Pan Tealight i Okładka i Treść…

„Cały świat rzucał się ostatnio na Okładkę. Bo ona taka kolorowa, błyszcząca i wypukła miejscami. Twardawa, ale nie oporna, gładka, ale jednak i mocno trzymająca się dłoni. Taka jest… no wiecie, TAKA, a nie taka inna. Bo obrazek, bo zdjęcie, bo retusz, bo literki jednak nie takie, bo czcionka, a może czerwieni za mało, albo niebieskości? Może? Może jednak inną postać wrzucić, a ja to bym wolał zieloną…

A Treść?

A widzicie, Treść od dawna mieszkała na Wyspie. Niepotrzebna, zbędna i ochoczo negowana. Bo jej się nie dało postawić na półce i ogólnie mówiąc, taką Treścią kurcze trudno się pochwalić w mediach. Niby możesz opowiedzieć, niby możesz zdjęcie środka zrobić, niby możesz tak wiele… a jednak to Okładka, ona wciąż najważniejsza. To o nią się pytają, o niej rozmawiają, nią się nakręcają, często tylko z jej powodu kupują nią… KSIĄŻKĘ. To dlatego tak bardzo Treść chciała pozostać, już na zawsze, tutaj, na Wyspie, nawet z tą dziwną zbieraniną człekokształtnych, w miarę człekokształtnych, wcale nie człekokształtnych… i innych. Całkiem nie zbliżonych do znanych jej wzorców, a pamiętajcie, że była Treścią. Gawędziarską nutą, opisem wyobraźni, postaciami, przeżyciami, emocjami…

Całkiem nienamacalną, ułudą sklejoną ze słów i dźwięków. Obecnością całkiem niepozorną, a jednak… obecną. Sypiającą w wielkich, różowych, napufionych papuciach Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki. Tych, co stały zawsze w kuchni, czekając na Zimę, która nie chciała nadejść, która chyba się za coś, lub na coś obraziła? Może Pan Tealight znowu za nadto narzucał się nowej choineczce? A może to ta sosenka wysoka i szczuplutka? Kurcze… kto ją tam wie i kto wie jego? Kto wie ich obydwoje? Kręcili ze sobą, ale tak dziwnie, atypowo… nikt nie wiedział co się naprawdę działo w owej szarej, miękkiej makówce? A ona… cóż. Z babami już tak jest, dlatego Treść mogła spokojnie spać tam, gdzie chciała. Pod obrazami, tuląc się dość namiętnie do Zapomnianej Pary Białych Parasolek. Bo przecież wszyscy mają problemy…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_7571 (2)

Z cyklu przeczytane: „Droga do Nawi” – … zaskoczenie. Naprawdę. Dla mnie to pierwsze spotkanie z tym autorem i niezwykle udane, to muszę przyznać od razu. Bo ta powieść to sympatyczny powrót do miejskiej magiczności i to naszej, środkowoeuropejskiej. Znajomej, ale i nieznajomej zarazem.

Oto trójka specyficznych osobowości. Polak, Rosjanin i, wydawałoby się, spokojna i nudna dziewczyna. Za chwilę się spotkają i nikt już nie będzie takie samo. Kompletnie nic. Nic już nie będzie zwyczajnym, światem. Codziennością poranka i nocy, ateistycznego właściwie życia, dbania o siebie i innych. Nic już nie będzie takie, jak było. Nadszedł czas Peruna i Welesa, ludzi o wilczych postaciach i wilków, które nie są zwierzętami. Magii, przenikania ścian, odrastania kończyn i spotkać z ludźmi, o których nawet mity milczą.

Magiczna, niesamowita, sensacyjna opowieść. Trzy silne osobowości, genialne postacie, bohaterowie, w których każdy odnajdzie trochę siebie. I ona… Dola. Tutaj właściwie nie ma dobra i zła, nie ma owej najwyższej władczości, bo to wojna między bogami, a może… chodzi tylko o Peruna?

