WSTRĘTNY BACHOR, czyli kompleks wiedźm.

Pogoda była doskonała na sabat. Taka jaką zwykle w tym momencie wymyślali sobie wszyscy pisarze i poeci. W oddali widoczne były tańczące, cienkie żyłki błyskawic, które jednak nie zbliżały się do samej góry, jakby przestraszone, albo może znudzone tym całym czarodzicielstwem. Siąpiący deszcz też za nic nie dałby się zmusić, by opuścić choć jedną z kropel na to nie oświetlone zbiegowisko. Wiatr zawiewał zeszłoroczne liście, nie bacząc na górę, ona pozostawała poza jego jurysdykcją.

Góra była stara, obrośnięta karłowatymi, zbyt pokornymi drzewami, kłaniającymi się bez przymuszających je do tego podmuchów wiatru. Wysokie zbocza kryły zdradzieckie, rdzawo-szare głazy, gotowe by zrzucić jakiegokolwiek z niepożądanych gości. Drogi jako takiej, biegnącej na szczyt nie było żadnej. Zresztą też i nikt takowej nie chciał wytyczyć. Nie było takiej potrzeby. Nawet zatwardziali podróżnicy, czy archeolodzy, których nęciły bielejące na samym szczycie kamienne kręgi, widoczne z oddali, nie były warte połamanych kończyn. A zdjęcia satelitarne, czy robione z powietrza, dziwnie zawsze zdawały się zamazane i nie warte żadnej uwagi.

Wiedźmy były bezpieczne, a mimo to nie rozpaliły ogniska. O n mógł być wszędzie. Był inny, ale przecież tylko o takich się pisze. Jednak O n był inny w tak dziwny sposób, kompletnie nie magiczny, nie żeby tylko magiczni mieli prawo do bycia innymi i opisywanymi. O n był niebezpieczny w pełni swej egzystencji. Wątpliwego człowieczeństwa i wielkiej inteligencji. Ludzki i „nieistniejąco” namacalny.

Od urodzenia próbował to ukryć, ale to tylko sprawiło, że stał się bardzo sprytny. I nienawidził wiedźm. Ktoś kiedyś powie, że nienawidził kobiet w ogóle … do pewnego czasu, odległego jeszcze czasu. Choć czy czas może być dla niego wymiarem, na który należy zwracać uwagę ?

Najgorsze jednak było, że ten wstrętny bachor miał tylko sześć lat. Już w kołysce paćkał wszystko, najpierw mlekiem z piersi matki, rozgryzając jej sutek, potem własnymi odchodami, z którymi eksperymentował. Jadł wszystko, by tylko sprawdzić, co z niego wyjdzie. A wychodziło wiele. Jego spryt i talent „malarski” przerażał wiedźmy, ale nie tylko on.

Konstantyna, jedna z najstarszych, o ogromnej twarzy, którą zwieńczała zielonkawa brodawka w połowie nosa, w dopasowanej do niej kolorystycznie szacie, wsadziła do kotła palec. Spokojnie spoglądała jak woda powoli wrze, potem zadowolona z rezultatu wsypała kilka garści zielonej herbaty, płatki suszonej słodkiej róży i bławatka.

Milczały.

Nawet, gdy lekko gorzkawa mieszanka domagała się cukru, żadna z nich nie zapytała czy ktoś ją przyniósł. A tak lubiły słodycze.

Siedziały, piły i … milczały. Ich głowy buzowały myślami, które zbyt nieprzystosowane do takich operacji, lekko dymiły. Sytuacja była przynajmniej dziwna. Kilkadziesiąt z nich, w różnym wieku od niedojrzałych dziewcząt w krótkich spódniczkach, które zbyt frywolnie odchylały się w czasie lotu (na czymkolwiek), po powolne matrony, które nie pochwalały owych spódniczek, miało problem. Już nie chodziło o zwyczajowe dąsy starszych i młodszych, tych, które wiedziały, że na starość krótkie spódniczki przyniosą zapalenie wrażliwych miejsc, chodziło o problem łączący wszystkie …

Zebrane wokół kotła wiedźmy: młode, starsze, bardziej stare i te już naprawdę stare, wchodzące w skład Rady Bab, dopiero po szóstym kubku gorzkiej herbaty odważyły się na pierwsze słowa.

Zaczęła Boromira, jako najstarsza, najbardziej doświadczona:

–          Natknęłam sie na niego u tego straszliwego dentysty Sławomira. Właśnie doprawiał mi zeby do mojej nowej szczeki – tu błysnęła bielą i złotem zębów, zbyt ostrych jak na gust Czarnej, ale jej zwykle nic się nie podobało – gdy ktoś pociagnął mnie za ramię. Wiecie jak to jest. Starość już sama w sobie jest zawstydzająca, a ten smarkacz. – Pociągnęła nosem, a po chwili szperania w wielu warstwach spódnic i chust wyciągnęła poszarzałą chusteczkę i cicho, ale siączyście wysiąpała nos. – On po prostu zabrał moją szczeke … – rozpłakała się.

