Pan Tealight i Nicniczego…

„Bo czasem tak zwyczajnie lepiej – tkwić w nicości. W nicości zaprzeszłej natury, w smakach całkiem nienowoczesnych. Bo tak lepiej. Bez nowoczesności, dmuchanej lali, deski nadświetlnej, bo czasem… bo przecież każdy potrzebuje czasu, by się do nowego przyzwyczaić, a Wiedźma Wrona Pożarta wciąż była na etapie koła i druku. Właściwie nikt już jej nie przekonywał, że papier jest gorszy od sieci i komputera. Śmiała się wtedy tylko i kichała na kartkę i laptopa. Gdy obydwa wyschły – działało tylko jedno. Może trochę rozmyte, ale jednak… działo.

Nie dziwota, że z czasem z tego jej ruchu oporu przeciwko nowoczesności wzrósło i bóstwo. Chudzinka niska, elfia lekko, aczkolwiek bez skrzydełek. Nazywało się Ono od Nicniczego. Było raczej rodzaju męskiego i pokryte dziwnym, jaśniutkim puchem, który podrygiwał, gdy kroczyło i pełzało. No wiecie, taki z niego bóstwowy osesek. Niski i chudziutki, ale raczej dobrze wykształocony z puchem na główce, który dochodził do brwi i wielkimi, błękitnymi oczami, które świeciły w nocy – pomocna rzecz, gdy Wiedźmie znowu chciało się po ćmoku czytać. Znaczy, wiecie, jak zwykle. Odziany w coś w rodzaju śpiochów, z maleńkim, króliczym ogonkiem przyczepionym… no tam, gdzie one zwykle są przyczepiane. I z uszkami na kapturku. Ogólnie mówiąc słodziak był z niego, ale jednocześnie dziwny. Patrzący w niebo i na trawę, macający korę i nigdy nie pytający: a co to jest?

Nigdy.

Łaził za nią wszędzie. Za Wiedźmą… wszędzie. Ona to i Ono tu, ona tam i Ono tam… nawet intymnie, jakby nie mógł popuścić, znaczy jej jakby nie mógł puścić, a ona… ona się nie dziwowała, bo za stara na dziwowanie się była.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_8669 (2)

Z cyklu przeczytane: „Narcyz spętany” … eee nie. A czekałam na tę książkę tak bardzo i mocno, tak… długo i kurcze co teraz? Co mam teraz zrobić? Bo to, co przeczytałam, jakoś całkiem nie jest tym, na co czekałam. Nie ma tutaj Anity, jaką znałam i chociaż świat zdaje się być taki sam… No dlaczego czytałam tak naprawdę kolejną część o pannie M. Gentry? Może pomyliłam serie?

Widzicie, w poprzednim tomie Anita obrastała magią, zmieniała się tak intrygująco, a teraz… jest tylko i wyłącznie napaloną cizią! Na dodatek wszystkie sceny przecigają się tak, że w rzeczywistości cała ta misterna otoczka, ów sensacyjno-kryminalny ciąg zdarzeń staje się tylko momentem, chwilką, czymś kompletnie nieistotnym. Tylko bzykanie, połączone znaki i więcej bzykania.

Nie, nie jestem pruderyjną cnotką, chociaż może jestem pruderyjna? Pierun wie, i Pierun wie też to, że nie można ciągnąć bzykania przez 3/4 książki! Bo nagle napięcie odchodzi, czytający się nudzi i nie ma w tym nic wilgotnego. I ile można pleść o białawym pasku skóry, co tak podnieca? Eeee… może jednak jestem pruderyjną cnotką? Kurcze? Kto to wie. Pewna jestem jednego, że to nie jest to, czego oczekiwałam. To rozwalcowane dwie sceny, które mogłyby być intrygujące, ale na kilku karteczkach. I nic poza tym…

… nic…

IMG_2551

Białe morze…

Były białe noce i niegdyś białe róże na białym misiu, ale białe morze… czy ktoś o nim pisał? O mlecznym, jakby ponownie Hera odmówiła poczęstunku Herkuleskowi. Jakby butelka się stłukła, jakby rozlała dziwnie nieruchomą plamą. Jakby ktoś postanowił, iż kapiele w mleku serio pomagają, ale jakoś nie widzę nigdzie pluszkającej się Kleopatry. A może gdzieś tam jednak jest i nurkuje? Tylko jak w tym białym bezruchu odnaleźć garstkę bąbelków. Kurcze, a co jak utonęła? Bo dopiero się Wyspie dostanie, za zatopienie Kleopatry! No konflikt polityczny jak znalazł, ale… przecież tamtego Egiptu już nie ma, więc kto nam uwierzy?

