Pan Tealight i Rocznica…

„Nie żeby miały być jakieś obchody, czy coś.

Wiecie, one wielkie, kwietne celebracje i libacje, wszelakie nacje w pokłonach, tony prezentów i tak dalej. Oj nie. Znaczy były prezenty, w końcu 20 lat to nie w kij dmuchał i on nie odpowiadał, ale coś melodyjnego, co jednak przetrwało, szczególnie w dzisiejszych czasach… ale imprezy nie miało być. Ni procesji, ni kwiatków sypania, ni nawet tańców, popitki z zagryzką, czy jakiegoś striptizera… No czemu nie. Ojeblik – mała, ucięta główka była bardzo za akurat tym rodzajem rozrywki, ale jakoś nikt jej nie słuchał. A raczej wszyscy ją słyszeli, ale udawali, że wiecie…

… nic się nie dzieje.

I nikt nie gada.

Czasem tak łatwiej.

Wiecie, niby nie ignorujecie drugiej osoby ależ w życiu, ni duszy, czy w tym przypadku braku korpusika, ale po prostu wstydliwie, in was pożałować, przyznajecie się do własnej słabości lub ułomności. Tosz głuchota w dzisiejszych czasach, częściowa taka, spowodowana nadmiernym wykorzystaniem słuchawek i zbyt głośną muzyką, to coś nadzwyczaj zwyczajnego, czyż nie?

… więc nie miało być imprezki, przyjęcia, konspiracyjnie skleconej uczty oraz wszelkich jej konsekwencji. Nie. Zwyczajnie wymienili się kartkami, prezentami, a potem Wiedźma Wrona Pożarta dostała cmentarzysko, grób i misia. I już… niektórzy to naprawdę nie mają wyobraźni, albo mają ją wielką i skierowaną w całkiem dziwaczną dla reszty świata stronę, bo wiecie… jej to jak najbardziej dopowiadało. Strasznie nawet odpowiadało. Największym koszmarem byłoby w końcu: wystrojenie się, knajpa, jakieś sto lat i kieliszki z napojami wyskokowymi… przymuszanie do picia, całowania obcych i jeszcze dotykanie i bycie  w grupie z innymi ludźmi… diamenty jakieś, pewno i pełny makijaż oraz buty na obcasie i obcisłe gacie, wiecie, takie wyszczuplające… wysokie i koszmarnie swędzące. No i oczywiście rajstopki.

Rany, jak ona nienawidziła rajstopków!!!

Bleeee!!!

Dlatego były groby i dawno umarli. I jeszcze kamienie szepczące historie, słoik Nutelli wielki jak jej łeb i wiele dziwów.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Drzewo kłamstw” – … powiew. Rąbany powiew świeżości!!! I mówię to serio. Książka, która jest nie tylko mroczna, nie tylko wykracza poza nastoletni target, ale przede wszystkim zaskakuje i jest jakaś.

Oczywiście gotycka, mroczna, z jednej strony oczywista, z drugiej tak bardzo pokręcona, tak bardzo mocna i prawdziwa, tak bardzo ówczesna, że aż boli. Bohaterka kapitalna. Może rzeczywiście mimo swej inteligencji dziwnie upośledzona wtedy, ale dla nas zwyczajna, inteligentna i dojrzała. Lekko zalatująca pewnym dziewczątkiem z powieści Alan Bradleya. Choć epokowo wcześniejsza, to jednak… podobnie dociekliwa.

I jej rodzina. Właściwie, czy można ich tak zwać? Ojciec, matka i brat. Nowy dom. Dziwna wyspa i wykopaliska, ale tak naprawdę chodzi o całkiem coś innego. Coś bardziej mrocznego i pierwotnego. Coś bardziej przerażającego.

Naprawdę intrygująca, dobra powieść.

Nieźle napisana, z zaskakującym zakończeniem i czymś takim w narracji, że łatwo w człowieka włazi. Że nagle kwestionujecie zbyt wiele, a jeszcze więcej pragniecie odkryć. Nagle ona dorosłość to tylko pozwolenie na kłamliwość, a dzieciństwo, to próba do dotarcia do niej i ciągła nauka. Z jednej strony przygoda, z drugiej rozprawienie się z mitami tamtych czasów, ale i bolesna prawda o przeszłości, która… zaskakująco, wcale się nie rozmyła, bo ilu z was uznaje baby za głupie?

PS. Tak… ta okładka bardzo sprzedaje książkę, ale i jak rzadko, jest doskonale adekwatna do treści. I tak, ta powieść to jedna wielka metafora zbyt wielu spraw. Po niej jakoś, już nie jesteście tacy sami.

Kivik

W końcu.

Jak to mówią do trzech razy sztukmistrz, co nie?

