„Wyspa posiada gołe miejsca. Ekscentrycznie, flirtująco niezakrywane… jakby chciała przypomnieć innym, że tylko odziewanie określa nagość, że tylko skrywanie przeraża ukryciem. Gdzie tak naprawdę, mimo owej widoczności, mimo całego ekshibicjonizmu niskich trawek i pojedynczych, dziwnie rzadkich krzewinek… wszystko wciąż jest ukryte. Na owych, najczęściej sięgających ku słońcu pagórkach i wzgórzach, pokryte porostami i mchami, oznaczone magicznymi kółkami dziwnie barwnych roślinek, kryją się tajemnice wszechświata. Ale kogo to tam obchodzi, czyż nie?
No kogo?
Chyba tylko ich. Nagich, a jednak dziwnie aseksualnych starców. Zwyczajnych, zaskakujących wyłącznie w owej nagości, w tych dziwnych porostach znaczących ich skrórę, w owych suchościach dotyku i oczach idealnie błękitnych, w których nie ma rozróżnienia pomiędzy białkiem a tęczówką. Zwykle siedzą pod krępą jabłonką czekając na turystów. Najczęściej dziwnie niewidoczni, najczęściej niezauważani, po prostu siedzą i wdychają szepczące historie. Nie obchodzą ich sami ludzie, ani to jak wyglądają, ani skąd są, ale zdarzenia, które ze sobą ciągną, owe duchy, które przyczepiły się do nich i postanowiły popodróżować. Owe opowieści, które wystukują ich stopy, te historie przyczepione do palców i uszów, te zamotane wokół kończyn anegdoty i dziwne, maleńkie nowelki u pasa. Te erotyki w obszarach wszelakich, owe wstydliwości i demony przedmiotów i przestrzeni. Trzech Małozwykłych Ślepców spędza czas siedząc i wdychając historie, które sami do nich przynosicie… ale nocą, nagle dziwnie widzący, nagle ożywienia wstają i niewielkimi, kamiennymi ostrzami ryją w granitowych powierzchniach kształty łodzi. Ryją koła i krzyże, odciski swoich dłoni, wspomnienie stóp, które mimo zakazu oparły się na jasnych kryształkach kamieni… wynajdują zakłopotane pośród traw, odkryte i zakryte, twarde przestrzenie i znaczą je okręgami. Jedne wyglądają jak łodzie, niektóre z podróżnikami, inne znowu niczym ciągnące na sobie dziwne posągi, może olbrzymy, może i trolle, może baśniowe armagedony… jakby serio grali w statki, albo prowadzili rejestrację portów? Inne znowu są niczym kropla, która rozpędza kółka na wodzie… niczym niepokój nagle burzący spokojność.
Wpatrują się nagle widzącymi oczami w niebo i szukają tam tajemnic, ale nie widząc ich ponownie przysiadają, teraz na skałach i wsłuchują się w sny… bo tak naprawdę właśnie w snach otwierają się dusze. Tylko tutaj nikt nie jest w stanie skłamać, nikt nie jest w stanie udawać, chociaż przybierają pozorne kształty, chociaż zdaje się im, iż są kimś w końcu innym, kimś wymarzonym, to jednak… nie kłamią.
Bo wyobraźnia, to element prawdziwości osoby…
A gdy nadchodzi znowu dzień, w lecie jakże zbyt szybko wszystko robi się okrutnie jawne, a dzięki temu dziwnie i kłamliwe dla nich, więc wracają pod swoją jabłonkę i obierajac z rosy małe, kwaśne owoce, zaspokajają swój niewielki głód… a potem hostoria się znowu toczy, bo jak już puścisz jej kółeczko, to co ma robić prawdziwie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kobiety Wojny Dwu Róż” – … kocham. Philippa Gregory przywróciła mi wiarę w pisanie nie tylko zgodnie z wiedzą, faktami, historią, ale przede wszystkim fantazją, która jednak opiera się wyłącznie… na kobiecości. Tym razem otrzymujemy tom, w którym kreśli biografie trzech dam, bohaterek jej ostatnich powieści. Jakobiny, Elżbiety i Małgorzaty… A dokładniej… opowiada nam, dlaczego dotąd nie powstały pieśni opiewające te silne kobiety? Opowiada nam o przeszłości, o wyobraźni i faktach historycznych, tłumaczy dlaczego i jak udało się jej dopaść najdrobiniejsze szczegóły tak zapomnianego życia… odkrywa przed nami cudowną opowieść o swoich, jakże pasjonujących poszukiwaniach, a potem zaprasza do trzech obrazów skreślonych z pomocą Davida Baldwina i Michaela Jonesa.
