„Ciurkanie.
Szmeranie, cieknienie, szumanie…
Właściwie tylko dźwięk wody, która powoli, niewidocznie właściwie, ale nie zrażając się brakiem natychmiastowych efektów, gładzi i modyfikuje, poleruje i powoli odtwarza na nowo. Tylko płynąc właściwie…
Moczopędność cieków wodnych nie jest czymś zaskakującym. Ilu z Was odkręca kurek, by zwyczajnie popuścić pasa? Ekhm, ale uważajcie, nie siadajcie zbyt szybko na kibelek, się okazać może, że klapa nie podniesiona. Nie dziwota więc, że do owych cieków wszelakość Białego Domostwa uciekała się, znaczy udawała zwyczajnie, dość często. Mimo posiadania własnego strumyczka szemrzącego pod oknami, mimo wszelakiej kamiennej ociekliwości, mszysości, oraz innych działających na pęcherz czynników, odwiedzali wszelakie Wyspy siusiaki. Większe i mniejsze. Bardziej i mniej strome… ale ten ich zaskoczył. Wielkością, ciekiem i rozkropelkowaniem.
No i nazywał się Pissebækken.
Spróbujcie wymówić to i się nie roześmiać… a wiadomo, śmiech to popuszczanie!!! I znowu cieknie, znowu mokro, a przy powiewach wietrznych i przewiewa. Ekhm, ale nic to, w końcu wyprowadzić Wiedźmę Wronę Pożartą na spacer trzeba było, a przy okazji i innym pozwolić po skałkach pobrykać, więc… wybrali się razem. Na wycieczkę. Wszyscy. Może i tworzyli barwną grupę, ale na szczęście nie było zbyt wielu swiadków owego upokorzenia. Dla każdego innego. Bo wiecie z upokorzeniem jest jak z siusianiem. W końcu zawsze musicie szukać Wiedźmy Wrony, która ponownie krzyżując niemiłosiernie nóżencje, szukała jakiegoś ukrycia i skrycia. Tym razem, chociaż dopiero dotarli na miejsce, szukali jej już dwa razy, no i raz starali się wyplątać ją z dziwnych, wrażliwie spragnionych bliskości gałązek dzikich jeżyn i malin.
A było na co popatrzeć.
Dołem, powoli acz radośnie, w rytmie niezdolnym zoczyć ludzkim okiem, ale Ojeblikowym już tak, wspinały się kaczeńce. Niby skały, a jednak jakoś im to szło… miały do wyboru ciek prawy, lub lewy, a do tego odgórnie narzuconą muzykę. I kropelki. Kropeleczki niczym perełeczki odbijające się od czarnych skałek, cudownie białe, wspaniałe, miłosne… roszące skórę i wszelako inne przedmioty. Od razu Smok z Komina zrobił się o wiele bardziej radosny.
Ach jak one mu się podobały… Spadały z tak wielkiej wysokości, a jednak wciąż się unosiły, tańczyły i latały w powietrzu. Piękne, delikatne i wrażliwe. Muskały łagodną gładkość skał, ale tylko przez chwilę, potem odbijały się i unosiły… jakby tak naprawdę nie spadały, nie były wodą…
A niebo było błękitne!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Plan na szczęście” – … szczęście. Czy jest możliwe? A może to tylko mrzonka? Bajka… cudowność wmawiana nam przez tych, którzy szczególnie chcą nam sprzedać coś, co je na pewno umożliwi. Bo przecież to życie – czysta i sumienna nieprzewidywalność!
Czy można naprawdę nim pokierować?
Erica James przyzwyczaiła nas do ludzkich, prawdziwych historii i nie inaczej jest tym razem. Z jednej strony dowcipnie i słodko, z drugiej zwyczajnie, brutalnie czasem. Bohaterki są trzy. Niczym trzy twarze Boginii. Starucha, Matka i Dziewica – która właściwie już nią nie jest. Trzy kobiety, w trzech różnych momentach życia. Zagubione, biedne, zniechęcone, a jednak… dzięki wzajemnej sile wciąż jakoś ciągnące swoje krzyżyki. Niesamowite osobowości, z którymi nie tylko nie można się nudzić, ale przede wszystkim nigdy do końca nie można być pewnym tego, co zrobią czy powiedzą. Starucha i Matka dobrze się znają, ale to właśnie pojawienie się tej trzeciej, w jakiś dziwny sposób, w ciągu tak krótkiego okresu czasu, pozwala na… prawdę.
