„Oczywiście, że się zdziwili, gdy nagle na Sklepik padł cień i coś dziwnie przykucnęło na trawniczku. Wiecie, te kurze łapki, ale manikjurowane, całkiem na różowo w gwiazdki srebrzyste… na nich brak zadka, ino taki daszek, jak się przechylisz, to widzisz i tarasik i całkiem niezłą posiadłość, ale raczej nie kuper, wiecie, skromność została zachowana oczywiście… i ją, Babę Jot.
Wkurwioną na maksa.
Właściwie to Baba Jot czasami zapraszała Pana Tealighta na jakieś tam dziwn ekscesy z mahjongiem, czy innym Czarny Piotrusiem. O co grali? A kurcze Duch jeden wiedział, ale nie był i przygłupi, to nie zdradzał nikomy… po każdej takiej wyprawie Pan Tealight wracał do domu mocno wykończony, dziwnie podejrzliwie wyczerpany i z rozmarzeniem w swoich nieoczach. Wiedźma Wrona Pożarta nie zadawała mu pytań, zresztą Baba niezbyt ją lubiła. Lepiej mówić, że tolerowała jak pająka, który wisi za daleko na całkiem odległym drzewie. A Wiedźma… cóż, chyba się jej bała. Chyba… z nią to też kurcze nie wiadomo, a jak jest na prochach, a ostatnio była na silnym wspomaganiu, to kurcze mogła mocno zaskoczyć…
Gdy Chatka Kuratka wylądowała obok Sklepiku, ta właśnie siedziała na schodkach i obierała marchewkę. A marchewka wcale nie łkała, bo miała ochotę na dobry pilling. Tym razem spotkanie obydwu było dość zaskakujące. Jedna wkurwiona i druga w stanie wzburzenia, więc lekko coś huknęło w niebiesiech, a potem… potem padły sobie w ramiona, a marchewka potoczyła się w stronę rzeczki, a Pan Tealight umknął do kuchni zaparzyć kilka dzbanków herbatki na nalewce. Na wszelki wypadek, bo jak baby zaczynają się lubić, to koniec świata musi być nie tyle bliski, co zwyczajnie już zapukał, ale jakoś nikt pukania nie usłyszał…
O czym gadały przed wejście do Białego Domostwa? Nikt nie wiedział, ale wróciły nadal wkurniczone, więc skierowano je do rąbania drewien i zmywania. Bo wiecie, kobiece nerwy lepiej powierzyć ostrzom i oczywiście porcelanie. Hałasu wielkiego nie było, a i w końcu obydwie sie umęczyły i siadły na podłodze – obydwie nie tolerowały krzeseł, z różnych powodów – i oczywiście powiedziały o co chodzi… Oczywiście, że chodziło o kradzież wszelkich imion i targanie nazw na pokuszenie, o to, że co jedna, co to rozpoznała krwawnik jako chwast pod butem zwała się Babą Jagą, a ta co kurde religię odrzucała to od razu wiedźma… obydwie lubiły definicje i jakoś tak… rozumiały się. Po raz pierwszy. A na dodatek Chatka Kuratka ma lekką grzybicę tylnego pazura, więc ktoś powinien być chętnym, by ją tam posmarować…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zimne ognie” – … na czasie. Jak najbardziej powieść na czasie. Bo przecież wciąż nie cichną rozmowy dotyczące zapłodnienia in vitro. Wciąż ludzie zastanawiają się co jest etyczne, a co już wykracza poza wszelkie pojęcie tego słowa. Czy rzeczywiście rodzice zmarłego żołnierza powinni móc zapłodnić surogatkę jego spermą, by mieć wnuka…
No dobrze.
Oto jest nie do końca thriller. Nie do końca też porywająca powieść. Coś nie do końca ciekawego od autora przebojowej serii, coś wcześniejszego… opowieść o młodej, pełnej sukcesów kobiecie, która postanawia mieć dziecko. Ale z braku chętnych, wiecie, woli zrobić to inaczej. I oto opowieść o jej przyjaciółce, która oną rodzinę posiada. I oczywiście o poszukiwaniach „tatusia”. I o tym, jak na niego trafia i oczywiście zalicza faul. Nie… wcale nie zdradzam fabuły, to macie napisane nie tylko we wstępie, ale i na okładce, na dodatek sorry, ale niedomyślenie się tego co będzie dalej jest raczej mało możliwe. No bo… to wszystko jest idealnie przewidywalne, na dodatek bohaterka jest niedopracowana, dziwnie papierowa… i to wszystko stworzył autor „Chemii śmierci”?
Jak to jest możliwe?
