„Wszystko zaczęło się słonecznie, jakby Wyspa niczego nie podejrzewała. A może podejrzewała i zwyczajnie chciała, z premedytacją, dać temu szaleństwu oprawę błękitnego nieba, nielicznych chmurek, wietrzności oraz cudownej, mroźnej w powiewach aury? Może jej artystyczna przecież dusza domagała się ram lepszych niż te, które przewidywała definicja?
Dzień zapowiadał się niesamowicie energetycznie, więc nie dziwota, że nikomu w Białym Domostwie niczego się nie chciało. Znaczy niczego poza pracą, wiecie tą pobożną i właściwą. Za to na pewno myśleli o obżarstwie, lenistwie i wszelkiej, bezbożnej wielce, malowniczej prokrastynacji. I o cieście myśleli, tortach z kremem i czipsach w sosie i jeszcze pizzy… tłustych megakaloriach i wszelkiej nieruchawej fastfudowości. I jeszcze o snach sprośnych i może o kimś, kto wymasowałby stopy… znaczy wiecie, tym, którzy je mieli. Nie tak, że wszyscy…
Plan był taki, by robić kompletnie nic i jak zwykle Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki skrewiła. Najpierw pisanie, potem małe sprzątanie, gotowanie, chwasty, roślinki, pamiętanie o innych, mycie siebie… no wiecie, cały ten babski stuff. Ale w końcu była dopiero najmłodszą adeptką nauki. No i w tym całym braku zamieszania, wszystkich leżących czy wiszących, wszystkich wszystko olewających poza nią oczywiście, stał się deszcz z ropuch, który nie był niczym dziwnym, ale niektórzy mówią, że smacznym, potem były te dziwne sprawy, krwiste rzeki i cała pomroczność, a potem grzmoty i dziwne potrząsania… i ogólnie wszelka strachliwość…
… a potem Wiedźma Wrona zrobiła pompkę i to było najdziwniejsze!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dolina umarłych” – … straszna. Przerażająca i totalnie pokręcona, kurcze, zarwałam przez nią noc, by potem… co się oszukuję, wciąż myślę o tej książce. O ludziach tłamszących innych, o kobietach poniewieranych, traktowanych jak inkubatory. Cholera mnie bierze!!!
Po tej książce jeszcze bardziej.
Oto ona, znajoma nam Mara Isles… Jej kochanek ksiądz i zwyczajny wyjazd by posłuchać jajogłowych, a może tylko przemyśleć związek, a nasza pani doktor ma o czym myśleć. Praca to jedno, ale życie uczuciowe się jej sypie. Nie dziwota więc, że zgadza się na wyjazd z przystojnym znajomym z dawnych lat. W końcu jadą całą paczką… w śnieżną cudowność, ku dobremu jedzeniu i wypoczynkowi. Cóż złego może się stać?
Ta powieść to niesamowita składanka. Z jednej strony wydaje się wam, że wiecie jak to wszystko się skończy, a z drugiej gdzieś tak w połowie książki przychodzi pierwsze zaskoczenie, a potem, pod koniec kolejne i znowu, i już nie wiecie jak to wszystko się skończy, i nagle każda postać jest tajemnicą.
Mocna i skomplikowana, a jednak też typowa Tess Gerritsen. Kryminał i zbrodnia, a do tego jeszcze cała masa zbrodni. Opowieść o fanatyzmie religijnym, odosobnieniu, wszelkich ludzkich dziwactwach i prawdzie, za którą kryją się niepewności. O kobietach i mężczyznach, o dzieciach, które cierpią najbardziej, a potem… dorastają. I wszystko wcale się nie zmienia na lepsze…
Świetna powieść!
Morze okalają przebiśniegi i ranniki i oczywiście pojedyncze, ale dumnie się wyłaniające krokusy. Zło i demony! Jedyne coś, co może zniszczyć zimę. Moją zimę!!! Wyłażą z zielonej i lekko słomkowej trawy, pożerają mój chłód i zimne słońce, te powiewy i wszelką nadzieję na mróz. Zbrodniarze! Ale tak to jest jak się jest jedynym, co to kocha zimę. Co czeka na nią, co nie chce się puścić ostatniego pojemnika ze śniegiem, schowanego w zamrażarce. I ze wściekłością patrzy na tą wszelką romantyczność przebiśniegów tykających granatowych fal! Okrucieństwo losu! Jak one mogą być takie śliczne, delikatne i dźwięczące? Zbierają się w kupkach, jakby serio czekały na imprezę u Krakena. A ten już tam świeczki porozpalał i latarenki i lampionki. Czają się, spuszczają główki, ale jak tylko przejdziesz obok nich, jak twój cień z nich zejdzie, słychać szepty. Dziwne szepty, zawirowania w energiach, czy jak to tam nazywają ci, co wierzą, że cukierki są z dupy jednorożca… śpiewy nawet, jakby już były po koktajlach. A tutaj, prawie pod moim butem dwie tylko nózki zielone, tylko dwa dzwoneczki. Czyżby zakazana miłość? A może uciekli z miejsca, w którym dawali ino zieleninę?
