Pan Tealight i Trząsawki Pierdziawki…

„No ale jak to? Przecież Wiedźma Wrona Pożarta od dawna już mawiała, że Wyspa tańczy! Że Wyspa chodzi, że kołuje, że pływa, że przemieszcza się w te i wewte i nazat, no i w zad też. Że tak naprawdę, może i niewielu to czuje, ale ona oddycha i bąki puszcza, wiatry pożera i wielkiego smoka pod sobą, owymi dziwnymi organami do łachotania… zapamiętale łachoce. Ale nie, jej to się nie wierzy, co nie? Za to w gazecie jak napiszą, to wielkie tam halo i Alleluja! Że niby trzęsienie ziemi? Tutaj? Oj na Wyspie? Ale jak to w ogóle możliwe jest?

Ech… małej wiary wy czytelnicy. A jest możliwe. I przepis jest seryjnie całkiem prosty… bo widzicie ma Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki marzenie takie. Coby w ogródku sobie kamienie tańczące i portalik postawić. Wiadomo kamulce muszą być odpowiednio zmenhirowane i ogólnie mówiąc wielkie raczej, więc łatwo nie będzie, ale jaka z tego korzyść będzie! W końcu na swoim terenie bez obaw o podpatrywanie, się będzie mogła nieboga religijnie rozchełstać. Ale wiecie, kamulce wielkie i chociaż by można pomyśleć, że no za darmo, to dociągnąć ich się nie da ot tak na plecach biednego jedynego Chowańca, z pomocą Pana Tealighta i Ojeblika… więc jak na razie Wiedźma Ptaszydło to ino sobie o tym marzy…

Co to się ma do trzęsienia?

A no nic, ale jak będzie się ustawiać, to na pewno komuś coś na odcisk spadnie, więc wiecie, będzie trzęsło! Wracając do temtu zagajenia… to nie wiemy co było!!! Na razie. Bo małe trzęsienia, ot pierdnięcia, wybrzuszenia struktur spowijających Wyspę welonów, czy nawet gazy zwykłe, się zdarza każdemu, wiecie, ale jak Panna Marple mawia – damy błyszczą, się damy nie pocą!!! Bynajmniej trzęsło. Nagle niczym zemsta raptowna i nieoczekiwana Olbrzyma z Christiansø w Chatkę Wiedźmy uderzyła piącha powietrzna. Jakby po prostu coś miała na sumieniu, a może zwyczajnie ten wywalony jęzor i syk, co to Wiedźma myślała, że nikt nie patrzył, to piąchę uraził, czy coś. Wiecie teraz tak łatwo się wszyscy urażają, biorą wszystko do siebie, a nikt nawet nie myśli, że ta niska z kolczykami nadmiernymi w uszach, to ogólnie mówiąc, no słabo cokolwiek widzi, a co dopiero ich… I że tak serio, to ona wie, że się świat kręci ino wokół niej, a nie wokół was moi niedrodzy! No więc najpierw dziwny huk, a potem obrazy zaczęły tańczyć na ścianach i dziwny, obciążający, duszący strach opadł na postawione w pozycji: wącham nie waruję ciało… znaczy wiedźmi korpusik, wcale nie senny choć Północ właśnie cichaczem się wybiła i miała zamiar omotać ją, jak zwykle przez książkę pożeraną… a nie, dwie książki to były!!! No rozpustnica!!! Nie dla niej monogamie…

Całe trzęsienie trwało jakieś pół minuty, ale prawda jest taka, że poprzedziły je dziwne wizje, sny i ogólne przerażenie. Że coś się w Wiedźmie Wronie potargało, a może i nawet porwało… Coś ją zmusiło, by zaklęcia sprawdziła, by kilka z nich zmieniła, bry krwawe strzępki znowu zaciągnęły u niej długi, a pozpłacane wartości ponownie postanowiły wystąpić o pożyczkę… Bo magia, to nie zawsze to samo, ale najczęściej całkiem coś inaczej.

Niektórzy mawiają, że to tylko Smok pod Wyspą zły sen miał, a sama Wyspa… ona sama milczy, dziwnie ostatnio w siebie zasłuchana. Jakoś tak wszystkim jest dziwnie i nie po kolei… jakoś pośpiesznie i leniwie zarazem. Jakoś na nowo, od nowa, od razu i na trzy kęsy. Jakoś…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Przebudzony mag” – … nieźle. I intrygująco całkiem. Oj może i się domyślić można zakończenia, może i kontynuacja już tak nie powala jak tom pierwszy, ale przecież polubiłam bohaterów. I to wiecie, chyba wszystkich. No może poza tym wszawcem jednym Willerem, ale… bez niego nie byłoby takiej opowieści!

Czyż nie?

Nasi bohaterowie: Gar, Asher i ich przyjaciele, stają w obliczu przepowiedni. Tak naprawdę prawa władające tym światem biorą w łeb i wszystko się wali… ale nie tylko za sprawą zła, które powróciło i osiadło w kalekim teraz ciele… raczej za sprawą tego, co w końcu musiało się wydać. Że Doranie nie są świętymi i zbawcami Olków, że tak naprawdę i jedni i drudzy mają te same prawa i umiejętności. A nawet może i większe? Spoglądając na powracającą w ręce Olków magię, można spodziewać się wszystkiego. I tylko jedno pytanie drąży nas i przeraża… czy nasi ulubieńcy przetrwają w całości ostateczne starcie z Morgiem? Czy im się uda… i czy miłość zwycięży?