Każdy normalny człowiek roześmiałby się, wyobrażając sobie tą sytuację, ale one nie. Nie te, które mogły sobie wyobrazić ten wstyd. Wstrząsnęły się. Wszystkie, dobrze wiedząc, że te, które jeszcze go nie poznały przejdą gorsze tortury. Uśmiechy na ich ustach, które same się tam wkradły zamarły, jakby przestraszone, że nigdy już nie zaistnieją.

–          Gonili go i wszyscy w poczekalni wiedzieli, że to moja szczęka. Wszyscy. A był tam też pan Wonsawka, wiecie jak go lubie … – wiedziały. Niespełniona miłość do niegdyś przystojnego, czarnowłosego latynosa, teraz rozkwitała. Przynajmniej Boromira tak czuła.

–          Wiemy, wiemy … – wszystkie, nawet krótkie spódniczki potrząsnęły głowami.

–          A potem zaczął mazać moje zeby i wszyscy uznali to za takie bardzo zabawne. Słodki Bachorek … –

Boromira nie powiedziała nic więcej. Dziwne, ale to właśnie Czarnulka zwana też Czarną, drobna, długowieczna wiedźma, przytuliła ją i odciągnęła od kotła. Całej dalszej rozmowie wiedźm towarzyszyły ciągłe siąpanie i dziwny stukot staczających się łez. Boromira była zawsze czuła na punkcie swoich zębów. Straciła je jeszcze w dzieciństwie i robiła wszystko, by nikt się nie dowiedział, że jej zęby są sztuczne. Gdy się zestarzała, nie było to już tak ważne, przynajmniej dla innych … ale nie dla niej samej. Złote zęby miały stać się dla niej symbolem straconej młodości, której nigdy tak naprawdę „nie doświadczyła”. Zawsze skryta, zawstydzona, a jednocześnie agresywna, nawet w stosunku do przyjaciół.

Była taka piękna. Nadal gdzieś w kącikach zapadniętych oczu, czy pochylonych uszach czaił się ten urok, iskierka nadmiernej, agresywnej kobiecości … ale zęby, odbierały jej tak naprawdę wszystko. A Wąsawek. Był tylko wyżelowanym, podkolorowanym starcem, który pragnie zwrócić na siebie uwagę, dobrze sytuowanej staruszki. Wszystkie to wiedziały, ale jednak żadna nic nie powiedziała. Po co burzyć marzenia ? W końcu gdyby zaszło to za daleko, na pewno by zareagowały. Tworzyły zbity organizm, co rusz powiększający się, lub zmniejszający, żegnając odchodzące na zawsze siostry. Chociaż, czy one kiedykolwiek odchodziły naprawdę ? W końcu każda czuła na plecach ciepły powiew wielu przekrzykujących się dusz, dawno zmarłych wiedźm.

Następna milczenie przerwała Kafrantyna, widzialnie młodsza od poprzedniczki, tylko dzięki specjalnym maściom, które rozciągały jej egzystencję, dzięki przedziwnej umiejętności bawienia się z czasem.

–          Bawienie się czasem, wcale nie przynosi radości. –

Mówiła jakby do siebie, ale wiedziały, że w każdej chwili może zwrócić się do każdej z nich, więc z uwagą słuchały. Wszystkie poza Boromirą i jej towarzyszką, zbierającą nieprzerwalnie toczące się w dół łzy.

–          Zawsze chciałam, by wszyscy byli szczęśliwi, ale nie udało mi się. Chyba tylko ja spotkałam matkę Bachora – wsłuchując się w nieme przytaknięcie, które przydało jej dumy i indywidualności. – To bardzo miła kobieta. Zastraszona tym, co wydały jej trzewia. Życie dla innych jest łatwe i ciekawe w porównaniu z tym, co ona przeżywa. Ciągle ucieka przed tym, którego tak kocha. Strzeże go, nieświadoma tego, że tak naprawdę, o n tylko jej na to pozwala. Biedna kobieta. Dałam jej trochę maści i ofiarowałam czar czasowej niewidzialności. Może odpocząć od czasu do czasu. Nie na długo jednak. –

–          A ojciec ? – milczenie przerwała któraś z młodszych, ale zaraz zniknęła pod chmurnymi spojrzeniami starszych wiedźm.

–          Ojciec ? Cóż … ona go nie zna. Przysięga, że nigdy z nikim … –

–          Tak, tak … –

W jakiś dziwny sposób sprawy seksu nie przechodziły przez usta wiedźm. Chociaż większość z nich miała wiele do powiedzenia na ten temat. W końcu żyły jak normalne kobiety, no przynajmniej niektóre z nich. Miały trudności z urodzeniem dzieci, ale nie ze zdobyciem mężczyzny. Przynajmniej niektóre … no dobrze, większość. Boromira nie była najlepszym przykładem, ale taka Czarnulka, była rozrywana przez płeć „brzydką”.

