„Najpierw nie chciał uwierzyć.
No może raczej nie mógł? Jakoś dziwnym się mu to wydawało, no i przyznajmy szczerze, także dość zbereźnym pokrętnie… ale potem dotarło do niego z lekkim iskrzeniem w mózgownicy, że to przecież o NIEJ mowa, więc nic nie jest dostatecznie dziwne… i zrozumiał. Tak zwyczajnie do tego doszedł. Jakby było to dla niego jakieś pokręcone zwiastowanie wizji lekko swędzącej. Wizji całkowicie wzmagającej istniejący, skrywany pieczołowicie świąd i upławy. Wizji nad wizjami, matki samej pramatki… wszelkich mocy mistycznych i umysłowych, wszelkich sił przewidujących.
Bynajmniej gdy mu donieśli o wszystkim, serio był lekko zaskoczony.
Może i nawet był bardzo zadziwiony, może i gonitwa myśli była w nim większa niż zwykle, ale… po pewnym czasie, empirycznie, zwyczajnie sam udał się pod okno, za którym Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki węszyła. Węszyła święta i serniki z makowca, pierogi i uszka, nawet znienawidzonego ościstego karpia, co niegdyś dusił ją jedną ze swych relikwi przez dwa dni i nockę. Czuła gdzieś w załamaniach ścian Chatki też żywiczność ciepłą i wilgotną, igiełek wszelkich zielonkawość no i te cudowne oleistości drzewka. Czuła… więcej niż widziała, ale to raczej nic dziwnego, z tym jej wzrokiem serio nikt nigdy nie doszedł do sedna sprawy. Była w tym wszystkim też dziwna błyskotliwość i szkliwość bombeczek, dziwnych zabawek zakurzenie, trochę wody z octem, czy raczej denaturat? Papierki po cukierkach, bo jak wiadomo żaden cukierek nie przeżyje Wigilii… Było też owo pozłotko, trochę cukru z cukru, pierniczki i pomarańcze, które nie były codziennością. Był kompot z szuszonek wszelakich i…
… kisiel lekko rozwodniony…
I było jeszcze sianko i opłatek i sałatka warzywna, korniszony i szynka z kurczakiem, których do północy tknąć nie było wolno. Były krokiety, kapusta, pierogi smażone nadziane kapustą i grzybami i pieczarki były z cebulką i maku cała micha… i sny po tym być miały nowe… Pierogi i uszka i łazanki, które sporadycznie bywały, no i boska, spowita mirrą, kadzidłem, złotem, a i ambrozją, nektarem też skropiona, kutia. Jej cała misa z owymi bursztynowymi klejnotkami. Cała i ciepła, potem chłodna i dziwnie przyciągająca. Jakby najbardziej boska słodycz zstąpiła z Olimpów wszystkich bóstw, ze szczytów gór i wszelkich świątynnych miejsc.
Spokój, cisza i oczekiwanie.
To wszystko też pachniało. Pachniało lekko strachem, większymi oczekiwaniami i oczekiwanymi niespełnienieniami, a jednak… było takie cudowne!!! Jak barszcz, w którego różowatej czerwieni można się było zakochać. Niczym w klejnocie o głębi najgłębszej, sile i mocy sprawnej dokonać cudów… ot tak. Jak ćwikła i chrzan, jak pasztet i wstążki. Jak taśma, która zawsze pozostawiała na skórze kleiste pocałunki i jak stół, pod którym kryły się tajemnice.
I tylko jej z tym wszystkim nie było. I chociaż Chochel przytargał z lasku wielką, żywiczną gałązkę, a potem zwyczajnie za blisko postawił jej świeczkę… to niczego z tych rzeczy nie było, a jednak je czuła.
I wystarczyło.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Paddington” – … taki miś. Miś niezwyczajny. Lekko poddany definicji pecha może. Albo i mocniej niż lekko? Lekko przeterminowany, a jednocześnie tak bardzo na czasie zawsze. Lekko… misiowy, ale i ludzki troszkę. Dziwnie przebojowy, a i jednocześnie spokojny, stonowany…
Po prostu Paddington!!!
Moje pierwsze spotkanie z misiem to czasy, gdy mało kto po tej stronie świata o nim wiedział. Dostałam takie karteczki, coś w rodzaju recenzji z niesamowitymi rysunkami i zakochałam się. Sporo wody we wszelakich ciekach upłynęło nim zdobyłam pierwsze książeczki… ale wiecie co, było warto czekać, bo w tych opowieściach jest ta wolność niesamowita. Nic nikogo nie uraża, kanapka z marmoladą jest podstawą, a spotkanie bez bułeczek po prostu… to nie uchodzi!!! Jest i lekka krytyka złych postępków, nauka o wybaczaniu, przemijaniu, znajdowaniu radości we wszystkim. O czekaniu i przygodach, które wymagają tak niewiele… Prostota i wyobraźnia!!!