A może jednak, ktoś inny pociąga za sznurki.

Podzielona na trzy części, naprawdę dobra opowieść. Wciągająca, nie tylko przywracająca pytania o mitologię Słowian, ale przede wszystkim ich prawdziwą, nie nastawiającą drugiego policzka, twarz. Niesamowitą, pełną duchów, duszków, magiczności i czarów. A z drugiej strony, czystą sensację, w której nic do końca nie jest pewne. Nic nie jest białe, lub czarne. Nie tylko dla tych, kochających fantastykę.

IMG_2633 (3)

Musza sprawa

Uwielbiam te WIELKIE sprawy na Wyspie. Naprawdę. Bo one są najbardziej… zwyczajne. Przemile swojskie, znajome i najczęściej, no sorry, ale zajebiście zabawne. Tym razem Wyspę obiegła wieść o aresztowanej musze. Kurde, chociaż nie wiem, może i obiekt zbiegł. Ona terrorystka? A może on? Jak się kurna rozpoznaje płeć u muchy? No wiecie, u takiej zwykłej, codziennej, gównianej, wkurzającej, brzęczącej, bzyczącej, nie mogącej spokojnie usiedzieć muchy?

Sprawa cała początek swój miała oczywiście w obywatelskim, spełnionym obowiązku. Bo wiecie, u nas się kapuje… znaczy spełnia obowiązek. Znaczy no wiecie, jeżeli widzicie coś niepokojącgo, to zgłaszacie to do glin i oni przyjeżdżają. I to serio przyjeżdżają, nie tylko, że tak mówią, że przyjadą, a potem wiecie, długo długo długo nic… Teraz też przyjechały. Przyjechały wezwane przez kierowców, którzy zaniepokojeni byli osobnikiem jadącym zygzakiem. Logiczny pomyślunek przyniósł im oczywiście obraz zapijaczonego kierowcy, więc nic dziwnego, że zgłosili, ale jakże policjanci się zdziwili, gdy wymachujący kończynami osobnik za kierownicą w rzeczywistości próbował pozbyć się z pojazdu jadącej na gapę muchy? Że nie pił, w ogóle nie miał nawet wódeczki przy sobie, nawet w postaci perfum, czy wiecie, nalewki ziołowej, tej tam echinacei, czy jak to tam…

To on został zaatakowany!!!

Przez Muchę!!!

Niestety nie zdobyłam wiadomości w typie: Czy mucha zapłaciła za gadanie z kierowcą, bo przecież jeśli dobrze pamiętam z napisów w autobusach, rozmowa z kierowcą w czasie jazdy zabroniona… A może za karę mucha musiała oddać swoją ukochaną kupę? No wiecie, za narzucanie się męskiemu człowiekowi? A w ogóle, to może była ona z szeroko pojętej zagranicy? Kurcze, kto to może teraz wiedzieć? Poza artykułem w gazecie i odrobiną śmiechu na Facebooku, to wiecie, normalność na Wyspie. Mucha sprawcą wszelkich zbrodni to jednak przemiła odskocznia od mordujących się człowieków ino dlatego, że jeden nosi worek na głowie na swojej żonie, a drugi pozwala jej kąpać się w sznurkowej garderobie podciuchowej. A czy jeżeli Mucha z zagranicy była, to miała papiery w porządku, bo wiecie… teraz jeśli chcecie przyjechać na Wyspę, albo wyjechać z Wyspy, to musicie zamachać paszportem. A dokładnie, od grudnia nie tylko nim zamachać, a pokazać i udowodnić, że jesteście tym, kim jesteście. Ot, cytując: skończyło się rumakowanie ludzie!!!

Wyciągać papiery, siedzieć w domach!!!

Pamiętajcie o tym, tak przed wakacjami 2016!!!