–          Niestety moje czary trwają dziwnie krótko. Jakby o n hamował całą magię tymi mazidłami. Wiecie co robi z jej garderobą ? –

Oliwia zaczęła powoli. Była piękną, najcudowniejszą z wiedźm. Emanującą urokiem nie tylko zewnętrznym: ogniście rudych loków i alabastrowej, gładkiej i czystej skóry, ale też wewnętrzną mocą dawania. Jej zielone oczy mruczały radośnie pod spojrzeniami milionów. I wiedziała jak z tego korzystać. Jednak dzisiaj była smutna. Nawet jej srebrzyście-zielony szal, jak zwykle przerzucony przez ramię, by łagodnie powiewać w czasie lotu, zdawał się opadać smętnie, bez życia.

–          To stary Franek wtedy śpiewał pod moim balkonem. Nie przepadam za nim i dobrze wiedziałam, że to nie on, ale było jak z Cyrano. Muzyka leciała z radia, a on poruszał ustami … Krzyki sześciolatka wyrwały mnie nagle z tego jakże błogiego stanu. Mieszkam jak wiecie u Ogrodnika, pokój mam, tego, któremu podrzucają dzieci, wiecie: Hiacyntę, Różę, Stokrotkę, Kaktusa i Fiołka, Azalię, Bratka … – Wiemy, przerwała jedna ze starszych – Tak, dokładnie, wiem … oczywiście – zmieszała się i nagle pojawiła się zapomniana kokieteria. – Była noc, piękna, gwiaździsta, wymarzona … cudowna. Franek śpiewał, miałam randkę … Ale on stanął przy mnie i Franek zamilkł. Zamilkli wszyscy. Wyglądał jak moje dziecko !!! Moje !!! – przeczesała nerwowo włosy. – Wiecie jak cenię sobie cnotę. –

Wiedziały. Mimo kokieterii i seksapilu Oliwia pragnęła uchodzić za dziewicę, którą należy nosić na rękach. Tak pragnęła być traktowana.

–          Miał kredki. Nie wiem skąd, ale wszystko wyglądało, jakby to był jego dom, a ja nie mogłam zrobić niczego. Niczego. Musiałam się wyprowadzić, ale cały czas się boję. Przestałam się spotykać z narzeczonymi, przestałam żyć … – jej słowa rozpłynęły się w mroku. Jakby nigdy nie istniały.

Brutuza była gruba, olbrzymia. Jej miotła, o pięć razy grubszym trzonku niż inne, była silnie wygięta, jakby cierpiała pod jej ciężarem. Ale nikt jej nigdy tego nie wypomniał, bo i po co ? Pozostawiana w błogiej nieświadomości ciągle powiększającej się tuszy. Poza Bachorem. O n miał odwagę ?

–          Akurat rozmawiałam ze swoim śniadaniem. Lubiłam te chwile. – Co prawda dopiero była po kolacji, ale jak miała to nazwać, zakolacją ? – Lubię nadal. A tamtego prawie już poranka były to cztery parówki, cieniutkie, drobiowe w końcu w dobie szalonych krów jakie mają być inne ? – Nie wiedziała, a starsze nie mówiły wszystkim, iż wykryły spisek, który miał na celu wzmocnienie zainteresowania wieprzowiną. Po co mieszać ? Szczególnie jedzącym. – Było tak miło. Ale śniadanie się skończyło i wyszłam do tej cukierni, obok, wiecie „Pod Pączusiem Elusi”. Kupowałam właśnie pięć pączków z adwokatem, dwa z serem i pięć z konfiturą, do tego chyba osiem … nie dziesięć eklerek … I poczułam nagle na … – zarumieniła się – pupie, jakby dotyk. Dopiero w domu zauważyłam co mi zrobił. Napisał „grubas”. Takimi wielkimi literami. – Była dzielna, nie rozpłakała się, zresztą chyba wszystkie łzy zgubiła wieczorem w domu. Wraz z kilkoma kilogramami krówek miętowych i toną czekolady.

Wszystkie tylko pokiwały głową. Żadna nie zaproponowała, że pomoże jej „zgubić kilka kilogramów”. Brutuza już ledwo oddychała. Dolecenie na sabat kosztowało ją wiele przystanków i nieprzyjemnych zdarzeń, jak zderzenie z wielkim bukiem, czy pomylenie jej sylwetki z masą koparki na budowie.

Anka zaczęła szybko, mówiąc gubiła wyrazy, jakby chciała jak najszybciej skończyć, wymazać słowa Brutuzy. Co rusz poprawiała okulary i szarpała brązowe kucyki.

–          Różne wymarłe języki krążyły po moim pokoju. Znałam je wszystkie. Notki zaklęć, zbyt prostych, dostępne dla każdego turlały się po podłodze, a nawet podbiegały bawiąc się kotami kurzu. Było wszystko, tak dużo, moje własne … moje własne … –

Dzbanek spoglądała na nie, już nie słuchając. Zresztą czy kiedykolwiek słuchała tak naprawdę ?

