„Życie czasem wprost zmusza do pewnych eksperymentów, niczym pokrętnej wizji naukowiec, co to serio chce tylko sprawdzić jak daleko może popchnąć swoje laboratoryjne myszki. A potem jeszcze dalej i dalej. No nie można się im oprzeć, szczególnie gdy się spogląda na pustą lodówkę… znaczy w przypadku tej myszki dokładnie wylizane, pozbawione książek, miejsce przy łóżku. Wtedy, gdy tylko jeszcze przybędzie ktoś zdolny nadepnąć na jawny i wszystkim obwieszczony odcisk, Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki jest w stanie wyjść z siebie i stanąć obok. I nie jest to jej wina, ale sprawa życia i ludzi, których się nie pytało o zdanie, a jednak…
Wiedźma Wrona stojąca obok takiej samej, idealnej, wprost odbiciowej Wiedźmy Wrony nie była eksperymentem, który mógł się jakkolwiek dobrze zakończyć. Wprost przeciwnie. Stwarzając pozory względnie spokojnego przebiegu zdarzenia, dla całej reszty świata, tej lekko wtajemniczonej, czyli potrafiącej i czytać ze zrozumieniem i słuchać, nadszedł czas zakładania srebrnych foliowych czapeczek. Znaczy się co najmniej. Ci co mieli, dokładnie przetrząsali zakamarki schronów i znosili tam ostatnie smakołyki. Ci, któzy jeszcze zdolni byli określić czas, udawali się w miejsca osłonięte i względnie zdolne do wykarmienia dusz i ciał. A cała reszta gapiła się i cykała fotki. Tylko Pan Tealight i Ojeblik – mała ucięta główka, wiedzieli że są w stanie zrobić coś. Znaczy owo magiczne i nie do końca definiowalne… COKOLWIEK.
Albo i nie.
Bo widzicie…
Jak tak się patrzy na świat, który był w stanie sprawić, że Wiedźma Wrona Pożarta pojawiła się w dwóch swych postaciach wcielonych i natchnionych, nie był chyba do końca pewien tego, co robi. Co więcej, chyba tak naprawdę gówno go to serio obchodziło, i o takie na rzadko i smrodliwe, co robi, a już tych ludzi to w ogóle… więc jeżeli ich nei obchodzi co robią, a płodzą się i zostawiają innych by żyli po nich, to dwojga postaci niepewność wcielona i strachliwość uskrzydlona na wroni, co się płodzić nie chce… nie musi się zajmować innych problemami?
Czyż nie?
A może jeżeli systemy zdarzeń, trzepnięcia motyla, mrówki podstępne tupnięcie i ogólna pszczela zarobkowość doprowadziły do podwójności dziwacznej magii… to może świat jednak tak chciał? Może? Więc po co poprawiać? Może tak naprawdę należy zostawić dwie i dać sobie siana i owsa…
W owym całym zamęcie myśli, pofukiwaniu jednej wiedźmy na drugą, ich dziwnych min tańcowaniu, bo przecież stroniące od lustra nie mogły zwyczajnie tak po prostu na siebie spoglądać… W tym zastopowaniu Pana Tealighta i Ojeblika, innych stworów dziwnej niepewności, Mały Przenośny Drepcząco Łiszingłell uśmiechał się tylko pod korbką i migotał otokiem.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Religia” – … i historyczna. Powieść historyczna podbiła moje serce już na samym początku… pewno gdy byłam zygotą, albo wcale mnie jeszcze nie było… Jakoś tak owa powtarzalność życia, pewna przewidywalność człowieczeństwa, które choć dróg ma wiele, zawsze wybierze tą najbardziej skomplikowaną, sprawiała, że uczyłam się własnej codzienności. Dlatego kocham wracać do owych historycznych perełek. Czy to pisanych zgodnie z faktami, czy jednak pozwalających inwencji pisarza zabłysnąć… zawsze odnajduję w nich coś, co pozwala mi znowu oddychać. Znowu stąpać po znajomej ziemi, znajomych, ludzkich zachowaniach, a jednak… za każdym razem wszystko to odkrywać jakoś tak, na nowo.
Tym razem druga połowa XVI wieku, czasy znajome, a jednak miejsca i wydarzenia rzadziej opiewane w powieściach historycznych. Sulejman Wspaniały, Joannici, Religia. W tych ramach nagle i brutalnie pojawia się życie Mattiasa. Mężczyzny, naznaczonego od najmłodszych lat. Awanturnika, najemnika, dostępnego dla tych, których na to stać. Wydaje się, że pseudo bohatera bez żadnych reguł i norm, bez kodeksu… a jednak, jak zwykle świat nie odkrywa wszystkich kart.
