Pan Tealight i Królicza Nora…

„… a może to był jednak zając?

Wiecie, no rebeliant taki, bo przecież one nie mają nor ino takie tam? Kurcze, pewnie nie, jak nic mutant, ale o tym się raczej nie myśli, gdy człek drepce podskakując, potem się potyka i łbem pachnącym czereśniową odzywką wpada w norę.

Może i miała być z niej nowa Alicja w Jakiejśtam Krainie, ale… widzicie, gdy się wpada w dziurę, to raczej wpada się w silny niepokój, wrzeszczy ogromnie i wystrasza całą oną bajkowość Krainę zajmującą. To nie są drzwi. To nie jest zaproszenie. To nie jest odkluczenie drzwi… to zwykłe wtargnięcie z napaścią, jeśli przy okazji miażdżycie pierniczonego Magicznego Królika w spodenkach w krateczkę, białej koszuli z muszką czerwoną, słomianym kapelusiku, z laseczką drewnianą, rzeźbioną i małym, kudłatym barankiem przy łapkach. Może nawet i rozbój, jeśli nie ma tam światła, bo łapą zbiliście lampę i jeszcze próba morderstwa, gdy machacie członkami niczym wredny wiatrak na zboczu pełnym wodnych młynów?

Wiedźma Wrona Pożarta, mimo swej dozgonnej miłości w rejonach baśniowych, jakoś nie potrafiła, no nie mogła się odnaleźć w ich dosłowności. A może po prostu zaskoczyło ją to wszystko? Może tak… może nie? Może miała coś do tego królika? Może tak naprawdę niczego o niej nie wiemy? A może to tylko efekt zwichniętej kostki, lekkiego wstrząśnienia mózgu, który w formie głównej wciąż, walnął się o jakiś głazik, pewno wytwornie uplejsowany w norze, pewno dekoracyjny, na pewno jakoś potrzebny, może robiący za stolik? Może za głaz grzany do łóżka…

Bynajmniej… Wiedźma straciła chyba przytomność?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_1592 (2)

Z cyklu przeczytane: „Niespokojni zmarli” – … nowy Beckett!!! Nosz przecież omal się nie posikałam, jak go zobaczyłam. Musiałam mieć. I mam. I sorry, ale zajęło mi to pół ranka i jeden wieczór.

Przeczytane…

Pierwsze tomy cyklu połknęłam z dziwaczną fascynacją. Nawet ten tom oderwany od serii. I nie żałuję kupienia tego. Może i był lekko przewidywalny, może i naprawdę główny bohater powinien już nie żyć… ale tak naprawdę, było to coś innego, coś nowego, coś bardziej specyficznego. Coś pomiędzy miejscami podmokłymi, a bagnami. Coś między ciałami z przeszłości, a ranami, które wciąż jeszcze jątrzą.

Coś…

Opowieść przykuwa uwagę, no i lekko śmierdzi. Naprawdę, zresztą jeżeli znacie Becketta wiecie czym zajmuje się jego główny bohater. Jeśli nie znacie tego autora, jak najbardziej możecie sięgnąć po ten tom. Może nie zrozumiecie dlaczego on jest taki, a nie inny, ale jednak na pewno was ta powieść zafascynuje. Jeśli oglądaliście „Bones”, znacie Kathy Reichs i uwielbiacie kryminalność od strony antropologii sądowej… choć akurat tej ostatniej jest tu niewiele. Jak najbardziej są zwłoki, ale tym razem nasz bohater bardziej jest znajdowaczem, bardziej wchodzi w sam kryminalny tok sprawy, niż tylko zajmuje się kośćmi. Korzysta ze swojego „nosa”, niż bada. Bardziej jest sobą, bardziej jakoś tak zwyczajnym człowiekiem, który spotyka na swojej drodze kogoś…

Ale nie uprzedzajmy faktów. Książka jest dobra, a świat w niej opisany przeraża dziwnie mocno. Już nigdy nie spojrzycie na wodę i rozlewiska spokojnym wzrokiem. A cała reszta? Zwyczajnie jest ludzka!!!

IMG_5663

Hammershus.

Jeżeli kiedykolwiek uda się Wam trafić na Wyspę, na pewno się tam znajdziecie. Jeśli już się odważycie na spędzenie dłuższej chwili, a nie tylko obejście ruin dookoła, musicie poszaleć. Poszaleć tam w sposób całkowicie pełny i niesamowity. Pozwolić sobie na przycupnięcie pod kamieniami, na podziwianie kolorów skał i cegieł – żeby nie było, do odnowienia Polacy sprowadzili fajny piecyk i oczywiście wsio zrobili ręcznie. Po prostu pozwolić sobie na zmacanie wszystkiego. Najlepiej właśnie późną wiosną, gdy wszystko jest tak bardzo zielone, gdy widok odbiera dech z piersi, gdy popatrzeć można i na Szwecji ostatki i na całkiem inny kraniec Wyspy.