Źle się czuła. Postanowiła przestać z piciem, ale tamtego dnia piła i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nawet sceneria zakurzonego cmentarza, poobijanych pucołowatych aniołków, jakby wodzących za nią gładkimi, bezgałkowymi oczami. Łaknące każdego łyku, wstrząsającego jej grdyką. Była wstawiona maksymalnie, czyli, normalna w swoim stanie. Wiedziały, że pije, tak jak były świadome tuszy Brutuzy. „Siostry”, obce bardziej niż własne wnętrzności. Idiotki ! Chciała wrzasnąć, ale opanowała się resztką świadomości. Nie było warto. Przylatywała tutaj, bo była wiedźmą, nic więcej ją z nimi nie łączyło, nawet macica, której nie miała. Wycięta tylko dlatego, żeby było zabawniej. Jaka była wtedy pijana … Nie mogła mieć dziecka i nie rozumiała ich narzekań, dopóki nie poznała Bachora. Nie było w nim słodyczy maleństwa, skarbnicy pytań, na które trzeba odpowiedzieć, tego, czego pragnęła. Bachor wyleczył ją z macierzyństwa na zawsze i była mu wdzięczna. Chyba jako jedyna …

Pociągnęła znowu z ukrytej w rękawie butelki i pomacała się po wystających żebrach. Powinna przytyć. Jeżeli ma dalej żyć. Na wytwarzanym przez siebie napoju daleko nie zajedzie, chociaż może gdyby dodać do niego odrobinę więcej czarnych jagód i cukru, byłby pożywniejszy ? A może jabłka … śliwki … Zapadła w kulinarno-alkoholowe rozmyślania. Nie odezwała się już.

Żadna z wiedźm nie zauważyła odlatując, że jedna z nich pozostała. Żadna też nie zwróciła uwagi miesiąc później, że przy kotle piętrzy się kupka popiołu i szmat, nie rozwiana przez wiatr, który zbyt bardzo bał się tej góry.

Marzanna też nie chciała się przyznać. Widziała, że Dzbanek kuli ramiona, a to znaczyło, że i ona go widziała, ale i ona niczego nie powie. Bo jak mówić, że przerwał najbardziej upojną chwilę jej życia ?

Miała w końcu pracę, od tak dawna. Wykop był imponujący, badania ratownicze w pełnej krasie, są i zabytki, a oni postanowili przyspieszyć i zasypać wszystko. Stała nad rowem, rysowała, aż ołówek dymił i mruczała: Dlaczego kurwa wpierdalają mi się w ten profil ?! W odpowiedzi otrzymała tekst, zwyczajowy, że takie piękne usteczka nie powinny mówić takich brzydkich słówek, który po wcześniejszych słowach, wypowiedzianych z charakterystycznym mlaśnięciem, „takie małe rączki nie są stworzone do łopaty”, wkurwił ją nieziemsko. Wszystko to i zbyt dużo słońca, sprawiło, że z jej oczu buchnęły ognie i pioruny. Wynik był imponujący. Pierwszy rzut oka, niestety w lewo, sprowadził majstra o wystającym gołym brzuchu, głową w rów, rzut oka w prawo, na rurę, sprowadził fontannę, prawie taką jak w Pradze. Nawet kolorową. Choć niestety nie podświetlaną. Dzięki temu zyskała czas i poczuła się lepiej.

Jednak gdy powoli, unikając kropel, z dziwnym namaszczeniem wracała do pracy, schylając się po papierową torebkę z ułamkami ceramiki … zobaczyła j e g o nogi.

Odziane w białe adidaski i czerwone skarpetki w żółwie, żółtą kurtkę i czerwone spodenki oraz czapkę.

–          A cio to ? – spytał zmiękczając głoski.

Nie wiedziała co odpowiedzieć. Uśmiechnęła się z przestrachem widocznym w oczach skazańca, który właśnie się dowiedział, że nie zginie od razu i rozejrzała się w poszukiwaniu matki adidasów. A raczej tego, co się w nich znajdowało, ale nie było jej. Może uciekła ? Jak skazaniec, ostatkiem sił pchnęła zestaw tortur w postaci Bachora i zwiała, co później wydało się Marzannie jak najbardziej wskazane. Zresztą wiedziała o Bachorze … odrobinę, ale wystarczająco by się bać …

–          Gdzie mamusia ? – wydukała starając się wycofać, ale natrafiła na ścianę. Nie była tam gdzie chciała, a Bachor był z tego wyraźnie zadowolony.

–          A cio to ? –

Młody był nieustępliwy, a coś w jego bladych loczkach i różowym nosie, z dobranymi kolorystycznie policzkami, tchnęło strachem, przerażeniem końcem świata w męczarniach.

–          Mamusia ? – spróbowała jeszcze raz.

–          Cio to ? –

Podchodził do niej powoli, z rozwagą graniczącą z okrucieństwem, mocniej tupiąc błotne kałuże i rozgniatając piaskowe placki i grudy ziemi.