Dobra, sympatyczna, jajcarska miejscami, opowieść. Nie tylko powalająca duchem starszej pani… oj Hermione, moja bohaterka, nią będę, gdy dorosnę. Nie tylko oszałamiająca bezczelnością młodziutkiej Jo-Jo, ale przede wszystkim nieprzerysowana, Prawdziwa i naturalna. Taka, jaka mogła się wydarzyć, lub dziać się wciąż. Nie ma tu wymuszonych happy endów, ale i nie ma za bardzo naciąganych złośliwości. Są po prostu… ludzie. Są one… kobiety. Dobrze napisana opowieść, akurat na ciepłe, wiosenne wieczory, gdy wszystko wciąż w duszy gra, a ptaki w końcu śpią.
Sny…
Ale jak Wyspa śni?
Na leżąco, czy stojąco. Na prawym boczku, na lewym, unosząc się czy nie? Pod kołderką, z poduszeczką i misiem? A może jednak… przy muzyce? Może zasypia wyłącznie jak ptaki hałąsują, a może nie? Może trzeba jej nucić kołysanki, a może zachowywać szczególną ciszę? A może jednak nie śpi? Nie no… musi sypiać, w końcu ze snów bierze się wszystko. Przecież nie można tak bez śnienia. Ale czy Wyspa ma sypialnię? Czy po prostu nocą zwija wybrzeża i łódeczki do swoich łóżeczek kładzie i sieci porzucone, zapomniane zwija we wstążeczki, no i wiecie, przetrzepuje listki, zamyka oczki okienkom? Potem bierze się za trapy wszelakie i mostki, za nabrzeża, porty i tak dalej. Jednym rozdaje poduchy i materace, innym znowu kocyki puchate, a jeszcze innym po prostu kontrakty, na których to podstawie mewy będą ich puchem ogrzewać bez srania. Bo widzicie, na srania to są inne kontrakty. Podobno wcale nie takie proste…
Spanie na Wyspie jest inne.
Najpierw rzeczywiście trzeba się przyzwyczaić i do ciszy i do dziwnej głośności. Do drzew, które śpiewają specyficzne kołysanki, no i do fal, oczywiście. Ale i do pól, do owych dziwnych połaci, obecnie zielonych, lub żółtych. Wiecie, są i rzepakowe radości. Jedzie człowiek sobie spokojnie i widzi to cudo… po prawej żółcienie i zielenie, po lewej oczywiście kobaltowość spokojnej toni. Ech… ileż jest tego morza, cała masa. Cała, wielka, masa. Czy morze śpi? A może jednak ono nigdy nie śni? Może tylko syreny i krakeny w nim śnią? A może one śnią dla niego? Dla fal i toni… a może chociaż drzemie, gdy sztormy są największe, bo za nic w świecie nie umie usnąć, gdy wszystko jest takie gładkie, jak stół… i ciche.
Spaliście kiedyś w namiocie?
Pod drzewami, blisko plaży, gdzie piasek zdaje się robić za jakiś kosmiczny, dziwny czasomierz? Pamiętacie ten chłód poranka? Ową zaskakującą mroczliwość i mroźliwość? Taką, która nie tylko zdaje się zniewalać, gdy maszerujecie do kibelka na campingu, ale przede wszystkim sprawia, że gdy zimno… śpi się najlepiej? Dlatego tak bardzo nie chcesz wyłazić ze śpiwora, tak bardzo wolałbyś nie czuć tego moczu uderzającego do głowy… ale warto. Bo widzicie, można przyłapać Wyspę na drzemce. Nawet jeżeli znowu balowała w nocy, to nad ranem, właśnie w owym chłodzie, zawsze przysypia. Ucina i komara i muszkę owocówkę. Zresztą nie tylko ona. Wszystko jest takie ospałe, aż człowiek się zastanawia, nagle trzeźwiejąc w tym chłodzie, czy nie jest odwrotnie, czy to wszystko nie jest snem? Czy ten biały motylek z pomarańczowymi końcóweczkami skrzydełek, nie jest czymś z pomiędzy czasów i welonów, spomiędzy przestrzeni i zamyśleń? Snem? Bo może na Wyspie mieszkają sny? Tak naprawdę i w rzeczywistości? Może to właśnie one są tutaj autochtonami, tubylcami, uroczo pogrupowanymi skamielinami?
Może…
Naprawdę uważam, że sny mamy tutaj jakieś takie specyficzne. Głębsze, mocniejsze, bardziej koorowe, bardziej takie żyjące. Jakby w rzeczywistości dopiero w nocy, dopiero za zamkniętymi oczami zaczynało się życie. I może tak jest. Bo pod powiekami jest Wyspa. Taka sama, ale nie do końca taka sama. Bez urazy, ale w końcu jest doskonałością sama w sobie, nie musi się zmieniać, zwyczajnie wystarczy zostawić jej czas, nie niszczyć i już… drzewka, krzaczki, kwiatki, roślinki, zwierzątka i wszelakie uczucia. Jest, więc pod powiekami nic się nie zmienia, zwyczajnie wszystko jest trochę bardziej jasne, oczywiste i normalnie magiczne.
A może śnimy teraz?