„Bo ona zwyczajnie musiała wcześniej.
Nie widziała potrzeby by czekać na jakieś gwiazdki, czy inne tam pewno i tak dawno umarte twory wskazujące drogę pokręconym starcom, którzy zwyczajnie mieli wizję i wyliczenia i… wiecie, chciało im się jechać, wykupili all inclusive czy coś tam, mieli wielce odlotowe wiebłądy i koniki, no i inne tam… dobre silniczki, opiekę medyczną… Nie nie nie! Ona to widziała inaczej.
Bo ona w ogóle to świętowała co innego i wcale nie miała zamiaru się ograniczać w kolacjach, zestawach dań, wszelkich kolorystykach… choineczkach ino takich, ino bombeczkach, ino skarpetach, tudzież ilościach marcepanu doprowadzających do szaleństwa. Jakoś tak po prostu nie chciała.
A może i nie mogła?
Ogólnie mówiąc Wiedźma Wrona Pożarta zaczęła świętowanie z końcem października i świat miał jej to za złe. Ale nie Wyspa. Bo Wyspa rozumiała. I dlatego zrzucała jej szyszki i iglaste gałązki pod nogi i oczywiście trochę pomroziła, bo zawaliła z ta jesiennością, więc wiecie, chciała się jakoś tutaj wylizać z bycia winną. No i oczywiście zaczęły się na Wyspie Julemarkety!!! No więc dlaczego nie? Na co czekać? Ci kurna takiego jest w czekaniu? Bo Wiedźma Wrona tego nie rozumiała. Wcale a wcale tego nie kumała. Czekania na paczki… choć czasem sama lubiła zwlekać z otwarciem, bo wiecie, jak z tym kotem pana Sch. nim otwarty mógł zawierać wszystko, czyż nie…
… już zaczęła.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Siła niższa” – … i jest. Dożywocie 2. Choć Sławetna Ałtorka obiecała, że nie będzie. Ale wiecie dusili ją i przypalali, obiecali, że zjedzą Trolla, odetną dopływ gier i wszelkiej słodkości… a może to Krakers? A może Licho? Pierun wie, ale jest… ktoś ją przycisnął i… tylko kto?
Kto to wie.
Ale jest ono Dożywocie 2. I jest… smutne jest. Refleksyjne. Niby wiecie, mamy anioła, mamy Wikinga, znajomego osobnika o diabolicznym wyglądzie, oraz Utopca sztuk jeden, ale… jest smutno. Jest też refleksyjnie i mądrze. Jest czasem dobijająco, aż chcesz wleźć do książki przytulic Liszko, pierdyknąc Turu w łeb za wrzeszczenie na Konrada, zabawić się w wywoływanie duchów… ale wtedy wkracza ona.
Dość niespodziewanie. Ona ONA!
Oto jest rok z życia po życiu. Nowe miejsce, przystosowanie się. Milczenie i wycieczki do Tesco, które uświadamiają naszemu romantycznemu bohaterowi, że kurcze nie on jeden jest na dożywociu. I oczywiście jeszcze drakkar ze zwłokami w piwnicy… różowe króliczki, ale przede wszystkim, przede wszystkim jest nadzieja, że w końcu, no bo musi, w końcu to wszystko się zmieni. Na lepsze oczywiście.
Śledząc zmagania Ałtorki z onym dziełem (Facebook), człek nie tylko dowiedział się jak to rodzą się takie niesamowite opowieści, powalające lingwistycznie i pełne trudnych słów, ale też uświadomił sobie, jak wiele ona w tej powieści daje nam samej siebie. I Niebożątka, wiecie… Bo tak naprawdę jest to opowieść o dojrzewaniu i rodzinie, o rozumieniu, cierpieniu wszelakim i oczywiście o szaleństwie, którego w każdym z nas jest choć troszkę. I jeszcze o zmianach, które wkurwiają i wcale nie muszą być dobre i przystosowywaniu się i o czasie i… wspólnocie. Jakkolwiek rozumianej rodzinie, w której wolność oznacza bycie z kimś innym. Kogo czasem chce się upiec, poddusić, potem zmartwychwstać i znowu obrać, ale jednak… się go kocha jakoś tak. I o świecie, wiecie, który często tonącym nie tylko nie rzuca brzytwu, ale jeszcze oblewa betonem…
Są takie miejsca na Wyspie, z których świat wygląda… dziwnie. Albo w ogóle nie wygląda.
Jednym z nich na pewno jest Młynkowe Wzgórze, na które właśnie spoglądam. No dobra, ciemno jak oko wykol, ale wiecie, spoglądam. Stojąc na nim, tam obok drewnianego wiatraka i patrząc na morze możecie zobaczyć Christiansø i Frederiksø i właściwie całą resztę kamiennych wysepeczek i wysepuniek i wszelkich ino srajnictw ptasich. Oświetlone tym dziwnym, zimowym już siwatłem, niskim, a jednak dziwnie przyciężkim… są jak miraż.