Już słyszała, zbyt wyraźnie coraz głośniejsze docinki robotników, którzy wyciągnęli majstra z rowu i przypatrywali się dziewczynie. Byli zachwyceni. Zresztą i tak nie mieli niczego do roboty. Pęknięta rura zamykała roboty na co najmniej tydzień … miała wykorzystać go na rysunki i zbieranie materiału, ale Bachor !

–          Misio –

Bachor rozdziawił paszczę ukazując kilka dopiero pojawiających się ząbków i czerwonawe, opuchnięte dziąsła. W prawej ręce trzymał burego, pluszowego niedźwiadka, który wiele już przeszedł.

–          Misio ? – już wiedziała, że przegrała.

Kątem oka zauważyła przestraszoną matkę, ukrywającą się za drzewem. Drugiż kąt oka drugiego wydobył z całej błotnej scenerii wielką grudę błota. Zbyt dużą jak na takie dziecko. Gdyby było normalne, a to nie było … Gruda stopiła się z misiem, który w końcu z dozą ekstrawaganckiej dumy i miękkim plaśnięciem wylądował na jej twarzy.

Bachor może był odporny na jej zaklęcia, ale okolica … Wcześniej się poddała, a teraz ? Nic się nie wydarzyło. Nic. I nie wiedziała dlaczego ? Błoto, żółtawo-brunatne spływało jej z policzka, a ona nie mogła zrobić nic.

–          Grzeczny bachor – syknęła i wyjęła powoli chusteczkę.

Mały przyglądał się z uśmiechem i kpiną w oczach.

–          Płaski misio – zauważył i nagle odwrócił głowę. Znalazł nowy, a raczej stary obiekt … matkę. Zauważył ją jakby z rozmysłem, właśnie w chwili, która odpowiadała jemu. Gdy zabawa z kobietą od ziemi już nie była tak zabawna.

Odbiegł szybko, zbyt szybko jak na kilkulatka. Zbyt równo, bez potknięć. Wiedziała, że to koniec ale …

To była jej historia, ale nie zamierzała jej opowiedzieć. Patrzyła tylko najpierw na grubą Brutuzę dobywającą z niezliczonych kieszeni coraz to nowe smakołyki, potem grupkę młodych wiedźm-anorektyczek, wyrzucających pod drzewa, cichaczem przywleczone z domu jedzenie. Pojedyncze bulimiczki, które znikały w czasie „spowiedzi”, by opróżnić zapełnione w domach żołądki. Znały się wszystkie, „na wylot”, to dlaczego Bachor miał taką władzę ? Może właśnie dlatego. Żadna poza sabatem nie spotykała się z inną wiedźmą. Nie było to w modzie. Wolały być „one and only”. Wyjątkowe, samotne w kochającej rodzinie.

Niby „siostry”, a jednak … Marzanna westchnęła i wcisnęła się głębiej, poza nikłe światło słów, które krążyły wokół kotła. Nie potrzebowała ich.

Makbilina też nic nie mówiła. Była jedną z najmłodszych, świeżo upieczoną małżonką i pragnęła dziecka.

Dla wiedźmy zwykle było to łatwe, ale nie dla niej, lecz ona chciała … i natknęła się na Bachora. Ale merytorycznie, nie fizycznie, całkiem inaczej niż wszystkie. Do niej przemówił z jej wnętrza. Postanowiła się do tego jednak nie przyznawać w końcu i tak uważano ją za wariatkę …

A niebo było jak morze sargasowe. Najpierw piękne liście wiły się, jak trzepocące palmy, grube, mięsiste … ryby pływały bawiąc się, nie bacząc na kłębowisko zieleni, fale odbijały się od niewidocznych brzegów. A potem niebo zaczęło się zbliżać do ziemi, która była pustynią. Strach obudził się w ludziach. Ocknął się z płytkiego snu, który nie przynosił mu odpoczynku, zbyt często przerywany.

Niebo musnęło tylko piasek. Dotknęło go ustami, jakby chciało się podzielić wilgocią, ale nagle zmieniło zdanie. Wyciągnęło jak płaz długi język, rezygnując w końcu z posiłku. Może nie pasującego zbyt dla takiego podniebienia.

Ale pozostawiło po sobie kamienie i nazwano je nienawiść, i złość, i zdrada, i chciwość … I były czerwone, żółte, niebieskie, zielone. Mieniły się wśród piasków, kusiły. A ludzie przyszli od razu. Pragnęli ich. Dotychczas nadzy odnaleźli największe i ubrali się w nie.

Wiedziała, że to był sen, jej tylko sen. Kolejną przepowiednią, lub popowiednią. Czymś co będzie. Lub obrazem tego co było. Widziadłem, mamidłem …

Może rzeczywiście nie miała mieć tego dziecka ? Nie wiedziała już co myśleć. Codziennie prowadziła tu niedaleko góry praktyki weterynaryjne, odbierając płodność kotom i psom, ili płci odmiennej tych ras. Ale teraz słuchała innych i już wiedziała, że mogło być zawsze gorzej.