IMG_2836

Tularemia… czyli opowieść, o czymś mniej zabawnym. No cóż i nam się zdarza lekko przeciągnąć się na ciemną stronę mocy. Przyznaję, że guzik wiedziałam o tularemi, więc zasięgnęłam języka: choroba zakaźna, ostra i bakteryjna i ogólnie kanał. Niby się nie umiera, niby da się wyleczyć, ale ryzyko jest. Dlatego uprasza się o niespożywanie tak zwanych „roadkillów”, znaczy się nie kreowanie kiełbasy poprzez uprzednie rozjechanie zwierzaka i nie macanie padlinek w lesie, nie lizanie kory, trawy, czy wiecie, coś w ten deseń, a poza tym bawcie się jak zwykle.

Bo u nas lasy to jednak najpopularniejsza rozrywka. Spacerowaniem łażenie, biegani, czasem konna przejażdżka, czasem rowerowa. Dzięki niezłym drogom można spacerować sobie nie bacząc na aurę. I niekoniecznie zakładając kaloszki, choć należy zauważyć, że kaloszki są obecne w każdym domu na Wyspie. Kaloszki i drewniaki. Czasem mi się wydaje, że nawet do każdego z tego typu obuwia ludzie tutaj mają specjalne skarpetki… Jeszcze nie zbadałam tego problemu, ale antropologiczna dusza we mnie łka. Bo może jest w tym coś powiązanego z cudownymi bieliznami Mormonów? Słyszeliście o tym? Mają je magiczne, są ino dla dorosłych, mają magiczne znaki na górze i dole i ogólnie mówiąc… eee, no wiecie, istnieją!!! Magiczne gacie i koszulki. Białe zwykle, ale jak ktoś woskowy, to może dostać w maskujących barwach, może na Wyspie moc jednak kryje się i w skarpetkach? A ja nic o tym nie wiem…

Pobrali się po 20 latach zaręczyn, czyli z życia miłosnego na Wyspie… bo wiecie, kochamy się. No i mieszkanie samotne jest tak drogie, że mało kogo na nie stać, więc obalając mit o Wyspiarzach Bogackich… miłość i sakrament. A dokładniej, czy wyjdziesz za mnie, bo zimno mi w łóżku?

Podział ról u nas jest pseudo nowoczesny. Z jednej strony jak wszędzie obie strony pracują, z drugiej dzieci nikt nie wychowuje… więc po kiego się żenić, tym bardziej, że rozwód jest bardziej niż idiotycznie prosty. No i się nie żenią. Żyją po polsku, wiecie na kocią łapę. Mówiłam kiedyś o tym, o czasach wojennych i powojennych, gdy z braku księdza Polacy mieszkali tutaj, właśnie na kocią łapę. Bez ślubu. Bo i kto miał im go udzielić. No i tak się narodziło powiedzenie, choć wspólnego z prawdą ma ono niewiele, wciąż bije, tętni i wszelako się z nas ono nabija. I z Tubylców pewno też. Szczególnie z tych, wiecie, zaręczonych przez naście czy dzieści lat. Ale dzieci są. Bo jak bez dzieci. Tym bardziej, gdy się ich nie wychowuje, bo za wszystko najlepiej obwinić szkołę, obrzucić ją dziwnymi obowiązkami…

Śluby sporadyczne, ale jednak cudownie nietuzinkowe. Wiek od naściu do mocno ściu lat. Jak kto woli, jak komu pasuje i zawsze z obowiązkową sesją fotograficzną i fotką wysłaną do gazetki. Bo u nas nikt się nie wstydzi samego siebie… pewno dlatego nagusowanie na plaży jest takie zwyczajne. Tylko czy to wpływa na miłość? No wiecie, może i powinno? W obliczu tularemi jednak odradzamy seks na trawce w lesie. No wiecie, na wszelki wypadek. I tak bez kocyka, to serio cokolwiek może wleźć w człowieka, a trudno to potem z siebie wyciągnąć przez długi czas. Cokolwiek to jest…

Cokolwiek Wam świntuchy na myśl przyjdzie.

IMG_6798 (4)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.