BAŚŃ O KOBALTOWEJ WRONIE

Był taki czas, kiedy jeszcze spełniały się marzenia. Magiczne formuły wciąż tętniły od ciężkiej, gorącej mocy, choć niewielu, a raczej nieliczni, zdawali sobie z tego sprawę. Wielu zapominało jak poprawnie wymawiać słowa, jak silnie można pragnąć, jak spełniać, ale byli też tacy, którzy poświęcali swoje życie by je odnaleźć.

By nie zapomnieć.

By pominąć lęk, który pojawiał się, gdy zdawali sobie sprawę z tego, iż to wszystko może im być odebrane.

Wszystko to, co tutaj spisano, działo się w takich właśnie czasach. Dniach, które przeminęły, ale które, jako że wszystko jest toczącym się kołem, znowu mogą nadejść.

To wtedy na wysokim nabrzeżu, na kamienistej Wyspie okraszonej tylko kilkoma zaroślami i skupiskami przytulonych do siebie drzew, oraz wiecznie kołyszącymi się lasami leszczynowymi, mieszkała malutka wrona.

Od dnia, w którym jej matka wyrzuciła ją z, tak wciąż o nim myślała, ciepłego i bezpiecznego gniazda, znacząc jej ledwo opierzone ciało swoimi ostrymi pazurami, miała tylko jedno marzenie. Wiedziała od początku, że mimo iż urodziła się wroną, to jednak nie potrafi latać jak inne ptaki. Bała się przestworzy, a i skrzydła były dziwnie zbyt małe nawet dla jej niewielkiego ciałka. Ale chciała i wierzyła, że to jej przeznaczenie, chciała… tak bardzo pragnęła po prostu pływać.

Zwykle całe dnie, nie zważając na pogodę, spędzała smutno spoglądając w morskie otchłanie. Siedząc na ulubionej skale, pokrytej słonecznymi plamami porostów, zapamiętując skomplikowaną mapę, którą tworzyły, po prostu patrzyła w morze. Uczyła się jego skomplikowanego, słonego języka, poznawała moc wiatru i Księżyca, wiedziała kiedy nadchodzi sztorm i kiedy pogoda będzie słoneczna, mimo kłębiących się chmur. Umiała po kolorze odgadnąć humor morskich bogów i poznać po wodorostach, co tak naprawdę dzieje się w głębinach, których nikt nie jest w stanie dosięgnąć. Nawet one, morskie stworzenia. Te same, którym tak bardzo zazdrościła.

Bo przecież tylko chciała być… jak one.

Z biegiem czasu poznała nie tylko morskie chochliki, członków Słonego Ludu czy obdarzone fascynującym głosem syreny. To do niej przybywały krakeny i smoki oraz ci, których nazywali potworami. Bawiła się łapiąc promienie słońca na kolorowych, rybich łuskach i plotła sieci z cieniutkich włosów morskiej pianki. Rozmawiała z wodnikami i topielicami, zawsze wysłuchując ich historii. Często potem chowała się, starając się je zapomnieć. Utopce, wiecznie szukające jej towarzystwa nigdy nie pozwalały jej jednak zapomnieć. Marzyła cały czas, ale zdawała sobie sprawę, iż mimo ułomności, mimo że tak wiele różni ją od innych wron, ona sama nigdy nie będzie pływać.

Jej życie pełne pustki i bólu, ale jednocześnie tak bogate, o czym nie zdawała sobie nawet sprawy, znajdowało złudne pocieszenie tylko w marzeniach i nadziei. Nie wiedziała, tak zbyt niewielka i nieważna dla świata, skąd, kiedy i w jaki sposób, dowiedział się o niej Władca Wszelkiej Wilgoci.

To on, we własnej wszechboskiej osobie, zwrócił na nią uwagę. Gdy, wydawało się kolejnego, zwykłego dnia, zmoknięta, ze źle ukształtowanym ogonem i zlepionymi piórami siedziała n ukochanej skale…

On przybył.

Nie wystraszyła się, choć przecież przerażało ją tak wiele, prawie wszystko, cały znany świat i to co nieznane. Właściwie podświadomie, tak jak znajdowała odwagę, by marzyć, pokonywała strach, by rozmawiać z morskimi stworzeniami, pragnęła też by ktoś zakończył jej męki. Zamknęła oczy i czekała na śmierć. Wiedziała, że zrobiła coś złego, wystąpiła przeciwko Matce Naturze. Nie chciała być ptakiem, więc zwyczajnie, dziwnie spokojna, czekała na śmierć. W końcu po co światu ktoś taki jak ona?

Ale śmierć nie nadeszła. Chyba? Bo któż, może poza tymi co odeszli, wie jak naprawdę wygląda śmierć?

Może jednak mała wrona umarła, a potem narodziła się na nowo?

Otworzyła oczy.

On był wodą.

Ale był też kształtem i jego brakiem. Nieskończonością, ale i możliwą do opisana osobą, choć nikt nie byłby w stanie znaleźć odpowiednich słów. Był tym, który spoglądał na nią badawczo i w milczeniu. A potem… jakoś tak zwyczajnie, jakby znał ją dogłębnie, dotknął jej dziwnego ogona.

Mała wrona poczuła coś innego, nieznanego, nowego. Gdy teraz spoglądała w wodę nie była już czarniawą wroną, ale kobaltowym ptakiem, którego pióra mieniły się niczym rybie łuski. Skrzydła lekko, ale nie na stałe, przylegały do grzbietu, a ogon… Ten dziwny ogon, z którego wszyscy się śmiali, płaski i tak nierówny, wprost nieporęczny, zmienił się jakby w płetwę.

Chciała, bardzo chciała coś powiedzieć. Podziękować. Ale Jego już nie było.

Od tego dnia Kobaltowa Wrona większość czasu spędzała w ukochanych morskich odmętach, skacząc po falach, przepływając pod powierzchnią, bawiąc się z tymi, którzy w nich żyli. Tylko czasem wychodziła z wody, by popatrzeć na świat, który jej nie chciał. Nie narzucała mu się, ale też nie umiała o nim zapomnieć. Kochała go. Nie odebrano jej przecież umiejętności nieporadnego, ale jednak, latania. Zawsze mogła wybrać…

Jednak to woda ją kołysała i otulała, zastępowała matkę i rodzinę, stawała się gniazdem… Pozwalała na wieczną zmienność i przyjmowanie wszlkich mozliwych kształtów. Odbierała miłosiernie strach.

To ona… była teraz wodą…

Dodaj komentarz