Młode wiedźmy przejęły stery, gdy tylko starsze zaczęły przysypiać.

Dziennikarka mówiła chętnie, głośno i wyraźnie. Schludna, giętka, tańczyła wraz ze słowami, pozwalała się im unosić, otaczać ją, a potem puszczać z powrotem. Mówiła o dniu, który zaczęła jak zawsze od „Wiadomości Wiedźmińskich”, o informacji o księżniczce z paskudnego zamku, o trollu chorym na grypę, którego katar powodował wstrząsy pobliskiego wulkanu … Pominęła ból samotności, wiadomości do samej siebie notowane na kartkach. Plotki, które tworzyła i rozpuszczała sama. Karteczki miłosne, prezenty, zawsze płacone z jej konta … W jej opowieści nie było Bachora, ale chciała coś powiedzieć, a one nie mogły jej zagłuszyć. Stare nie miały w sobie takiej mocy, lub siły, czy wiary, ze w ogóle mogą …

Poza Wietrówką. Zbyt młodą ?

Dostała właśnie pracę w Biurze Ewidencji Wiedźm. Cieszyła się. I szybko wtrąciła się w monolog Dziennikarki. Mówiła o starych wiedźmach, które nie wpisują w codzienne Dziejniki ilości wykorzystanych ingrediencji. O wielkim powrocie do sproszkowanych mumii co tak denerwowało Historyczki … Mówiła wolniej, z mocą, zaśpiewem, który usypiał najstarsze a młodszym przynosił otuchę, że będzie lepiej …

Mówiła.

Sabat zakończył się nad ranem, tak, by zbyt wielu nie zobaczyło zabawnej procesji krążącej między drzewami. Kolejno, według starszeństwa, cicho, lub z zabawnym pojękiwaniem, wiedźmy opuszczały górę. Leciały nisko, omijając drzewa, w końcu poza Ikaruską, tylko Ptaszyna lubiła latać naprawdę wysoko, ale one były w wieku krótkich spódniczek. Im było „wolno”. Młodsze z wiedź, które miały siłę i chęci tańczyły w powietrzu zamieniając chmury gęstych pyłów i gazów w zabawne kolorowe obłoczki. Starsze spoglądały na to ze zgrozą w oczach, ale nie reagowały chcąc jak najszybciej wrócić.

Wszystkie wróciły do domów i położyły się do łóżek, by zwyczajowo przespać dzień i noc, poza nią …

Nie, nie wszystkie. Dzbanek pozostała na zawsze otulona smutkiem, bez pogrzebowego konduktu, po prostu wepchnięta przez samą siebie w ramiona Pani Wieczności. Ale była też Balbina.

–          Pierdolę to wszystko. –

Kopnęła kociołek, który potoczył się w dół zbocza. Nie zwróciła uwagi na Dzbanek, wciśniętą między karłowatą sosnę, a już dla niej miękki głaz. Kociołek toczył się lekko, z wysublimowanym smakiem dotykając, całując każdą piędź ziemi. Gniótł po drodze młode, wiosenne kwiaty, z niechęcią i przestrachem wychodzące na zewnątrz.

–          Huj, kurwa … wieprze i zboczeńcy ! – starała się przypomnieć sobie wszystkie znane przekleństwa, ale jej słownik, był zbyt ubogi.

Nie patrzyła na kociołek, który nabrał w końcu prędkości, jak pies zwolniony ze smyczy, zaczął tarmosić pierwiosnki i krokusy.

–          Fiut, krowa, słonina … – zawahała się przy ostatnim, ale już wyszło z jej ust. Skąd ta słonina ? Nie sądziła, że ją, wegetariankę, początkującą, stać na takie zachcianki.

Zabrakło jej repertuaru. Usiadła na zimnym kamieniu i dysząc z wściekłości patrzyła na kociołek, który zatrzymany przez drzewa i kamienie w połowie drogi, dumnie przyjmował pierwsze promienie słońca na swoich brudnych bokach.

Błyszczał jak … psu jajca ? Omal nie uderzyła się po twarzy. To by się matka zdziwiła słysząc ją teraz. Ale w końcu tylko tu mogła uzewnętrznić to co czuła. Nie w domu, gdzie to co powiedzą inni jest religią. Spojrzała na starą miotłę, którą dostała jeszcze od prababci po mieczu i zamyśliła się … pora było wracać … najwyższa pora.

W oddali, gdzieś za drogą słychać było skrzyp jakby nie naoliwionej sztucznej nogi. Poruszała się miarowo, trochę ociężale, jakby opierała się ludzkim wysiłkom. Gdzieś, nieco bliżej wył pies, pozostawiony sam sobie, którego nawet inne psy nie słuchały, nie odpowiadały … Ale wszystko to było daleko, bardzo daleko, zbyt daleko.

