„Przegrupowanie.
Sprawdzić uzbrojenie, przeliczyć naboje, odciągnąć kurki, odbezpieczyć, pamiętać o czyszczeniu. Odliczyć od lewego korzenia, nie gubić płatków, wyprostować się i przestać kurna podgryzać się wzajemnie do czarnej polewki ogordowej no!!! No weźcie se na wstrzymanie bracia, ty oddaj te nasionka koledze, weź go nie dłub no!!! Ty tam, widzę co żujesz, wypluj i zasiej, a nie tak tylko śmiecisz… Z kim ja muszę pracować?!!! Kanibale pieprzeni. Ty tam schowaj te łupinki, no weż, nawet mnie drażnij bo pod sąd postawię. Powyrywać te płatki, co wy ciotki, czy co? A może inne wiedźmy? Chłopy do roboty. Jesteśmy słonecznikami? Jesteśmy, więc wiemy czego od nas honor i pąk pragnie otrzymać!!!
Co za czasy!!!
Wiedźma Wrona Pożarta akurat była w trakcie wykonywania manerwu uchylnego, majęcego na celu nie do końca ofajdanie sobie gaci, ale też i zrobienie zdjęcia owemu dziwnemu, nazbyt wielonogiemu, robaczkowi… gdy je zobaczyła. Znowu. Słoneczniki. Mógłby ktoś pomyśleć, że nie powinno ich tu być. W końcu miłościwie od ponad tygodnia panował nam Listopad, a jednak… stał. Kolejny. A na nim wiele ichności, wiele twarzy i wydźwięków pestkowego bytu. Słonecznik ze słonecznikami. Niczym wielołbowy smok. Czekający tylko… no właśnie. Wyraziście i dziwnie się krzywił i jakoś tak pochylał i w ogóle… większość z łbów była już oskubana z płatków, ale kilka nosiło jeszcze welon z lekko pogiętych żółcieni. Wszystkie zaś czerwieniły się gdzieś w głębinach zielonakowości, brunatniły a nawet różowiły. Poprzez pustawe pamiątki, tatuaże po nasionkach, przeskakiwały promienie… tam gdzie coś nadgryzło tykwę z puszkiem białawym w środku, prześwietlały śniegi przyszłej zimy, a w lekko już ciemniejącej zieonkawości ostrych, dziwnie szorstkich, bolesnych nawet liści, światło rzucało frywolne cienie. Niektóre główki jeszcze były puchate, inne znowu tylko czerniły się i szarzyły pesteczki. Smak. Słoność po dodaniu składników, ślinotok, prażenie, element sałatki… ciastka, cukierki, olejki wszelakie… Ekhm, znaczy tam…
Od pewnego czasu spotykała słoneczniki w dziwnych miejscach i dziwnych porach dnia, nocy i aury. Po prostu były i rosły wbrew prawom i innym tam ludzkim widzimisiom! Na plaży w słoności piasków, na drodze przegryzłszy najpierw smołę i inne asfalty. W betonie i granicie. Jakby zawsze miały cel, coś co sprawiało, że niemożliwe było dla nich wyłącznie drobną przeszkodą, ot kałużą na drodze, plamką na dekolcie, którą tylko wystarczało poślinić i już… schodziła.
Co było przyczyną takiego wzrostu, takich dziwnych spotkań, owej ostrości w ich mocnych pieńkach i liściach? I miękkości niesamowitej płatków?
Ona?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Książę i Gwardzista” – … tia. Od początku narodzin owej małe książeczki rodził się mit. Ot on i on, no sami sobie dopiszcie zakończenie! Książę i przystojny Gwardzista, usz co by to była za historia? On rzuca ją dla niego… usz aż kusi, szczególnie przy współczesnej płciowej konkiunkturze… Ale nic to, nie bojajcie się! Nadal ta seria zostaje bajką bardziej znajomą…
W tym niewielkim tomiku siedzą sobie dwa opowiadania. Sprzed i z czasu trwania trylogii (tia, na razie wciąż trylogii: Rywalki, Elita, Jedyna). Oczywiście narratorami, a raczej głównymi bohaterami są oni: Maxon i Aspen. Obiekt pożądania, a może i wyboru nazbyt trudnego. Czyli tych, któych kochała/kocha Amy. Maxon i Daphne, jego stosunki z rodzicami… Aspen i ona. Ten czas gdy jeszcze nie było ich, ale była tylko ona i tylko on. Tylko???
Nie zrozumcie mnie źle… nie trawię opowieści dla dziewczynek, nudzą mnie. Czytając trylogię miałam ochotę nazbyt często ździelić główną bohaterkę w łeb czymś ciężkim i ząbkowanym, ale… no właśnie, ale. Nie wiem czy to tłumaczenie, czy jednak słowa, narracja, a może ten świat. Nie wiem co… ale dobrze się to czyta. Oj pewno, że tęskni się za czymś więcej, większymi opisami, większą ilością informacji, ale… czy z nimi byłoby to wciąż TO? Zderzenie kochania i nazbytniego myślenia?
Fanki sięgną po tę lekturę, bo przecież to ich świat, a inni? Nie wiem, ale może kiedyś chociaż przeczytają między półkami, może dadzą szansę tym niewielkim opowiadaniom, ot raczej rozmyślaniom na temat dorosłości… niż opowieścią o miłości. Dorastaniu? Wyborach ważnych dla kogoś innego, dla kraju i świata. Oddawaniu siebie samego w ofierze, a może jednak marzeniach…
Priorytetach?
Szarości.