Czy polecam? Eeee… nie. Nie dla wielu powodów. Nie dla początku, nie dla zakończenia, nie dal bohaterów pobocznych, nie nawet dla kota. Tutaj nic nie gra, nic się nie łączy, wiemy jak to się skończy, a na dodatek sorry, ale choroby psychiczne są dziedziczne! Cholernie dziedziczne!!! I nie… nie popieram takich pragnień. Jako dziecko niedorobione, dziecko nie znające połowy siebie, nie popieram.
Wiecie…
Szarość wszelaka, mroczność dzienna i różne tam gloominkości sprawiają, że ostatnie listki na gałęziach świecą jak oszalałe. Świecą niesamowicie i pięknie. Na one grzybki, które wzrastają jak szalone. Na te niesamowite ścieżki, miejscami tak równiutko obłożone liśćmi… na to wszystko. Takie puste. Takie spokojne, takie przedświąteczne…
Bo wiecie co, Wyspa piękna jest w każdej pogodzie, nawet jak wieje i pizga i sztomuje i jeszcze leje. Po prostu. Tutaj wszystko zachwyca, każdy kształt barwa, kazdy kamień, konar… a poza tym jest ono uczucie przebywania w dziczy. Cudowne i niesamowite. Ta dziwaczna wolność, gdy po prostu leziesz w las i nagle… słońce. Bo ono wyłazi tak nagle jakoś, by tylko sprawdzić, czy na nie czekasz. Jakby wiecie, nie do końca było pewne, czy wciąż je tutaj ktoś chce. No to lezę w las. Ptaszki świergolą, ale wiecie, człowiek współczesny zapuszcza sobie music w uszy, by wkurwa wewnętrznego z siebie wywalić. I las to rozumie. Co prawda śmieje się w konar, gdy widzi jak robicie wygibasy, ale bez urazy, nikomu nie powie. Najwyżej stojącym kamieniom, ale kto poza mną słucha ich opowieści? No kto?
I fajnie jest.
Nagle człek sobie uświadamia, że nie mógłby żyć w miejscu bez drzew. I wkurnicza się jeszcze bardziej, gdy widzi, że idioci jacyś znowu coś wycięli. Tia, rozumiem zarządzanie gospodarką leśną, ale z tego co pamiętam ze szkoły, to korzenie utrzymują ziemię, skały i glebę w całości, więc… Sorry, ale wyjebywanie ich pod rąbane sommerhusy to głupota maksymalna! Tym bardziej stawanie cholernych domków bogaczy w strefie zalewowej! No ludzie! Są prawa!
Ale wiecie, prawa to ino dla biednych…
Wiecie co? Świat jest przepiękny…
Wystarczy tylko to dojrzeć.
Wkurzające gadanie, ale ci co mnie wkurzają takim gadaniem, jednak mają rację. Sorry, nie jestem Tańczącą z Czakrami, ale jednak rację mają. Gdy tak człek przycupnie pod drzewkiem i spogląda na ten taneczny potok liści, na te pląsy i zakrętasy, na te nie do końca upadki, lekkie zwirowania, podniesienia się, ponowne podfrunięcia, to jakoś tak… lepiej mu. Nagle wydaje się, że gdy tylko będą drzewa, to nic złego nie może się zdarzyć. Nosz kurcze…
Może na starość Wiedźma Wrona zostanie Druidem? Ale wiecie, w moim przypadku to pierun wie, czy bardziej drzewa, czy kamienie wielbię? Czy może jednak i jedno i drugie i wcale nie muszę wybierać? Bo przecież po co jeśli i to i to jest w zasięgu łapy? Znaczy skrzydła bardziej i pazura, ale jednak.
Jest takie miejsce nad Gudhjem – no wiadukt no – z którego można spoglądać na chatki i wszelkie tam elementy wystroju osady. Kolorowe, miejscami wprost szaleńczo barwne. Na te rowery, studnie, samochody, które tutaj olewają wszelkie zasady parkowania i na oną mikrośc ludzką. Wiecie, ludzik na godzinę w zasięgu wzroku to cud, no chyba, że mówimy o moim sąsiedzie… facet uwielbia spacerować pod moim oknem wte i wewte dość regularnie. Intrygujące… Mniejsza, tak patrzy człowiek i nagle słonko za nim spoza chmur wyłazi całkiem sprzecznie z fizyką nieba, i widzisz wtedy na chwilę, że to wszystko jest ino wielkim klejnotem bezcennym, który pewnie ktoś zmyślny i lubiący finanse pociąłby na maleńkie i spylił za wielką kasę… Na szczęście słonko szybko się chowa, więc bez boja. Raczej tego nie dojrzą. Jeszcze jesteśmy bezpieczni…
… ale jak długo?