A ona ? Siedziała. Jak zwykle zastanawiając się, czy w ogóle sens ma wstawanie z łóżka i jakiekolwiek inne rozpoczęcie dnia. W końcu i tak wszystko tutaj było piekłem. Miała własną teorię, że po śmierci już gorzej być nie może i własne lęki, tłamszące, wypruwające z niej człowieczeństwo, też tam będą.

Ile w niej pozostało z człowieka jakim była ? Nie wiedziała. Nie była nawet pewna, czy w ogóle coś pozostało. Nadzieja była jej obca jak woda, której powinna używać do kąpieli, jak mydło i inne niszczące skórę i aurę pachnące paskudztwa. Higiena osobista była jej wymiarem piekła. Tworzyła je od dawnego czasu, więc lśniła wypracowana i pieszczona. Dbała o nie, bo chciała, by było gdy w końcu ją pochłonie, było inne niż to „życie”.

Domenę ognia i diabelstwa, dla innych, ona przekształciła według własnych kryteriów. Nie, wcale nie zamierzała „upiększyć” sobie zejścia z tego padołu łez. Ale je przygotowała. Bardziej niż z namaszczeniem.

W czeluściach zamieszkiwanego przez nią lasu wykopała i wymościła sobie spory dół. Co miesiąc zmieniała wyściółkę z ziół i traw, oraz przekładała zdobiące kamienie.

Żyła samotnie, otoczona przez głuchą gęstwinę, nie tętniącą życiem. Jej domem była dwuizbowa chatka, w której zamknęła swoje dotychczasowe życie … i, z której usunęła wszystkie książki.

Nienawidziła ich.

Teraz.

Kiedyś było inaczej, kiedyś łaknęła zamkniętej w nich wiedzy, przekładając ją jak kanapkę rozrywką.

Kiedyś.

Teraz tylko czekała na koniec, który nie nadchodził. I nie miał zamiaru nadejść w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat. Oni o tym wiedzieli, lecz ona nie. Ktoś zapomniał jej powiedzieć. Kilkadziesiąt lat …

Miała ich na razie tylko piętnaście. I jak powiedzieliby starsi od niej „całe życie przed sobą”. Dla niej jednak nie było już życia. Umarło ono wraz z odejściem rodziny i znajomych … Nie, nie miała przyjaciół. Nigdy. Poza tą złapaną w stawie żabą, jeżeli w ogóle można ją policzyć ? W końcu tak szybko zdechła. Jedyną … Otaczający ją świat był martwy, więc i ona taka była. Nawet mimo tych zebrań raz w miesiącu na sabacie.

Dążyła do tych spotkań bardziej chyba nieświadomie, niż z pełnią świadomości. Nie zdawała sobie sprawy. Niby mimochodem, niby niewiadomie, ale jednak bywała tam. Z żywymi. Jednak ludźmi, kobietami…

Ten dzień nie był inny od zwykłych. Nie zapowiadał zmian.

Gdy zmusiła się, by wstać, było już dobrze po południu, ale jej żołądek dawno do tego przywykł. Nie protestował. Zresztą była tak chuda, że stracił nadzieję. „Posiłek” zwykle nastawał wieczorem, kiedy to ona ożywała strachem. Bała się każdej gałązki, złamanej w parku przez bezosobowy wiatr, każdego liścia strąconego przez naturę, która do tego miejsca odsyłała tylko swoje myśli.

Bała się.

Ale wieczór jeszcze nie nadszedł. Był daleko jak jej myśli…

Bachor pojawił się nagle. Najpierw wzięła go tylko za przewidzenie, zwykłe, widzialne, nieludzkie. Nie zawracała sobie nim głowy. Nie zmusiło to jej, by się podnieść, by sprzątnąć pozostałości po nocnym strachu. Ale po chwili zaczęło ją to nurtować. Był inny niż zwykłe zjawy. Namacalny, zbyt namacalny … prawdziwy. Wydawał z siebie gulgoczące dźwięki i przeraźliwie śmierdział. Śmierdział kumulując w sobie gówno i pierdzenie, zbyt nieodległe od bobu, grochu i fasoli, zalatując z lekka kapustą.

Zwykle zjawy tak nie działały. Wpatrywały się w nią, lekko muskały, samą obecnością doprowadzając ją do śmiertelnego lęku, a on? Był prawdziwy.

Dotknęła go dopiero wieczorem, chcąc sobie udowodnić, że strach jest tylko jej wymysłem. Zająć czymś głowę i myśli. Że koszmar, nadchodzący wieczorem, jest tylko przywidzeniem, nie prawdziwym …

Dotknęła go tylko dlatego, że był miły i ładny. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że jest okrutny. W końcu jak można uważać za złe coś tak pięknego, cudownego i słodkiego. Mamroczącego coś pod noskiem i niespokojnie wiercącego się w zbyt dużym, lekko obwisłym w tylnej stronie ubranku.