Oczywiście, że do końca się bałam, że będzie zamknięte!!! Serio. Traumatycznie postanowiłam się nastawić jak zwykle na najgorsze. Ale okazało się, że najgorsze to ino ceny były. No więc tak… w okresie, w którym otwiera się dana knajpka nad strumyczkiem, wtedy nie można ot tak po prostu sobie obejrzeć dookolnie zewnętrza kurhanu, bo jest zamknięty. Włazi się przez kawiarenkę, która jest przesłodka, ale kosmicznie droga, aczkolwiek ma magnesy – ostatnie dwa i takie różne tam dzieła sztuki. No i napitki i ciasta i wybiją wam na druczku 30 koron szwedzkich od łebka za wejście. Żadnych biletów ino wydruk z kasy. Szkoda trochę, ale nie o to chodziło… przechodzicie przez słodki mostek, dookoła białe krzesełka, wiecie, wszelaka obiata dla pradawnych dusz… a wy idziecie dalej. Ponownie kluczycie oną krętą drogą niczym nierównie rozciętym tortem… wygrzebanym palcem może nawet i są one – otwarte drzwi!!! Otwarte i nikogo w środku. Może i w sezonie jest jakiś tłok, ale wiecie, po przeczytaniu opinii znajomych Szwedów, dowiedziałam się, że nic o tym nie wiedzą, więc widać wiedzą ino wtajemniczeni. No ale jest otwarte, choć ino przez chwilę, bo nagle, zaraz za progiem człek styka się ze ścianą i przez sekund zbyt wiele mało orientuje o co chodzi – tłumaczy mnie tylko to, że nie spałam w nocy, no i od zbyt wielu godzin jestem na nogach. Gdy w końcu mózg mi się uruchamia widzę po lewej jakieś kamyczki, a potem ciemnawą drogę i już widzę… jest.

I jest piękny.

Pod betonowym, prostokątnym bunkrem skryli w chłodzie i niemej wilgoci, wraz z jednym otworem na duszę w suficie – tia, wiem, że to do odpowietrzania, ale przecież jestem archeologiem… od razu widzę piramidę! To w końcu megalit. I to niesamowity. A te ryty… te powtórzenia, one koncepcje, które wirują ci we łbie, one wspomnienia. One dziwne… wszystko.

Atawistyczne.

Pierwotne.

Ta nieduża ilość światła padająca z tych trzech lampek z IKEA’i tylko ociepla to wszystko. Nie wyjdę stąd przez długo. Po pierwsze 30 koron, po drugie przecież tyle razy miałam nadzieję. I wiecie co… cudne to jest. Niesamowite. Stare i pewno większości z was w ogóle nie obchodzi, ale… uświadamia nam, że mogło być tego więcej…

… i to przeoczyliśmy badając kolejne kamienne groby. Skrzynkowe, te niesamowicie połykające każdego z naukowców, te niewyobrażalne… te groby olbrzymów. Korytarzowe, galeriowe…

Kristianstad

Niby szwedzki, a jednak duński.

Kurcze.

Wiecie co, taki Wrocław w miniaturze, albo Zamość jakiś, czy coś w ten małomiasteczkowy deseń. W porażający sposób architektura europejska w Szwecji i Danii, gdy tylko pominie sie większą ilość szachulcowej i mur pruski, to jakoś tak wsio po polsku. Nawet te kolory są polskie takie, pastelowe. Ino te znaki dziwne, wszędzie, chyba w większości świata biało-czerwone, to jednak tutaj niebiesko-żółte. Bajer no. Niby logiczne, w końcu taka ichnia flaga, a jednak jakoś rajcuje. Nie wiem, w końcu ktoś się czymś wyróżnia. Ale wracamy do miasta. Założone przez duńskiego króla, co widać po nazwie, bo królowie u nas to albo Fredzio albo Krystian i wiecie, łatwo się pomylić. Czy „wioska króla”, to nie wiem, ale mają sporo ryneczków i na jednym stoi żółw i dwa inne psopodobne zwierzaki. poza tym seryjnie trudno znaleźć pamiątki, ale jest otwarte od południa informacja turystyczna, więc wiecie przekierują was w miejsce, bardzo dziwne, gdzie może coś znajdziecie, ale pewno… tylko jeśli macie szczęście.

Oczywiście gacie i buty kupicie na każdym kroku.

Dlaczego świat jest teraz taki dziwny?

No kurcze, serio!!! Ino gacie, perfumy i inne tam kojdy? Seryjnie? Ale ja chciałam sztuki, rozwoju i magnesów!!! Kurcze, trza będzie znowu gdzieś na Północ ruszyć, może się uda coś wyłowić? Tak wiem, straszna Turyścizna ze mnie, a co. Wolno mi i tyle. W końcu mało wybywam, więc muszę się wyszaleć.

Mniejsza… miasto jak miasto.

Podobno tez mają gangi, więc wiecie, jak wszędzie.

A w międzyczasie wielka zbrodnia na Christiansø i na dodatek chłopcy bawiący się w wojnę w mieście.

Oczywiście, że mi się to nie podoba. Ale przecież nikt niczego nie może powiedzieć. Jak tylko Rosjanie naruszają nam przestrzeń morską czy wodną, to kurcze od razu wielki strach przed nalotem Putina, a jak chłopcy będą latać po Rønne, to nic?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.