A potem, gdy już odnajdziecie każdy zakamarek i przepatrzycie każdą tabliczkę, zejdźcie w dół, będzie nielekko, ale spokojnie, dacie radę. Stańcie tam, spójrzcie w górę, potem znowu w dół na te dwie głowy, co to podobno lwie, ale moim zdaniem… niekoniecznie. I teraz wybierzcie się ścieżką w prawo. Idźcie w kierunku portu. I popatrzcie na zamek stamtąd. Taki malutki, skryty w zieleni gęstej tak mocno, że aż dziw, że cokolwiek może się przez nią przecisnąć.

A potem… znowu potem, wróćcie, ale już nie właźcie do góry, ale idźcie prosto, przed siebie, obejdźcie zamek dookoła, popodziwiajcie wodne oczka, zachwyćcie się plażą przy ruinach i może pójdźcie dalej? Ale oczywiście zerknijcie też na to cudo, które budują i dokończyć nie mogą. Co to ma być super wypasionym miejscem wszelkiej rozrywki i suwenirów, ale… jak na razie ciągle to budują. Czy wkurza mnie, że wleźli w skały? Tak. Czy wkurwia, ile drzew wycięli? No kurde, po co pytacie? Czy uważam to za marnotrawstwo kasy, bo przecież i kibelki i wszelaka infrastruktura już jest w słodkim, białym domku – zagrodzie? Oczywiście, że tak… ale czy mnie pytał ktoś o zdanie? Widzicie, nas nikt nie pyta. Dostajemy ostatnio dziurawe drogi i durne pomysły polityków, no jak wszędzie. Jak wszędzie…

Dlatego idźcie dalej. Idźcie przez las i skały, idźcie nabrzeżem i oddalcie się na chwilę od niego, bo tutaj jest zajebiście. I dojdziecie do Vangu, nim się obejrzycie. Wiecie, u nas to raczej wszędzie jest jakoś blisko.

IMG_2025 (2)

Østermarie.

Kamyczki se stoją nadal. Jakoś mnie tknęło, by sprawdzić, czy te nasze piękności runiczne tuż przy ruinach starego kościoła wciąż są na miejscu, i są. Naprawdę niesamowite. Wolne, wpięte mocno w zieloną trawę poznaczoną stokrotkami. Tak jak przeraża mnie Østermarie, tak to miejsce naprawdę lubię. A jeszcze te kwitnące lipy… po prostu raj cudowny. Choć cmentarz. Choć kościół i jak przytykam sie do tego nowego, to jak zwykle dymię. Warto tutaj zajrzeć, bo zwykle to jedno z najcichszych miejsc. Wiecie, u nas msze to od wielkiego dzwonu, a zmarli naprawdę mało gadatliwi są. Za to cała ta pustka i figurki, ruiny i kamienia, ona ekumeniczność – naprawdę warta doświadczenia!!! I świetne foty tu wychodzą.

Coca-Cola i Bornholm.

A tak, trafiło się nam jak ślepej kurze. Bez urazu, pewno, że fajno iż BORNHOLM będzie na flaszkach czy tam puszkach, ale jaki sens jest w tym, że na czerwonej etykietce obok imienia mej pięknej Wyspy jest i jebana palma? Tosz przecież jak se ludzie zgooglują moją Wyspę, to jak nic dodadzą, że z palmą i wyjdzie im Bornholm w rąbanej Australii. No wiem, Australia też fajna, ale tyle w reklamę zładować i teraz kurcze co? Nie mogli dać chociaż listka figowego, czy lawendy? Tego u nas pod dostatkiem. Figowce plenią się jak szalone i ostrzegam, jak już sobie wsadzicie w ziemię, to potem się onego cholerstwa nader trudno pozbyć. A dziwacznie wygląda. Nie wiem dlaczego, może to jakieś biblijne ciągoty, ale mnie chyba przeraża…

Ale lepiej.

Podobno moja Wyspa spokojna i cudowna, podobno w ogóle peaceful i tak dalej, a jednak i Coca-Cola i rąbany ubot. A tak, jakiś podwodniak rosyjski nas tutaj okrąża i podpatruje. Oczywiście my nie jesteśmy mu dłużni, bo pierun wie czego chcą i jak w ogóle, na pewno nie będą ciasteczek piec, choć atomówki mają. Straszne to. Jak dla mnie dość wszelakich niesamowitości na cały rok. Serio.

Lubię ciszę i spokój i nudę wszelaką.

Serio!!!

Nuda jest fajna. Ubot mnie przeraża, a Coca-Coli nie lubię. Pepsi wolę, a i to sporadycznie, jak mnie serio przypili.

IMG_1566

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.