„Podobno wszystko zaczęło się od tej niewiernej Iskiereczki, żesz zbereźnica jedna, mrugaczka kurne poprowmienna, co to na nic winnego, albo i li mało niewinnego, Wojtusia nazbyt z tego swojego popielnika zerkała, mrugała i takie tam. I jak toto od razu go kusić zaczęło, co nie, że niby bajeczkę mu opowie, że tak po prostu go zaczaruje, ode złego odciągnie, ode dobrego też przecież… bajeczkę kurcze… i to DŁUGĄ!!! Czy to już nie jest niepoważnie kłamliwa reklama. No przecież Wojtuś młodziutki, a w tym wieku raczej długość… oj no sami wiecie, nie do końca zależy od jakości, długości i przedwczesnych radości. A może zależy… no nie wiem, ale czego się ona, dorosła i wykształcona kusicielka jedna spodziewała?
A może chodziło o użytkowanie też zakazanych środków magicznych?
Doprawdy te wszystkie bajki, co to niby miały być na DOBRANOC, w rzeczywistości są od czegoś całkiem innego. Taki Czerwony Kaptur, nosz przecież zło i demony! Tosz tutaj cała ta seksualność iasz dyszy i zębiska ma, no i żeby tak Babcię… oj może i Babcia chciała, ale nadal no. Potem Kopciuszek i opowieść o fetyszyście, Śpiąca… wiadomo, cholerny nekromanta; Roszpunka i inne niewiasty, osz no zawsze tak jakoś im źle z oczu patrzy, a te krasnale Śnieżki!!! Ech! Wszystko to ma prowadzić do jednego. Odnaleźć w osobniku do którego się opowiada właściwe miejsce i w nie go posmyrać pióreczkiem, albo kurde bacikiem, czy czym tam, jak kto woli. Albo ta co braci miała zamienionych w łabędzie, tudzież ta od świniopasa, albo ta od od czajniczka i starej choinki… albo… no gdzie nie spojrzycie, wszystko biegnie w jednym kierunku, wszystko zmierza ku chuci nieogarniętej i niedogranej…
Dlatego winno się je opowiadać przed seksem!
Tylko kto w to uwierzy? Kto po tej całej zgubnej edukacji lat dziecięcych, da się przekonać Marysi Sierotce do złego lubieżnego? A jednak… bo widzicie, bajki nie są do tego, by usypiać dzieci, a raczej są, ale nie do końca… usypiają, co tam usypiają… raczej mają za zadanie coś obudzić w nas. Coś uwolnić. Owe wstydy dziwne odgonić, zrąbać płoty, obalić mury, spalić wszelkie przeszkody i w pył wszystko odgradzające zmienić. A to co ową wolność cielesną hamuje uśpić… pogrążyć w śnie wiekuistym, albo chociaż na tyle głębokim, by najzwyczajniej w świecie nie przeszkadzały. Bo prawda jest prosta, podobne są i potrzeby…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Rycerz lata” – … no i wpadł. Wpadł do końca i na zawsze, całkiem możliwe, że już z tego nie wylizie no! Oj, co to będzie? W ramionach Pani Zimy, z tym opchniętym długiem cenniejszym niż jego życie i wieczność…
Oj tak.
Trzy poprzednie tomy nas do tego prowadziły, a jednak i tak nie wierzę. Nie wierzę, że w czwartym tomi Dresden mógł wpaść AŻ TAK!!! I to po same uszy swojego następnego wcielenia, którego istnienie serio stoi pod wielkim znakiem zapytania… bo spoglądając na owego cuchnącego, zarośniętego maga to nie warto szykować się na coś wielkiego!!! Oj nie!!! I to potrójnie nie!!!
Do Chicago zjechali magowie. Oczywiście, że wojna z wampirami trwa w najlepsze, a sprawcę jest nasz dobry znajomy. Niby możnaby go rzucić na żer, ale co tam, przecież są jeszcze elfy, co nie? Pomiędzy Panią Zimy a Panią Lata też nie jest najlepiej i w jakiś dziwny, zaskakujący sposób – a Pech siedzi i się dziko rechocze – to nasz mag detektyw staje w jego środeczku. Może i wyroki pewne zostaną mu odroczone, ale nie bójcie się, możliwe jest, iż wpadnie w jeszcze większe tarapaty. W końcu jego dziewczyna jest prawie wampirem, przeszłość, którą widział tak naprawdę się nie wydarzyła, a przyszłość… no kurcze no…
Jazda bez trzymanki po wertepach z wilkołakami, skrzatami i czym się tam wam jeszcze zamarzy. Do tego tona żartów, troszkę czarnego humoru i cała masa niedyskretnych aluzji. Do tego bukiet niewymownych, nieszczerych bohaterów i prawdziwie dwojaka twarz dobra i zła. I tajemnice. I oczywiście upływający nazbyt szybko czas oraz groza czająca się za każdym rogiem, każdym kątem i w każdym cieniu. No i magia… bo przecież w magii można czasem wszystko, ale czasem… nic nie działa.
Muszę przyznać, że Dresden mnie zaczarował tak jakoś. Nosz kurcze, w końcu jest magiem, co nie?
