„Nie nie nie… wierzyła. A może raczej wiedziała. Z nią to nigdy nie wiadomo, więc lepiej uznać za nadrzędną ową drugą opcję. Wiecie, tak na wszelki wypadek. Wiedziała, że wampiry, wilkołaki i wszelakie inne, książkowe dla większości cuda, istnieją. Ale jednak… namacalnie nie miała jeszcze przyjemności. Albo nieprzyjemności, no wszystko zależy od punktu gryzienia. Ni wilkołak połyskliwy nie ucapił jej w swe ramiona i nie zaproponował wiekuistej wieczności z nim… znaczy do czasu, aż jednak skusiłaby się na czosnek, czy chrześcijaństwo, chociaż… Podobno wampiry już się nie boją krzyżyków tak jak podatków, ale, lepiej chyba je nosić? No i srebro. Tym była obwieszona zawsze, więc wilkołaczy tan jej nie groził, chyba… chyba że były takie wilkołaki, które były na nie odporne? Ona nie była… kochała srebro miłością na amen.
Taaak…
Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nigdy jeszcze nie miała przyjemności z wilkołakiem. Znaczy, może i miała, a on się nie przedstawił, nie komingałtnął, może… Prawda była taka, że pod choinkę Pan Tealight dostał włochatego szczeniaczka miniaturkę miniaturki, która była też wilkołakiem. Wiecie, genetyczną pomyłką, przesłodką cudownością, pełną włochatej skomliwości, lizania po uszach, śmierdzących bączków i ciągłej uśmiechalności. A w drugiej postaci… no cóż, na razie nie mieli przyjemności, ale tajemniczy darczyńca – żaden z Mikołajowatych nie przyznał się do tego prezentu – dołączył instrukcję obsługi i paczkę ludzkich pieluch.
Na razie dziwny prezent spał pochrapując w kieszeni szlafroka Pana Tealighta, zawieszonego tuż przy kominku i sprawiał, że wszyscy stąpali ciszej, nawet ciszej niż wtedy, gdy wykluły się Smocze Bliźniaki. Na wszelki wypadek, gdyby z prezentem było coś nie tak, Smok z Komina zaoferował się, że może go zjeść, no ile to, jedno kłapnięcie, czy coś… ale na razie czekali.
W niepewności.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Summoner” – … i jest. Podobno cud i wszelaka nowość. Podobno geniusz z wattpada, czy jak to zwą. Podobno. No bo ma i młodzieńca i najeźdźców i elfy i krasnoludy… Ha ha ha! Chyba w innym świecie żyję, jeżeli ma to być nowość, no ale. Może i żyję…
Zaczynam czytać i mnie nie poraża. Oj tak, jest prosty świat, dobrzy są dobrzy, źli są źli, a młodzian jest geniuszem w polowaniu, oczywiście z problemami rodzinnymi, wiecie szablonik i nagle, ni w pięć ni w dziewięć… jego codzienność nagle się zmienia. Jak dla mnie zero nowości. Nauka, walka, przyjaźń. Trochę pokemonów, trochę Eragona, pragnienie stworzenia świata lekko Potterowego.
I tyle. Coś w tym jest, ale i jednocześnie… niczego tutaj nie ma. Przykro mi, ale radosne, entuzjastyczne słowa Wydawnictwa odbiły się ode mnie i pozostawiły absmak. No bo… przykro mi, ale ja w tym nie widzę nowości. Ni nawet czegoś, co ma pomysł na siebie. Czegoś wciągającego, tworzącego w literaturze jakąś niszę… chociaż, czy chodzi o niszę? A może ponownie tylko o coś… co się sprzeda? Co stworzy modę? Co… ech, może już po prostu jestem zgorzkniała?
„Summoner. Początek”, to coś dla nader młodych czytelników, wczesnych nastoletnich, którzy nie zaznali zbyt wielu opowieści. Ale jedno oddać trzeba, co jak co, ale wydanie śliczne!!! Okładka zintegrowana, mapka… no i demoniczna osobowość Ignatiusa. Ech, może jednak chwyci?
Gdy wszyscy w nerwach podskakując szykują się do Wigilii… ja po prostu sobie siedzę i nadrabiam prace wszelakie. Chyba coś we mnie nie teges, jeśli idzie o szykowania wielkich kolacji, rodzinność i inne tam. Pogaństwo pełną gębą, jak nic. Nie dość, że religijnie, to jeszcze na dodatek społeczne. I chyba nawet nie zapuszczę sobie Kevina… jakoś tak po prostu, wolę dziś coś innego.
Właśnie.
Moja wola.