A one są mięsożerne silnie…
Ranniki to zabawiają się same ze sobą. Stoją na tych swoich tłuściutkich, zielonych girkach, z zadartymi pod brodę spódniczkami baletnic, tutu się kręcącymi i się pysznią swoją żółcią. Alienują się trochę od reszty świata. Jakby uznawały się za coś lepszego, bardziej niesamowitego, bardziej…
No i tyle. A cała reszta, czyli skały, wciąż gołe krzaczki, wszelkie pączkujące maluchy i marne trawki, trochę jeszcze drzemią. Chociaż, kto ich tam wie? Za zimno jeszcze by przytulić sie do ziemi, opaść na skały, nawet te malownicze malutkie jabłuszka pod gołymi jabłonkami, jakoś tak się nie wywyższają. I chociaż na tle błękitu totalnego ich powykręcane gałązki, raz na kilkanaście gałązek ozdobione są ostatnimi, stareńkimi trochę jabłuszkami… wyglądają tam artystycznie, to jednak wszystko wciąż trochę gołe. Nawet ten krzak dzikiej róży, wciąż jeszcze taki czerwony swoimi małymi owockami, zwyczajnie kole w oczy golizną.
Hmmm… wszyscy są tacy goli!
Pusto…
… to jest najbardziej widoczne, gdy na Wyspie zostają ino Tubylcy. A może i nieliczni z Turyścizny Plemienia, ale wiecie ci dziwni i cisi, więc zwykle nie odstający od reszty… biegający, spacerujący, mało marudzący, czasem mający pieska…
Wszystko jest takie spokojne i ciche, takie zwyczajnie bardziej powolne i zapewnie odstające od tego, co na zewnątrz. Ludzie spędzają w lesie, czy na plaży tyle czasu… bez telefonów, w ciuchach, które nie mają na sobie wymyślnych metek. Wiecie, tak po swojskiemu, bez napinki. Idziesz sobie lasem, po prawej wysokie iglaki, dołem gołe, wystające z mchów i traw, które tworzą taki idealny, nieprzepuszczalny kocyk i… po lewej młodniak brzezinkowy i tańczące w kółeczko dębiaki. Ale one mają cudowne kształty. Pokryte prawie fluorescencyjnym mchem sprawiają wrażenie istot z innego świata, które na chwilę się zatrzymały, a może tylko… my jesteśmy z innego świata? My nie widzimy ich poczucia czasu, rytmu i tych figur, kroków?
Wszystko na Wyspie obecnie cieknie i ciurka. Ale serio wszystko Mokradła zmieniły się w ogromne, chociaż pewno płytkie jeziora. Aczkolwiek… wciągające, więc nie radze próbować. Ptaki krzyczą, biją sie, sroki to urządziły chyba niezłą popijawę, bo naparzały się jak dzikie i sikorki… asz, jak to treluje. Wiecie, jak co roku, a jednak znowu człowiek to odkrywa, od nowa. No dobra, odkryje to wszystko, jak ino kurcze się wysika za drzewkiem, bo serio co krok to potoczek, strumyczek, a woda w nich czysta jak te mało winne łzy. Wiecie, dziewicze takie, wdzięczne za coś, co dla nas starych dawno już utraciło swoje znaczenie. Na dnie owych cieków i stawów, otoczonych kamiennymi, omszonymi tworami – jak nic trolle niegolone – żywiczny pył już zamienia się w bursztynki…
Wszystko kurna zachwyca…
Mszane laski, nierówno rozsiane choineczki puchate takie, zgrabne i cudowne. Gdzie niegdzie ustawiły się w paradne, tudziez pielgrzymkowe zbiory i tylko czekają, aż przestaniecie patrzeć i wdychać ich zapach. Takie to wszystko zwyczajne, a dech w piersiach zapiera. A kurde, przecież jest na co patrzeć. Już ścieżka sie urywa, stajesz na skale i widzisz spory kawał Wyspy, jakbyś odkrył jedyny w swoim rodzaju punkt widokowy. Lekko omglony, ale tylko lekko… gdyby kurcze jeszcze nie było tak dziwnie zimno? Może to gorączka, a może ten nocny przymrozek nie opuścił Wyspy? Może został, ino usunął białawe kryształki?