Nazwanie tej powieści przygodą jest dopełnieniem definicji. Bo jest tutaj wszystko: brutalność i delikatność, miłość i nienawiść, przeszłość odciśnięta w codzienności i codzienność naznaczająca przyszłość, romans i bitwa, magia i zwyczajność każdego dnia. Ale przede wszystkim w owym stylu Tima Willocksa jest cudowne rozpasanie, pewna nieprzewidywalność człowieczeństwa, zdrada i nadzieja, po prostu życie, które składa się z tak wielu wymiarów. Czas i przestrzeń, fantazja i zwykła wola przetrwania, ale przede wszystkim wiara… która potrafi zniszczyć każdego, nawet tych, którzy zdają się wcale nie mieć na nią baczenia. Fanatyzm…
Gorąco!!!
Strasznie gorąco!!! Kto to wymyślił, żeby w maju zwyczajnie trzeba było się chować w lodówce? Oj wiem, że jest nadzieja na szybszy skok w morskie otchłanie, ale serio… żar z nieba się leje!!! I jakoś tak się nie da już po prostu wypuścić się w dzicz. Zresztą dzicz nadrabia przez brak deszczu i ową żarliwość promieni z niebiesiech. Wszelakie zieloności wybiły z podłoża. Już nie ma w lasach pustki między drzewami, nie ma jak się skradać i nie baczyć na otoczenie. Wszystko nagle stało się bulbami zieloności. Nie rozpoznaję już gałęzi, czuję się przytłoczona przez trawy. Śliczne trawy, takie różnorodne, a jednak wysokie, takie nagle wystrzeliwujące spod stóp zdają się być groźnym najeźdźcą.
I pewno wszystko przez kleszcze. Jakoś tak przez owe apele trawy i łąki opustoszały. Dzikość ptaków i zwierzyny niskopiennej może się plenić we względnej chyba spokojności, bo ludź boi się kleszcza. Tak, teraz będzie o tym, że drzewiej tak nie bywało… bo nie bywało!!! Człowiek nago latał i jakoś tak nic się do niego nie przyczepiało, a nawet jeżeli coś użarło, urządliło czy uszczypnęło, to żyjąc w takiej, a nie innej szerokości geograficznej nie było w tym nic złego. Jeżeli tylko nie była to żmija, czy też stado szerszeni, to zwyczajnie pobolało i przestało…
… ale teraz bój sie kleszcza, bój się wiatru, bój się słońca.
Nie bagatelizuję niczego… masz rozum człowiecze, więc go używaj, ale nie jesteś mój drogi zwierzęciem domowym. Jeszcze kilka tysięcy lat temu wiedziałeś, że dom to miejsce by schować się przed złymi warunkami pogodowymi. Dziś zdajesz się między ścianami spędzać dnie i noce i wszelkie inne wymiary czasowe. Jakby na zewnątrz było owo groźne coś, co może cię oderwać od sieci, od telewizora, przykucia do facebooka, czy innego pointerestu. Jakby nagła utrata zasięgu była końcem wszelakiego życia na ziemi, chociaż ma dotyczyć tylko ciebie…
… a ja się gubić lubię. Może i utrata zasiegu na Wyspie nie jest taka łatwa, ale mieszkało sie już w czarnej, internetowej dziurze. I jakoś się żyło. Bo czasem mi się wydaje, że tutaj wystarczy dotrzeć do wybranego głazu albo mostu i zapukać w pieniek i już wszystko wiadomo, już się dodzwoniłeś pod jedyny warty zapamiętania numer – dwa stuki knykciem w prawo i dwa w lewo, a potem cmok pod korę. I oto dostępujesz wszetecznej, uzależniającej ciszy. Takiej, co doprawdy wyłącza wszystko i wszystkiego. Nie żeby cicho było, w końcu nie o to chodzi, ale za to szum drzew, stukot kamieni w strumieniu, poruszające się liście, wykluwajacy się świat… jakoś nie przeszkadzają na gonitwę myśli w sobie. Tylko jak wielu jest w stanie wytrzymać ino bycie z samym groźnym sobą? Podobno niewielu. Wyspa chyba też ogólnie samotności nie lubi, a moze lubi? W końcu baba to, więc kto ją tam do końca rozczytał?