Karen Miller stworzyła intrygującą krainę i niesamowitą ofiarowała jej historię. Ale to chyba bohaterowie są jej najmocniejszą stroną. Silni i niesamowici. Zadziorni i wyraziści, a jednak… jakże różnorodni. Każdy kryje jakąś tajemnicę, każdy zdaje się być tak pełny siebie, a przecież nie dane nam będzie poznać każdego z nich osobno… jaka to by musiała być dopiero historia! Nie, autorce udaje się zachować dyskretną równowagę i chociaż do końca nie wiadomo kto jest jej bardziej ukochanym tworem z postaci pierwszoplanowych – Gar czy Asher – to jednak nie można ich nie docenić. Są prawdziwi… tak bardzo, że to aż przeraża. Naturalni, ludzcy, skomplikowani.

W drugim tomie obserwujemy dyskretną ewolucję. Zdaje się, iż od początku spotkania z Asherem, tak naprawdę cała kraina się zmieniła, jednak przecież nie wszyscy uważają, że na lepsze… no i jest jeszcze przepowiednia, magia i miłość. I do końca nie wiadomo… co się stanie, co zostanie wybaczone, a co po prostu potoczy się własnym rytmem. Naprawdę dobre fantasy!!!

Wiatr przyniósł ze sobą jakieś nieznajome szaleństwo i wszystko teraz pachnie zimą. Albo nadzieją i straconymi marzeniami… nie wiem do końca. Pewna jestem tylko jednego, Wiatr jest dziś ciężki.

Jakby wszelkie moce psychiczne pozbierał z bardziej poszarpanych umysłowo krain i użył Wyspy jako składowiska na doły, wądoły, depresje, uadi, zakola, łysienie, ciąże spożywcze i cellulit. I jeszcze może na stany lękowe. I te fałdki, co mimo wszelkich mocy i potów, boleści i diet, nie chcą odejść w zapomnienie. I zwisające skórki i rozstępy… no i może jeszcze piperzyk, co powinien być tam, a go nie ma, bo wędrujący jest. Wiem, zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, ale ten Wiatr tak ma. Ciężki, dziwnie otępiający, zrzuca wszystko ze skarpy, a gdy już zdążysz pogodzić się z losem, z upadkiem i rozstrzaskaniem, z owym bałaganem, który posprzątają pewnie ino mewy i wrony, a może i kormorany, kto to wie… widziałam niezłe stadko ostatnio… no to wtedy Wiatr cię podnosi i znowu wpycha na szczyt. I wtedy ładuje się ta nadzieja, szepcząca, że jednak bólu nie będzie… a potem oczywiście wszystko od nowa. I wiecie co jest najgorsze? Że za każdym razem wierzycie w to wszystko. No człowiek to się kurde nigdy nie uczy!!! Pewno sprawka śmieciowego DNA, jakoś tak mi wychodzi!!!

Wyjść na zewnątrz się nie da. Nie tylko chodzi o to, że od razu człowieka rozbraja, rzuca na glebę i pacyfikuje, ale nagle, z nienacka całkowitego, co to jest co prawda za Wyspy zakrętem, ale ostatnio statki tam nie docierają i podobno słonie i foki tam panują, więc Nienacek stał się synonimem nieistniejących Demonów i Złów… no to z niego chyba wyskakuje i wali po nerach wielkimi kroplami pieruńsko zimnego deszczu. A ja się na taki shower to nie pisałam, oj nie, a i oblewać się publicznie nie będę. Bo jak potem schnąć? No jak? Przywiązać się do gałęzi Czereśni Strażniczki i powiewać… A może rozbić za sygnalizacyjną chorągiewkę?

No nic… poszłabym powąchać ziemię, ale mnie zwieje… a tak fajnie ziemia świeżutko poruszona pachnie. Jakoś tak opowiada o rzeczach, które można znaleźć tuż pod wierzchnią, cieniutką warstewką skórki, ot nabłonka, no brudu nawet bardziej… ale nikogo to nie obchodzi. Bo obecnie jak się ludzie do czegoś rwą, to od razu tunele ryją, a potem jęczą, że oni mają takie marzenia, a nikt nie chce za ich marzenia płacić… Nosz kurna chatka cioci od Toma! Za moich czasów tak nie bywało… oj wiem, „za moich czasów”, ekhm, starość i tyle Matko Wyspo! Ale nie, że ja o Tobie, alesz nie, ja tylko o sobie, Ty to piękna i zwiewna młodość, ot dziewca nawet nadobna…

Już nie wiem, czy to jesień, czy wiaterowe powiewy, a może coś całkiem innego, ale serio… melancholia, mimozy i kasztanowy deszcz bolesnych doznań skórnych! Gubię się gdzieś pomiędzy owymi trącymi i napuchującymi twory innych upałami, a tą chłodną, przykrywalną jesiennością… zabrakło mi Dnia Pomiędzy. Takiego wiecie przejścia, lekkiego chrztu nawet, może i podszczypnięcia… takiego: wszystko będzie dobrze, oj przetrwasz człowieku! Takiej chwili zastanowienia się nad tym, co będzie, bo w końcu o tym, co było, to serio lepiej czasem nawet nie pamiętać! Po co rozpaczać nad tym, co se ne wrati? I nad tymi dniami, opisanymi jako owe: najszczęśliwsze? Może lepiej zaakceptować fakt, że owo najlepsze wciąż przed nami. I jak nie będzie tak wiało, to może nawet się do nich dożyje jakoś?

Słonko wyjrzało zza chmur i robi mnie w balona. No po prostu nie mogę z tą pogodą! Przecież lało tak strasznie i boleśnie… to jak? Wyjść, czy nie? Może wyjdę? Ale jak mnie zleje… ech te decyzje wyspowca!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.