„– Kurde, a mówiłeś, że, no że nie oddasz jej? No tak się zarzekałeś, że nigdy, że ona taka inna, że jedyna i tak dalej, że się nie zmieni na całkie nigdy, że to miłość i inne używki w niej, a teraz widzę ciebie tutaj?
– Wiesz… promocja była!!! A baby, no toć one są wszędzie…
Aji i była promocja.
Promocja, jakiej nigdy naprawdę nie było. W ramach Dożywiania Gatunków Zagrożonych, Stowarzyszenia Małych Osadników Koszernych, jak widniało na reklamujących Skup Połowic Niechcianych plakatach i ulotkach, można było po prostu bez gadania i tłumaczenia się, bez łez i drapanych ran czy blizn… zwyczajnie oddać żonę, a w zamian dostać coś innego. Coś do domu, coś miłego, coś na ścianę, ale i coś do lodówki, wszystko co trzeba było zrobić, to dorwać żonę, związać ją i oszołomić, naćpać czymś, następnie dostarczyć do wskazanego namiociku, pobrać bilecik/kwit/dowód, a potem cieszyć się innym przedmiotem w zamian… Nie martwić się codziennością z nią w kuchni, albo łazience. Z nią obok, tak blisko, jęczącą, z nią malującą paznokcie, albo mającą znowu humory. Z nią po prostu, bo przecież żonę ma każdy, taki oto jest losu bieg, taka jego kolej, ot przystanek, na którym każdy się zatrzymuje…
Żona.
I po co komu taka nożna kula? Tosz z młodej podfruwajki zrobi się worek kości z tłuszczykiem, obwisły, kłapiący, zgorzkniały, więc po co? Przecież sam też taki będę, zgorzkniały, kłapiący sztuczną szczęką z przeceny o numer za małą, w butach, o których nikt nie powie, że dodają mi animuszu… więc po co?
Skup Połowic Niechcianych cieszył sie ogromnym powodzeniem. W zamian mężczyźni brali zwykle telewizory. Takie płaskie, albo dziwnie obejmujące oglądacza… kilku wzięło stoliki z piłkarzykami, trzech stół do bilarda, dwóch ten do pingponga, a jeden… poprosił o pianino. Dostawa darmowa, żeby nie było. Żaden z nich nie zapytał się co będzie z żoną. Żaden nawet się nie odwrócił.
Żaden…
A w kilka tygodni później w sklepach pojawiła się nowa mielonka w puszkach „Koneserka”. Dostępna wyłącznie dla specjalnych klientów… a jak to w świecie bywa, każdy kurcze chciał być „specjalny”.
A w bardzo odległej krainie, w bardzo zamotanej w chmurne zasłony krainie, oddalonej, oddzielonej, samotnej, ale jakże pięknej, łkającej o docenienie o uśmiech i radości… w krainie, o której nikt nigdy nawet nie pomyślał smoki po raz pierwszy miały na oku dziewczyny. One wiekowe jaszczury, zdolne przemieniać się w ludzi, po raz pierwszy miały kogoś, kogo mogły pokochać, a widzące, co zrobili im mężowie damy, po prostu dały sobie spokój z fochami i zaczęły rozmawiać. Mówią, że wkrótce rozpoczą się śluby, chociaż u niektórych to i chrzciny od razu… a konserwa pytacie? A widzicie, no tosz jak kochasz przedmioty, winieneś dokarmiać sobą świat…
Bo nic nie jest za darmo!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pakt złodziejki” – … bleeeee. Podwójne i potrójne bleeeee też!!! A dlaczego!? A bo to już było, to po pierwsze, a po drugie, to zaburzenia chronologii nie zawsze są dobre, w szczególności, gdy nie posiada się daru opowiadania… Bo sama historia w sobie jest jakaś. Mamy bohaterkę, co to nagle jest w złym miejscu w złej porze. Bohaterkę z przeszłością dziwną i krwawą. A dodatkowo głos Boga w niej… dość sarkastyczny i pokręcony. Jak widzicie jest z czego czerpać, ale… ale ale… się zastanawiam, czy cała sprawa nie w tym, że autor to facet?