Ten tomik to oczywiście efekt filmu, który już w kinach. W cudownej, przepięknie wydanej pozycji (spore litery i oczywiście ryciny) znajdziecie trzy główne opowieści: „Miś zwany Paddington”, „Paddington daje radę”, i „Jeszcze o Paddingtonie”. Cudowne do czytania pod choinką niezależnie od wieku. Wprost strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o prezenty!
Nie opierajcie się!
Książki tak łatwo w końcu zapakować!!!
Wszystkich podobno przytłacza ta pogoda, a ja… a ja tak strasznie kocham o szyby deszcz dzwoniący, rechoczący na dachu, dziwnie się wkradający w domową ciszę. Tą samą, która pachnie sernikiem i świeczkami, jakże dziwnie zwodzącymi nosy na pokuszenie… już byś chciał ugryźć ową pierniczkową słodycz, ale to wciąż wosk!!!
Może i nie mam szaleństwa zakupowego, może i nawet nie byłam w sklepie… może i nie mam gigantycznej choinki, ale mam świąteczność. Tą samą, która niestety wciąż jeszcze siedzi w pracy, wciąż jeszcze dusi w sobie jakieś tam obowiązki. Taką, która spogląda dziwnie chciwym wzrokiem na zapakowane prezenty, ale nie czeka na zastawiony stół i godziny przy nim. Wcale nie kręci jej opłatek i wszelkie takie kruchości. Nie będzie miała sianka pod obrusem, bo nie ma obrusa… jej stołu nawet nie mam, a na podłodze jakoś dziwnie rozkładać oborę. Czy to znaczy, że nie mam tradycyjności, czy raczej zwyczajnie jeść mi się nie chce? A może mam sekret? Taki sekret, który jest dziwaczny dla wielu, może i szokujący…
Bo widzicie, ja się boję i stołów i krzeseł. Właściwie na tych ostatnich to nawet siedzieć nie umiem. Zawsze mi nogi wiszą nad podłogą, niedobrze mi, strach dziwny i panika mnie opada!!! Może i na pewno kierują mną jakieś wspomnienia z dzieciństwa, jakaś niechciana mleczna zupa, znienawidzone dziwne kluski, czy coś w ten deseń. Może i puściłam na biel obrusa jakiegoś pawia, może i kiedyś wylałam barszczyk polując na uszka… może i wrzuciłam w niego nazbyt wiele pierożków z kapustką i grzybkami. Jej!!! Jaką ja mam ochotę na pierogi z kapustą i grzybami!!! Nie macie pojęcia jak trudno się żyje baz kiszonek-kwaszonek!!!
No nie!!!
Mniejsza…
Nawet bez stołu jednak, bez nadmiaru owłosienia anielskiego, które serio, no sami pomyślcie… przecież nikt nie powiedział GDZIE oni te ANIOŁY GOLĄ… bez cudów i szaleństw jest świątecznie!!!? Bo w końcu można zwolnić, pogapić się trochę w niebo, potem na drzewa, na rozkosznie przesadzające z ziarenkami ptaszki. Zwyczajnie dzwonek i stacja Święta!!! W końcu tego uczucia, tego czegoś w środku, w Misiu i w Wiedźmie, nie da się kupić. Jak nie czujesz to nie czujesz i tyle!!!
Trudno to zmienić.
I wierzę… tak, wierzę w Świętego (mniej lub bardziej) Mikołaja.
Bo czemu nie?
U nas na Wyspie mamy i trolle i krasnale i więcej; jest smok i specyficzny Olbrzym. Są wszelako mało rozpoznawalne gadziny i byty, o których jeszcze nic nie wiem, ale wiem, że mnie obserwują! Tutaj nie chodzi o wiarę, bo przecież jak wierzyć w coś, co jest namacalne? Tosz to przecież bez sensu jest!!! Nie trzeba, zwyczajnie nie ma potrzeby na religijne uniesienia, gdy mały nissen ponownie obgryza mi palce u stóp. Myląc je jak zwykle z, dziwnymi w kolorze, emenemsami. No i karmienie trolli. Widzicie, trzeba je dokarmiać od czasu do czasu, no i myto płacić owym podmostowym. A jak mówimy o karmieniu to znowu paluszki… znowu trzeba nad nimi czuwać. W końcu dajesz komuś palec, a on całą rękę, a przecież zębiska u trolli całkowicie niczym koła młyńskie, żarna i takie tam wielkie i twarde.
Może dlatego tak łatwiej wierzyć i nie wierzyć zarazem? Może w rzeczywistości… wszystko jest dla nas możliwe, więc nie potrzeba wiary… poza tą jedną, wiarą, religią, utożsaminiem swoich zmysłów z Nią… Wyspą? Nie tyle czczenia czegoś tudzież kogoś, nie tyle ofiar składanie, umartwianie i ciągłe się biczowanie… nie tyle robienie tego, co coś.ktoś nakazuje, ale czucie siebie. Po prostu podążanie za tym co logicznie najbardziej szalone i już!!! Bo czemu nie?
Czemu nie?
Przecież istota bóstwa musi siedzieć gdzieś w nas. Musi tam siedzieć i przez cały czas drapać w ścianki cielesnego naczynia. Musi…