Malec podrapał się po pupie i znowu rozejrzał się dookoła. Zainteresowanie wywołało na jego pucołowatych, zaróżowionych policzkach dwa dołeczki. To odróżniało go od zjaw. Brak zainteresowania tylko jej osobą. Ale przybył strach. Był wielki. Nie interesował go bachor, ani inne zmiany w jej otoczeniu.

Przerażało ją wszystko. Słowa, gazety, myśli cudzych ludzi, które niby mimochodem przelatywały przez nią jak przez zepsuty nadajnik. Strach żył sam. Od czasu do czasu karmił się nią i jej wymysłami. Było mu dobrze, tak bezpiecznie. Utożsamiał się z nią by być żywym, jak człowiek. Tego pragnął. Uczłowieczenia.

Strach omamił już jej zmysły. Czasem pomagały zabawy czasem i pogodą, ale nie dzisiaj. Dzisiaj wystraszył się. Sam siebie i tego tworu, który zobaczył przed sobą … Bachora.

Wiedźma, nagle poczuła pustkę. Czegoś brakowało. Tak zestałego z nią, że aż nieodwracalnie własnego.

Strachu…

Rozejrzała się. Bachor właśnie sięgnął do majtek i wyjął stamtąd uformowaną na kształt rysiku grudkę gówna. Wiedziała w jakim uda się kierunku i ogarnęła ją wściekłość. To uczucie zabiło strach na dobre. Nagle w powietrzu zaroiło się od much, które oblepiły dziecko i wiedźmy.

–          Wy?! – zdziwiła się.

–          Musimy to zakończyć, jest już na tyle duży by wiedzieć… –

W otoczeniu tylu wiedźm jeden rysik nie wystarczył. Wstrętny Bachor dobrze to rozumiał. Przestał radośnie gaworzyć i przystanął w połowie drogi do grobu wystraszonej wiedźmy.

–          Nie róbmy mu krzywdy. Pomógł mi. W jakimś sensie, pomógł… – nie zauważyły, że żadna z żyjących nie wypowiedziała tych słów. Zbyt przyzwyczajone do duchów wiedźm, które nie do końca odeszły.

–          To byłoby chyba po raz pierwszy – zaśmiała się Kalasantyna ściągając dość gruby zadek z szerokiego siedziska miotły. – Ale dobrze. Nie zmienimy cię w żabę – uśmiechnęła się do bachora.

W oczach dziecka zalśniło przerażenie, jakby strach nagle znalazł nowy dom.

–          Ja tylko… Chciałem wam powiedzieć, że nie możecie uzurpować sobie władzy. Nie jesteście wszystkim, to, że tylko o was piszą, to nic nie znaczy… – mówił szybko i poprawnie, zrzucając z siebie pozory. – Nie jesteście najważniejsze na świecie, jak moja babcia! – zakończył.

–          Więc w tym rzecz. Mamy tu kompleks niższości i konflikt pokoleń… – mruknęła Psycholożka, otrzepując krótką spódniczkę, będącą raczej przedłużeniem gumki od majtek. – Potrzebny mu psychiatra, a nie my. –

–          Ale tylko my tu jesteśmy – Kafrantyna pamiętała jeszcze jak wychowuje się dzieci, miała ich w końcu chyba z pięćdziesiąt. – Która mu to powie, Wstrętnemu Bachorowi? –

–          Co? – Bachor zaniepokoił się. Jego inteligencja wyczuła coś, a rodzący się do nowego życia strach wypełnił komórki.

–          Która mu to powie? –

Chciały wszystkie. Wszystkie w końcu zraził do siebie, ukazując im ich własne niedoskonałości. Cieszyły się tą chwilą. Jedna z nich rozrzuciła wokoło świetliki, druga, wypełniła powietrze aromatem jaśminu, trzecia przywołała lekki wietrzyk, czwarta przyciągnęła kocioł z zieloną herbatą, a piąta… coś strasznego, koszmar największy… sukienkę i kolorowe wstążki do przewiązania włosów.

Bachor wrzasnął. Potoczył się i wpadł do stawu, do którego znowu wróciło życie. Jakaś ryba przepłynęła mu pomiędzy nogami. Żaba skoczyła na głowę, na której miał… długie włosy!

–          Jesteś dziewczynką. –

Jego matka i babka pojawiły się nagle, gdy wywlókł się na żółty brzeg. Nie uśmiechały się, ale widział, że odczuwają ulgę. W końcu. Jakim głupcem się okazał, zapominając o poznaniu własnego ciała. Dlaczego nie słuchał innych? Bo zapatrzył się w siebie, a jednocześnie, pominął własną tożsamość.

–          To, co nam uświadomiłaś, stanie się twoim udziałem. I to największa z klątw, mimo, że sama w sobie nią nie jest. Nam przekazałeś prawdę, której nie chciałyśmy dopuścić, że jednak nie jesteśmy tak wspaniałymi dziewczynami, jak powinnyśmy być, że każda z nas jest ulotna i wadliwa, ale ty… jesteś T A K Ą też… –

16.04.2003 Chepcher Jones/Marzenia Kowalska

Dodaj komentarz