Kto nam zagrozi?

Białe morze jest niesamowite. Miejscami białe na białym, owa dziwnie połyskująca, ostra śnieżna biel, na lekko owczej wełnie, albo mlecznym kożuszku. Gdzie niegdzie szarość, jakby komuś rozlał się jagodowy kefir, czy jogurt może… aż się chcesz pochylić i liznąć, ale głupio tak jakoś, więc tylko patrzysz i zastanawiasz się jakie fajne by z tego wszystkiego były lody. I jak byłoby ich wiele!!! A wszystko to dzięki nagle ucichniętej aurze, niemym wiatrom, nagle rozdanym zatyczkom do uszu. Jakby wszystko zatrzymało się na chwilę, przystanęło, by się sobie, albo komuś, przyjrzeć. A może to tylko to światło, niebo ultramarynowane z fioletowymi wstawkami i błękitnymi paćkami? A może to tylko światło? Któż to może wiedzieć, kto odważy się powiedzieć: tak jest na pewno?!!! No kto? Ja nie. Ja tylko tu siedzę i patrzę. Na białe morze, na zamarynowane niebo, na wszelkie, niedostępne lasy. Na ową wilgoć wszelaką i chmurki, które zdają się nie odbijać dziś w niczym i nikim, jakby same kałuże odmówiły im przywileju sprawdzania w sobie urody. Nie da się już poprawić chmurzystych baczków i koczków, przyciąć grzywek, czy zapleść warkoczyków z rozmemłanej chmurności. No bo jak?

Jeśli kałuża nie pomoże, to co?

Białe morze jest piękne i uspokajające. Dziwne takie, niemożliwe. I chociaż wciąż się zastanawiasz, czy nie ma w nim jakiejś zacierki, albo zwykłych kluseczek w chrzanoym sosie, albo kurcze ozorków… oj ozorki z dzieciństwa, kochałam je prawie jak rosołek z samych żołądków kurzych z lanymi kluseczkami!!! Ale wiecie, najpierw zupka, mięsko osobno, mieszać nie wolno!!! No więc, chociaż wciąż myślisz zbyt wiele i nazbyt, serio nazbyt, gastronomicznie, to niesamowicie jest.

IMG_2831

Domy za bezlistowiem…

I drzewa… jakoś tak przyzwyczajają człowieka i do lini brzegowej – niewidocznej miejscami i do lesistości i braku drzew. Jakoś tak i pnie i gałęzie tworzą obramowania naszego świata, ale na Wyspie… oczywiście i z drzewami jest inaczej. Bo widzicie, u nas drzewa zazdrośnie skrywają tajemnice. Stare tajemnice i te młodsze bardziej. Inaczej niż pola, którym łatwo wszystko jakoś wyrwać, pakując się między drzewa od razu masz i wyrzuty sumienia, więc ino chodzisz, patrzysz i wąchasz, a stoisz, niczego nie widzisz i nie czujesz. Drzewa panują nad tobą nie tylko gabarytem, bo przecież brzozowy młodniak też ma taką siłę oddziaływania, ale czymś innym… może to jednak liście? Może to on sprawiają, że we łbie się człowiekom na Wyspie miesza i układa od nowa podług wzorca znanego tylko samej Pani Wyspy? Może… któż to wie.

Ja wiem jedno…

Gdy liście opadają, gdy znikają z gałązek, a na ziemi szybko tworzą brunatną maźgajowatą masę… nagle coraz częściej człowiek sam sobie wyrzuca: To tutaj był dom? Ale jak to? Ta skała zawsze tutaj była? A ten dach, czy on nie wyglądał kiedyś inaczej? No i te kamyczki, ta plaża, ta ścieżka… Nie no, ten dom tutaj na pewno nie stał, a tamten był całkiem inny! I o co chodzi z tymi sadzonkami wszędzie? Wysiało się tego w lesistości, same choineczki kurcze, może to dla krasnali? Wiecie, one też chcą mieć choinkę w domu na Święta, czyż nie?

Tak, opadające liście sprawiają, że nie tylko ludzie wyglądają inaczej, ale i cała Wyspa zmienia swoje kształty. Nagle pewne wybrzuszenia zdają się być mniejsze, a inne znowu wzrosły o kilka miseczek – ekhm!!!

IMG_2965

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.