Bohaterka jest dziwna. Jakaś taka sucha, jakaś nienamacalna, dziwnie odstająca od swojej krainy, od swoich czasów… oj gdy przypominam sobie te powieści łotrzykowe, to mnie aż skręca. Jeżeli ktoś wam powiedział, że to coś w typie Scotta Lyncha, to nie dajcie się nabrać, oj błagam! Bo tej nowelce brak wszystkiego… Brak jaj, brak pomysłu, brak duszy i zacięcia. Owego dreszczyku, tego napięcia, które każe wam przerzucić kilka stron, by sprawdzić, czy ów nasz dopiero poznany bohater jednak wciąż żyw? A zakończenie, nosz boczki zrywać, ściana, łeb i ja…
Bardzo i nadzwyczajnie słaba… naprawdę nie warto!!! – wrzasnęła rozpaczliwie rwąc szaty swe…
Chmury mamy. A co, mamy je…
Chmury mam w zaskakujacych kształtach i konfiguracajch, aczkolwiek w tym roku, tot rzeba przyznać, że już same siebie w tej fantazyjności przeskakują. Bo i gorąc jest, niebiosa błękitniuśkie, albo lawendowe, albo lekuchno różowiuśkie, albo takie jak kupka po jagodach z buraczkami… a na nich chmureczki albo bielunie i niewinne – co oczywista ściemą jest, bo w dzisiejszych czasach to nawet chmury se mogą wszytko wybielić u plastycznego chmurchirurga – albo lekko szarawe, albo ciężkie, dziwnie stalowe, albo mieszane, w typie lekko mustang… Każda dumna z siebie, każda stara się chociażby musnąć to, co na ziemi. Tak jakoś, może konkurs mają, może po prostu takowy fetysz, a może to ich boskość chce naznaczyć ludzi? Nie wiem na razie… ale z głową w chmurach chodzić można bez skakania!
Kształty zwykle zauważyć można filuterne. Takie smocze to po prostu wiodą prym, albo w niebiesiech wyprzedaż była foremek chmurnych, albo modę taką mają, albo po prostu te chmurki, co nad Wyspą mają przepływać przechodzą przez jakieś drzwi bibczące i one tak je zmieniają… smocze dominują. Ale bez boja, tosz to wszelkie rodzaje smoków. Od małych jaszczurkowców i pełzaczy, po wielkie i latające, aż po te gigantyczne, co to ino na złocie leżą i się nim podcierają. Mamy smoki europejski i chińskie takie, mamy je długie, długaśne, w kształcie psiaczka, włochate, ale i te skórkowe, skórzane oraz te łuską różnokształtną kryte, zajebiście baśniowe. Są smoki, co to podobno potrafią się zmienić w człowieka, ale człowieków na niebie nie widzę, może się wstydzą swoich smoków pokazać? Albo coś? Są smoczki latające, są plujące i srające i te bardziej pływające, lub pełzające, co troszku straszą, jak nagle mordę rozewrzą nad ofiarą…
A poza smokami są Filutki.
Chmurki, co to lubią się gromadzić i w obrębie swej gromady cudowne obrazy żywe tworzyć. Z każdym powiewem wiatru, z każdym pierdnięciem, kichnięciem Filutka jednego, coś się w nich zmienia. Z każdym marzeniem nowym i każdą myślą… spomiędzy górzystych, dziwnie zamorskich pejżaży nagle wyłania się jeziorna dolina, co to pogłębia się powoli w suchy kanion znaczony po brzegach dziwnie poskręcanymi, cierpiącymi koronami, a potem, rozwiewając się u góry, ponownie przekształca się w jakąś wilgotność żywotną, w ową lesistość bajkową. W jakieś zapomniane przez wszystko uroczysko, co to cię teraz woła… ale nim do niego dojdziesz, bo rzucasz się w jego toń od razu, bez planu i przygotowania, to jego już nie ma. Ani niczego innego w tym miejscu, poza dziwnie nastroszonym praniem na poszarpanym sznurze do bielizny zaczepionym o dwie, proste, dumne sosenki.
Stoisz tak zmieszany, nie widzisz nawet, nie zauważasz, jak owe odbijające się w nadzwyczajnej spokojności dziś morskiej toni, powoli cię wciągają. One dobrze wiedzą co ci pokazały i dobrze wiedzą, że już jesteś ich. Ale nie bój się nie zginiesz. Nie utopią cię, ani nie pożrą, nie oskórują, nie rzucą na pożarcie innowiercom, tudzież nie wytrawią ci na powiekach lanserskich tatuaży od środka… one po prostu cię naznaczą. Byś już zawsze patrzył tylko na nie, tylko w górę, albo tylko przed siebie i zawsze dawał się im prowadzić… nigdy nikomu/niczemu innemu. Bo tak. Zwyczajnie. Bo dałeś się zwieść, więc juz jesteś ich. W końcu to, że nie dotarłeś do uroczyska, nie znaczy iż już w nim nie byłeś, czyż nie? A może jednak tak?
Oto i są chmury nad Wyspą… całkiem mniej zwyczajne niż w innych miejscach świata. W końcu my dostajemy tylko specyficzne normalności.