Ten tom, to poza obszernym wstępem i cudownymi bibliografiami, trzy eseje poświęcone niesamowitym bohaterkom tomów: „Władczyni rzek”, „Biała królowa” i „Biała księżniczka”. Trzy eseje nie tyle dzielące się z nami wiedzą, często wyciskaną gdzieś spomiędzy akapitów, ale przede wszystkim przynoszącym nam, często po raz pierwszy, prawdziwy obraz kobiet tamtych czasów. Modlących się, rodzących, a jednak i wciąż pozostających w granicach baśni. Często nie kochających i nie kochanych. Znienawidzonych, ale jednak prących do przodu, ku swojej wizji, ku dobru własnych dzieci. Przerażonych, zawsze niepewnych kolejnego dnia… przesyconych dziwnymi ekstremami tamtych czasów: religią i magią!
Fascynujące opowieści. Czyta się nie tyle jak podręcznik, co raczej słucha jak gawędy, albo najświeższych ploteczek!
Zmienności…
… cała Wyspa na nie choruje. Właściwie nie da się nie tylko wejść dwa razy do tej samej wody, ale dotknąć podeszwą tej samej ścieżki, czy w górze zobaczyć te same kształty chmur… znaczy się oto zaczyna się Duńskie Lato. Czyli w ogólnym zarysie czas, w którym możesz być pewny ino niczego. Przewidywane są: słońce i chmury, deszczu trochę i nieeszczu, powiewu i niewiewu… Serio czasem mi się zdaje, że wymyślił ową definicję sprytny synoptyk, co to już tak wiele razy podał złą prognozę, że po prostu postanowił jakoś kryć swoje plecki! I tak mu wyszło: all included zwane Duńskim Latem. Nie żebym jęczała… jak dla mnie to całkiem fajna pogoda. Chłodniej, nawet da się czasem odetchnąć, a wejście w morskie tonie nie działa paraliżująco. I już człek się nie poci tak, jak hipopotam w solarium, po dobrej kopie chilli con carne.
Tylko… że właściwie to nie wiadomo co założyć. W cieniu podwiewa, poza cieniem grzeje. Ot nie dogodzisz człowiekowi nic a nic. A może zwyczajnie jesieni się mi chce? Takiej barwnej i cudnej, zachwycającej kolorami. Takiej szeleszczącej przepięknie, zniewalająco szorstkiej, a jednak i miękkiej… jak uśmiech starszej pani, która widząc zakochaną parę przypomina sobie swoją pierwszą miłość i gąstwina zmarszczek nagle znika. I znowu jest tą dziewczyną, co upuściła butelkę mleka, rozbiła sobie kolano, a on akurat przejeżdżał na rowerze marki Ukraina i po prostu przystanął. I wyciągnął chusteczkę, lekko postrzępioną, w krateczkę drobną, z cudownie niebieskawym odcieniem po bokach. I po prostu się tak zwyczajnie uśmiechnął.
Powiedział, że przecież nic się nie stało…
Życie składa się z tak wielu momentów… większość z nich to przemieszanie z przeplątaniem. Takie wiecie, Duńskie Lato. Człowiekowi się wydaje, że oto było coś, co na pewno oznaczy jako: nacudowniejszy moment życia, a potem to coś mija i pojawia się coś nowego i… dopiero czas tak naprawdę jest godzien nadawać momentowm wymiar: naj naj naj. Bo jeżeli przyjmiemy, że to teraz jest najlepsze, najpiękniejsze i najcudowniejsze, no to kurde po co dalej żyć, przecież owo NAJ właśnie przeszło. Skończyło się i już nie ma, i już serio nie będzie, a wspominanie tego tylko otwiera jakąś dziwną ranę, o której nie mieliśmy pojęcia, którj nigdy nam nikt nie opatrzył, nie zabandażował, nie podmuchał, na nowo i nic już nie jest piękne i cudowne.
Nic nie jest warte noszenia w sobie na zawsze.
Wyspa ma to do siebie, że smakami i zapachami, kształtami kolorami w jakis sposób segreguje owe momenty. Potrafi dokładnie przetrząsnąć przeszłość i nagle dojść do wniosku, że nie był tam nic NAJ! Że wprost przeciwnie, na owe wszelkie i zmienne, owe przyciężkie i dziwnie cierpkie miejscami NAJe to trzeba jeszcze poczekać. I wiecie co… to tak jak z tą jesienią. Dobrze jest mieć na co czekać. Może to owa pokręcona, nowa nisza Panny Nadziei? Któż to może wiedzieć? Jedno jest pewne… wspomnienia, to nie zawsze jakaś prawdziwość. One też mają w sobie coś z Duńskiego Lata. Ową zmienność, patynę, którą obrastają przez wieki… Coś, niegdyś całkiem zwyczajne teraz jest dla nas cudem, coś co było cudem, po latach odarte zostaje z aureolki… ot postrzeganie człowieka zmienne jest, a Wujcio Czas? Cóż, ten to dopiero jest powalony…
… a może i nieistniejący?