W wietrzności wszelakiej nie ma światła. Ja nie wiem co się dzieje, ale zwykle tak słoneczna aż do przesady Wyspa, teraz mrocznieje. Od dwóch tygodni słonko nas unika, czy co? Nawet listki niezbyt koloruje? Już nie wie, czy zwyczajnie reklamować ten październik gdzieś, czy coś?
Ogólnie mówiąc zimno – na co nie narzekam, ale wprost przeciwnie korzystam ile wlezie z chłodzidła – i ciemno. Serio, człowiek do tego całkiem nieprzywykły. Ot ino wzejdzie dzionek niemrawie, to już od razu spać iść trzeba. Ech no, takie uroki zmienności jesiennej chyba. Ot trzeba ten rok zapisać pod niezbyt kolorową jesiennoścą i czekać na śnieg. W końcu się mi należy za zeszły rok!!! Jakieś bałwany, snestormy co najmniej trzy i może jeszcze zeszronienie i oblodzenie lekuchne?
Oj tak…
… po nader szalonym lecie, co wyssało ze mnie wszelaką wilgotność, teraz w końcu szalona jesienność. Wietrzna i wielce spragniona golizny. Odziera z liści, kory i trawek co popadnie, a z ludzisków stara się za wszelką cenę zedrzeć te szamtki, którymi starają się przykryć i od chłodu oddzielić. Pięknie jest, znaczy się!!! Cudownie. Wystarczy wleźć w las i już jakoś tak, po prostu tak jakoś, po staremu i w ogóle dobrze człowiekowi jest. Po jednej sronie te liściaste drzewiska tańczą i się do siebie wzajemnie na wzajem łaszą, tu gałązeczkami się spankują lekko, tutaj muskają ino koniuszkami kory, tam znowu bliżej już, ocierają, aż piszczą, stękają, wzdychają i jęczą dziwnie pociągliwie; no mówię wam jak w jakimś filmie dla dorosłych. Spowijają się mgiełkami, a potem zrzucają powoli te ostatnie listeczki z siebie. A ich rzucone szatki oczywiście wirują i kołują w powietrzu. Ot wcale nie mają zamiaru tak po prostu i w ogóle od razu spaść. Kuszą oczy, a te ślepaki gałkowe zamiast od razu patrzeć na goliznę, to za listkami skaczą… nie mrugasz, nie możesz oderwać oczu od tego całego wirowania. Od tego tańcowania, jakże dziwnie wcale nie poddającego się wietrzności.
Jak to możliwe?
A może nie jest to możliwe?
Może to wszystko to ino ułuda i sen jakiegoś trolla, co to śpi już tak długo, że obrósł Wyspą? Bo wiecie, on musi leżeć koło tego smoka, co Wyspę zrobił, jakoś tak pewno się w łuski wtulił, ciepło mu było, coś miło mruczało, więc no został. Przysnął, chociaż tak naprawdę wyszedł tylko po papierosy…
Po prostu o tym miejscu nie da się myśleć normalnie i zwyczajnie, bo tutaj nawet tak zwana oficjalnie naukowość zagina swoje światy równoległe i przestrzenie poszerza. Do tego wybija okna, tam gdzie nie wolno i całkiem inaczej maluje ściany, przez co bardzo się na nią wkurzył dekorator wnętrz i w ogóle…
Jak tak się włazi do lasu i słucha turkotu wodospadu, to po prostu się coś przewala od deklem silnie i umysłowo. Buzuje i się spienia niczym woda uderzająca o omszałe głazy. Z jednej strony liściaste drzewa już zdążyły pożółknąć i cudownie wszystko obsypać swoim naskórkiem się łuszczącym… a z drugiej w owych dziwnie bursztynowych trzewiach stoją sobie proste, srebrne pnie… wciąż jeszcze tak zielone na szczytach. No i druga strona… jest w niej coś dziwnego. Proste, a jednak dziwnie plastyczne, takie dołem podzielone na wiele łap pnie, górą się igłują, tujują, a może i sosnują. Kto to tam wie. W końcu w tym miejscu wszystko zdaje się rosnąć. Nie tylko ludzie i zwierzątka… A te iglastości muszą pochodzić z innego wymiaru. Jest ich w końcu tylko mały zgaajnik, jakby nie chciały rosnąć nigdzie indziej, jakby uważały, że taka ilość dla tego miejsca to serio wystarczy… ale w takim bądź razie, to jaka jest ich tajemnica? Bo przecież muszą mieć jakąś? W tych wgryzających się w skały, krętych, kulistych korzeniach zdaje się coś drzemać. Tylko co? A może lepiej nie wiedzieć…
Wiem jedno. W tym miejscu wszystko się wyczyszcza, wszystko zostaje wybaczona, a nawet i pokuta wypełniona. W jakiś dziwny sposób, mimo umęczenia ciała, bo ścieżka raczej z tych trudniejszych, człowiek się wyczyszcza. Nagle rozumie, że natura i w niej tuptanie, a zabawianie się ze stacjonarnym rowerkiem, to serio całkowicie nie to samo!!! Tego nie można podrobić. Tych zapachów… smaków i dźwięków…
Tych wyspowatości…