Lubię szarości. Tak naprawdę sprawiają, że odpoczywam. Od światła nagminnego, od cudowności wszelaich i od pośpiechu. Od owego dziwnego pędu, który w jakiś sposób przedziera się i na moją Wyspę. Na moją piękną i spokojną Wyspę. Na moją cudowność kochaną… Owe całe pośpiechowanie, owo szaleństwo umykających chwil o tej porze roku jeszcze bardziej się nakręca. Bo w końcu czasu, w którym jest światło tak nam teraz dano niewiele, więc trzeba wszystko wykorzystać. Co do okruszka, co do ostatniej kropli, a nwet wtedy jeszcze wylizać miskę, łyżkę i mieszadła. Dlatego szarość jest jak urlop krótkotrwały, jeżeli tyko potrafisz sobie wytłumaczyć, że wolno ci zwolnić. Że w końcu dostajesz i błogosławieństwo i rozgrzeszenie i serio możesz gnić w łóżku, bo zdjęć nie zrobisz, obrazów nie namalujesz, właściwie serio na zewnątrz tak wieje, że jeśli się nie przytrzymasz cięższego, bardziej zagnieżdżonego czegoś…
… odlecisz…
Nawet tutaj, mimo wszelkich pokazów i lekcji, mimo ciągłych uwag, banów, kar oraz wszelakich nadgodzin, i ogólnie mówiąc też i innych nauczycielskich utyskiwań, wciąż mam problem ze zwolnieniem. Tak jakoś łatwo mojemu rodzajowi zawsze znaleźć sobie zajęcie. Zawsze! A bo można, nawet jak sobie nie znajdziesz roboty, jak już wszystko lśni, terminy nadgonione, a nawet na przyszłość już tematy nadpisane, książki przeczytane teorie wyznaczone… to przecież zawsze można sobie coś wymyślić! Coś nowego, całkiem niepotrzebnego, ale jednak kusząco oszałamiającego. Może jednak boję się być sama ze sobą? Może jednak… albo jest w tym wszystkim coś więcej? Jakieś pragnienie przekazania owej siły, albo opętania, bo przecież wciąż nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedź na to pytanie… czy tylko to miłość, czy jednak wstrętne, aczkolwiek i fascynujące mnie, takie sobie opętanie?
Wyspa. Właściwie już dawno się nauczyłam, że co do sekretów, to ma ona gigantyczną cierpliwość, a raczej może wprost opętańczo i oszałamiająco skutecznie chroni swoje dobra i tajemnice. Bo są wtedy tylko jej. Ma coś, co może być wyłącznością, a w dzisiejszych czasach to prawdziwe skarby, więc… Nieważne co to, nie ma już wagi i to, że opętanie urasta do granic jedynego żywiciela i wciąż, mimo szarości jesiennej nawet, zmusza mnie do pędu… kocham to.
Wieje cudnie, cała szarość za oknem zdaje się przewalać w te i wewte. Tutaj się zakręci, tam znowu zatraci sama w sobie, potem zawiąże w dwie pętelki by osiąść pownownie blisko ziemi i traw. Blisko ozimego, zielonego wciąż wesolutko, mimo że serio dość mocno się oziębiło. Poranne kuleczki rosy, czy innych wilgotności, na dębowych liściach zdają się serio wygrywać konkurs na najpiękniejsze klejnoty. Owa metafora wisząca w powietrzu aż dusi przypominając o świeżości i odejściu, młodości i starości… ale nie przemijaniu, raczej i odmienianiu się przez przypadki i utyskiwaniu na czasy. Pięknie jest. Mimo braku światła, owo piękno bardziej przytłacza. Jakby mówiło: jestem wyższą sztuką, tą ważniejszą nie do końca, ale na pewno tą, która wymaga od ciebie używania większych połaci mózgowych, siania tam i zbierania, czyszczenia podczaszkowych zapomnianych składzików i polerowania narzędzi…
Metafora ma to do siebie, że tutaj na Wyspie całkowicie serio może sobie pozwolić na artystyczne szaleństwo. Z powodu małej ilości Autochtonów jej dzieła trwają dłużej. Jakoś tak mogą i korzystają z udostępnionych przestrzeni. Świadome tego, że właśnie brak słynnego światła wyspowego sprawia, że są czymś więcej. Owym cudem… jeśli oczywiście ktoś je dojrzy. Bo w przypadku tej sztuki, rzucanie się w oczy nabywcy, wydrapywanie nowych dziurek w nosie i bawienie się ocznymi gałkami, raczej nie przystoi!!! Widzicie, ot ból wyższych sztuk! Niemięsnych!!! Ale cóż, jakoś sobie radzą. I piękne są. Aż nagle brakuje powietrza w płucach, gardło zasycha i coś tam w środku się skleja sprawiając, że wszystko co możemy… to łkać.
Pięknie jest!!!
Dlatego uznaję wyższość zimy i jesieni nad czasem Turyścizny. Może i jestem masochistką, może i kurcze często dochodzi do tego, że całkowicie się nie zgadzam z kanonami piękna. A może znalazłam się w tym miejscu właśnie dlatego? Ponieważ mam spaczone pojęcie urokliwości, dostojności, przytłaczalności… oszałamia…jącości? A może jednak coś innego? Może chodzi tylko o to, że wiecie, każda potwora znajduje swego amatora… jak mi drzewiej mawiali. A jak już znajduje, to zwyczajnie, jakoś tak nie pozwala potworom bardziej zwyczajnym i popularnym odebrać swojej miłości korony! Bo kocha. Cóż… Wyspa jest piękna wielorako. Namacalnie i organoleptycznie, ekspresyjnie, lub w odorach koprofitów. Od wyboru do koloru!!!