…
I w deszcz…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Martwe ciało Mavericka” – … nie. Nie kopia. Czy inspiracja, tak. Sens? Nie do końca, ale i tak dobrze się bawiłam.
Oto opowieść o miłości, mafii i zombie. Ale o zombie specyficznych, intrygująco inteligentnych i o przyjaźni oczywiście i o miłości niespełnionej. O ojcach robiących dla dzieci swych wszystko i trochę o Romciu i Julci. Wiecie których. I jeszcze… o świecie, który jest intrygujący. I o komizmie.
I o wpadkach…
Tak, autorka kocha Pratchetta i tak, jak najbardziej daje się to odczuć w jej dziele. Ale jej świat jest inny, jej postacie są dobrze stworzone, cudownie odmalowane, pełne i intrygujące. Książka wciąga i bawi, ale niestety nie do końca jej części pasują do siebie. Wojna gangów i miłość dwójki osobników okej, ale zombie do tego? I niby jak to ma się do siebie. Pewno, że nawrócenie się Mavericka jakoś dopełnia oną historię, ale to przecież on miał być tytułową postacią.
A może li tylko tytułem.
Wiecie co… autorka ma jeszcze kopę roboty przed sobą, ale pisać umie, tworzyć światy kapitalne, bogów i magię do tego dorzucać, musi się nauczyć, z czego zrezygnować. Bo Mistrz był jeden. I zawsze nim pozostanie. Inspiracja jest okej, kopiowanie pewnych schematów już nie. Autorko masz jajca! Zacznij więcej dawać z siebie, bo naprawdę chcę Ciebie czytać!!!
Dobra… znowu manewry.
Wieść gminna niesie, że one niemieckie, srebrzyste pierdoły w Gudjem to w celu odstraszenia Rosjan, którzy też się manewrują, ale widać chłopcy nie lubią się bawić razem ino mają jakieś kliki, czy coś. Jak Eton i nieEton? No wiecie, są lepsi i lepsiejsi? Poza tym wielkie jakieś zagrożenie nagle odkryto, że jak pukną Rosjanie ten północny morski szlak gazowy, to gaz musztardowy nas wybije. Po pierwsze, to trza mieć tupet żeby myśleć, iż odkryło się wielką tajemnicę. No serio… wszyscy wiedzą, że po II wojnie światowej wszyscy wszystko wypierdolili do Bałtyku, Przecież po pierwsze ślady trza było zatrzeć, a po drugie no ziemia miała rodzić. Jak zwykle wszyscy znowu zapomnieli, że ziemia to kulka i działa na kształt rąbanego węża połykającego swój ogon… ale niech wam będzie. Odkryliście Amerykę!!! W dziwnym miejscu.
Te rąbane srebrzyste statki z niemieckimi flagami serio kijowo działają na moją pogłębiającą się depresję i stany lękowe. Nic ino się ciąć. Jak bum cyk cyk. Niektórzy nie żartują. Jedni w mieście se latają z karabinkami, inni coś modzą mi w Północnym Porcie, nosz kude no. Serio? Zajmijcie się sprzątaniem, seryjnie! Bo nie wiem, ale w tym roku Turyścizna serio nabrudziła. Może z wściekłości, że wiecie, obstalowali sobie urlopik na wrzesień, bo od dwóch lat mieliśmy takie ukropy, że hej… a tutaj co? Nie dość, że koszmarny sztorm, nie dość, że sklepy nie uznały przedłużenia sezonu, zimno na dodatek raczej dość… no i chodzą jak wkurwione zombiaki po mieście i ino patrzą na kim złość wydarzyć ze swej cielesności.
Czyli wiecie, milusio na Wyspie.
Nadal nie ma kolorowych liści, śliczne jarzębinki mocno się jednak czerwienią i pierwsze jabłka spadają z drzew. Dzika róża i głóg jeszcze nie do końca dojrzały, ale zobaczymy jak to będzie. Coś się serio rąbie z tym słońcem, bo gdy go nie ma, roślinki się radują, gdy wyłazi, wsio się pali i zdycha.
Ekhm… niepokojące.
Połowa września, a człek śpi pod kołdrą i kocem. Na pewno to jakiś bakcyl, bo to tylko ja, ale żeby aż tak dziwaczny bakcyl. Nie narzekam, bo lubię zimno, ale zasypiać w zimnie daje się wyłącznie w fazie ostatniej, dlatego jednak kocyk.
Wiecie, dla obudzenia się.
Mam miesiąc odwyku od książek, bo przecież trza było jako skitrować kasę na wycieczkę. Nie żałuję, ale tak po prostu mówię. Może to i dobrze. Poczytam coś starego znowu. A może po prostu przymknę oczy i znowu zacznę sobie zmyślać dziwaczne historie. Straszny ze mnie człowiek, co to się nudzić nie umie, odpocząć też ino pod przymusem, a na dodatek sam się jeszcze zabawi. Wiecie… a jak słonko, won z aparatem. Zawsze jest coś do zrobienia. Nadal w planach mam pływanie, ale niech ten wiatr się uspokoi. Tak, jak najbardziej sztorm już ucichł, ale wieje nadal. Dość mocno i mocno zimno. Za to jak na razie zniknęły chełbie morskie. I to jest dziwaczne. Zwykle o tej porze, niezależnie od temperatur, gromadziły się przy brzegu w swych sporych, galaretowatych ilościach niczym przeterminowane implanty powiększające piersi. Wiecie, sporawe takie, bo w końcu wody się odsoliły i ociepliły.
Gdzie one?
Jak nic wylezą, jak kurcze wiatr przestanie duć i wskoczę sobie do wody. Chcecie się założyć? A przerażają mnie niesamowicie. Podobnie jak rekiny, które tylko ja widzę i te rybki wpływające do penisa. Brak penisa serio nie jest tutaj złagodzeniem mojego strachu!!! Jakoś mój mózg tego nie ogarnia. Serio mózg?
Może to ten bakcyl? A nie, ja chyba tak zawsze miałam. Za dużo wyobraźni, nikłe pokłady zdrowego rozsądku!!! I brak tolerancji dla głupoty.
Dziwna mieszanka, co nie?