Podobno wolna i wszelako moja wyłącznie. Podobno wszyscy ją mają, więc dlaczego tak wielu z niej nie korzysta? Spoglądając na chłodny, aczkolwiek słoneczny dzień na Wyspie, nie rozumiem. Z jednej strony wszyscy tak trąbią o wolności, a z drugiej… wszyscy zniewoleni. A jednej równość rządzi, a tak naprawdę na babę się wydrzesz: znowu Ci hormony skaczą, a swojej upierdliwości mężczyzno nie widzisz? I odwrotnie. Sorry, nie jestem feministką. Jestem wiedźmą. Czyli szczerze, chociaż często na psychikę mi to oddziałuje, olewam. Czy mi wolno? A wolno mi, a kto mi zabroni? Okien nie myję dla Jezusa, czy Odyna, czy kogoś? Przedwczoraj spacerując po pustym porcie zauważyłam kilka białogłów – co u nas często jest tłumaczeniem dosłownym, ech te cudne geny białowłose – szorujących szybki. Czy ludzie nie myją okien wtedy, gdy te są zwyczajnie brudne? No tak… logicznie? Czy potrzebują uczczenia boskości, by przetrzeć sobie szybki i wyjrzeć przez nie na świat… inaczej?
Okazuje się, że nie.
Właśnie wstrząśnięta i zmieszana siedzę sobie ze świadomością, iż ludzie nie sprzątają domów cyklicznie ino od święta. Hmmm… no cóż. Ale jednak, to po kiego nagle przed świętami i sprzątać i gotować dla dwóch pułków i to samych generałów? Wiecie, tych takich z wielkimi brzuchami?
Moja wola, moja wola, moja bardzo wielka wola… i grzeszna.
Nad głową mam kartki świąteczne z całego prawie świata. Bo tak, bo dziwna jestem i nie mam telefonu i nie uznaję mejli, chyba że wiecie, w ważnych sprawach. Kartki muszą być jak książki, papierowe. Może rzeczywiście jestem tradycyjnym antykiem? Może… kto tam wie jakie teraz na świecie są definicje w modzie, no i w jakie się człowiek łatwo wpasowywuje? Czy jestem hipsterem, czy nie? Dziecięciem kwiatem? A może jednak starą miotłą? Kto to tam wie? Przecież nie będę ganiać definicji i ich się dopytwyać. Brać wysłużoną miarkę i sprawdzać… pasuję, czy nie?
Wyłącza człowiek internety, gapi się w okno, w którym chmurki dają popis swoich możliwości. Na te kolory, szarościowe kształty. Na twarz z długim nosem i dziwnie wypukłymi ustami. Jak nic ofiara plastycznych operacji… i tak z każdą chwilą ów ryj mu się rozjedźdża. Kurcze, może jednak zrzygnuję z kremu z botoksem? Albo może nie? W końcu kolejny rok za pasem… a to ino chmurki… Choć, może to i przepowiednia? Ej, chyba nadmiar stopni ponad zerem daje mi popalić.
Choinka się świeci…
Piękną mam choinkę tego roku. Wiem, że mówię tak co roku, ale wciąż mnie choinki fascynują. Świerki i jodły i inne tam iglaki. Wcale nie muszą być obwieszone bombkami, zresztą… mam uraz bombkowy ostatnio. Po pierwsze w tej dziwnej współczesności trudno dostać bombki z prawdziwego, tłukącego się zdarzenia, a po drugie… no bo one to nie są wiecie, komplementujące. Znaczy tych, co je wieszają. Przeglądaliści się ostatnio w bombce? No popatrzcie w jakąś! Widzicie już, co mam na myśli. No więc, jak Was taka bombka obraża, bo mówi prawdę właściwie, więc możecie ją pacnąć i zakończyć jej marny żywot… ale z plastikową się tak nie da. Ona tylko Was wyśmieje, a potem po prostu odbije się od podłogi i wróci na gałązkę, a Wy będziecie się mieli z pyszna.
Serio!!!
Lepiej nie szaleć z plastikami.
No to się świeci, na szczęście nie pali. I piękna jest niesamowicie. Na gałązkach ma wyspowość wszelaką, soli pewno trochę, piasku i kamyczków, a poza tym włochate bombki, wygnane a raju mroźnego bałwany i oczywiście saneczki, bo nadzieję na śnieg ma się zawsze i ptaszki, no i domki, bo dom… to coś więcej, niż tylko dom. Wiecie, to jednak wielkie marzenie. Ubierzcie swoje choinki w marzenia, może się nie pokłują i jakoś wiecie, spełnią się? Bo choinki mają to do siebie, że potrafią więcej, niż tylko dwutlenek węgla przetwarzać…
Za oknem ciemność i cisza. Dziwne, posępno szaro-fioletowe chmury zniknęły. A może spać poszły wyłącznie te kremowo-różowe cuda, które sprawiały, iż miał one tak niesamowicie wymowne kształty? Kto to tam wie? Czy kształt jest kształtem sam w sobie, czy jednak tylko czymś, co wyrysowało tło? Ech… Wyspa sprawia, że człowiek bardziej zagapuje się w naturalną codzienność i zapomina o tym, co uciążliwe. Może i zaczyna wyglądać powoli jak pierwszy lepszy wioskowy głupek szukając najładniejszego kamienia na plaży, ale co z tego? Przecież szczęśliwość niejedno ma imię, niejedną definicję i ogólnie jest niejednym.
Pozwólcie sobie być szczęśliwymi w ten świąteczny czas! Zwyczajnie tak! Najzwyczajniej w świecie.