Erthomele.
Tak naprawdę nic, ot dziwaczność jakaś na moru, które… podobno gdzies tam dobija do jakichś brzegów, ale z tego miejsca, a już przy pochmurnym niebie i wszelakiej mglistości, możnaby uwierzyć, że nie ma nic więcej. Kompletnie. I wiecie co, całkiem niezła ta myśl. Taka wyzwalająca i niwelująca tak wiele problemów. Ale w tym świetle, przy onej pomarańczowości oświetlającej kamienne budynki, wojskowe utensylia, żółtości i skalistość, nieliczne drzewa i podział międzywyspowy i jeszcze ludzi, którzy podobno tam są, ale czy wciąż? Czy nadal będą się na to decydować? Po tych wszystkich zmianach? Czy odejdą?
Tak naprawdę cały ten pasek pofalowany i jeszcze ono odbicie w dość spokojnych morskościach i jeszcze nieliczne łódeczki… wygląda nierealnie. Serio, jakbyście mieli mocne zwidy i to wcale ino po zielonej herbacie. Serio, niczego nie dosypywałeś, ale jednak jakoś tak się coś mieni pod i nad powiekami. Tylko dlaczego? Po co? I o czym to ma świadczyć? Jakieś bicie szamańskiego bębna sprowadziło na ciebie ten sen, oną wizję? Ekhm… no dobra wiem, pewno, że można wziąć łódkę wybulić kopę koron na bilet i sobie tam popłynąć – byłam, pooglądałam, spotkałam dziwnych ludzi, zostałam poinformowana o tym, że mycie to zło i oczywiście żaby mnie goniły. Było… dziwnie. To takie bardziej ekstremalne, samotne. Takie wystrzałowe, gdy sztorm nadchodzi, dosadnie namacalne w wilgotności. Samotność tam jest zwyczajna. Nic złego, nic dobrego, coś, co po prostu istnieje i nie da się tego zmienić. I ona ostateczność. Że jeśli coś się stanie, to na pewno, na amen szybciej, ale z drugiej strony, może i nie do końca. Bo wciąż chciałabym w to wierzyć, że ludzie tam, choć często samotnicy, to jednak też jacyś są tacy inni, odmienni, zbudowani z pradawnych kości i duchów i… jacyś bardziej świadomi.
A może to wszystko jest jak te gwizdy, których tak naprawdę już nie ma… może to tylko światło, może nic już tam nie istnieje?
Może?
Wiem jedno, rytmiczne światło z latarni na tej wysepce, jakoś tak doskonale komponuje się z tym całym otoczeniem dzielonym na ziemię i wodę.
Drugie miejsce to dla mnie Rønne.
Wiecie, ta górka, wjazd do miasta od środka Wyspy. Zatrzymajcie się tam na chwilę, szczególnie, gdy światła się zapalają, a ciężkie chmury opadają kotarami w wodę. Po prawej jakaś różowawa mazia – posłonkowa. Po prawej też jakieś dziwne, tym razem pomarańczowe zmarszczenie. Ale nad wszystkim te grafitowe i czarniawe chmury, gdzie niegdzie jakaś tam niebieskość, ale to tylko ułuda. Mrok już pzyszedł i zwyczajnie dziś założył prześwitujące ciuszki, dlatego widać mu bieliznę. Ale zaraz będzie okay, zaraz wszystko się zamroczy.
Ale jeszcze chwila…
… i ta chwila to wszystko. Czas między mrokiem, a światłem, miejsce między wodą, a niebem, czymś namacalnym i czymś, czego nie da się opisać, co można tylko i wyłącznie czuć. coś tak mocno nieuchwytnego, coś tak bardzo dziwnego, a jednocześnie zaskakująco znajomego. A może… a może tak serio, to wcale nie trzeba nad tym myśleć? Tylko patrzeć. I rozumieć, że świat się kończy w taki, czy inny sposób. Kończy ziemno, kończy wodnie może? Bo co jest ważniejsze, co jest granicą. Może tak naprawdę granicą są tylko te kotarki chmurzyste, ta nagła zawiejka lepkiego śniegu, który zaraz odejdzie, te dwa światełka na horyzoncie. I miasto budzące się do światła, na rynku już ubrane drzewka i niektóre kamieniczki, pod kwiaciarnią jak zwykle bajkowo…
… w sklepach odrobina świąteczności, łapcie, bo szybko zniknie.
A dookoła, gdy tak człek jedzie „do miasta”, nawet trochę śniegu. Maluteńko, znikające mini mini, ale jednak. Jest w tej zaskakującej śnieżnej listopadowości dziwność jakaś taka. Bo przecież jak to? Tutaj? Śnieg? I to teraz już? Może i prawdę gadają znawcy od wszelkich izobarów i powietrznych prądów twierdzący, że będzie i zimno i śnieżnie? Czas chyba jakieś zapasy skołować, co nie? Lepiej w końcu mieć, niż nie mieć.