TRZY KOMÓRKI

„… a z jednej życie,

a z drugiej moc,

z trzeciej namiętność,

zapomnienie,

utrata…”

(Chepcher Jones)


Babcia siedząca koło pieca, zakutana w chustkę pamiętającą czasy młodości jej matki, cicho przesuwała paciorki różańca między pokrzywionymi, zdeformowanymi palcami rąk. Skórę miała żółtą, pomarszczoną jak pradawna mapa prowadząca do tajemnego skarbu. Skarbu który był zarazem świętym Graalem, arką Noego i koszem złota. Modliła się żarliwie, a kropelki śliny wyciekały z ust, które zamieszkiwały, już nie długo, pożółkłe i poczerniałe zęby. W większości połamane.

Przechodziła przez tajemnice różańca już kolejny raz tego dnia, niezmiennie od tygodni. Znała prawie na pamięć ten przyszpitalny kościółek pełny zwykle takich jak ona. Pragnących cudu dla swoich krewnych lub ukochanych. Żebrzących o zmiłowanie boga, do którego się modlili. Bo w kościółku modlono się do wszystkich bogów. Każdy miał tam mały ołtarzyk. I każdy mógł znaleźć ukojenie, przynajmniej do momentu gdy jeszcze wierzył, miał nadzieję…

Umiał prosić.

Pamiętała tą młodą kobietę obok siebie, z którą wymieniała uśmiechy, oraz tego młodego chłopaka, który teraz podchodził do konfesjonału. Zastanawiała się czasem o co się modlą ?  Kobieta była w ciąży, dość widocznej, a chłopak miał zawsze oczy pełne łez. Może tęsknił za cierpiącą ukochaną? A może ktoś z rodziny umierał? A może jednak popełnił taki błąd jak ona, że wcześniej nie zadzwoniła… nie powiedziała, że z Jakubkiem jest coś źle, tylko próbowała sama.

Sama próbowała.

***

Znachorka obchodziła powoli wyglądające na martwe ciało chłopca. W rękach trzymała mały, przenośny telewizorek, włączony. „Ręce, które leczą” niszczyły ciszę, męczyły powietrze, które starało się nie drgać, by nie zranić leżącego chorego. Ale chłopiec nawet nie otworzył oczu. Miał je zaciśnięte, nawet wtedy, gdy łzy siedzącej obok łóżka staruszki spadały na jego pergaminową skórę. Jego małe piąstki spoczywały nieruchomo na pościeli. Jasne włoski rozrzucone były na ogromnej poduszce. Mała główka dosłownie wpadała w grubą puchową poduchę, pamiętającą jeszcze czasy wojenne. Włosków nie poruszał nawet powiew, który mógłby tu wlecieć, zupełnie nieświadomie przez otwarte małe okno ozdobione wycinankami. Pelargonia w oknie pochylała się nad ogromną kołdrą, którą przykryto ciało. Nie, jeszcze nie ciało, zganiła siebie w myślach babcia chłopca. Jeszcze żyje. A znachorka pomoże, musi, wyleczyła tak wielu.

Ale czy wyleczy miastowego. Już był kruchy gdy do niej przyjechał. Zakatarzony, dziwnie słaby, ale matka, jej wyrodna córka powiedziała, że to po ojcu. Rzeczywiście wyszła za chudego dziwaka, ale żeby to on zepsuł je wnuczka, przecież nie mógł rozcieńczyć jej krwi aż na tyle. A może to miasto. Ten brud i hałas, i warzywa kupowane w woreczkach. Wszystko tam mają w tych woreczkach. Może i ciebie Jakubku tak zrobili, szeptała pod nosem. Nie jak by to miało być, że ojciec…

Nie chciała zrozumieć, nie mogła.

Stara Macijaszykowa coś mamrotała pod nosem. Za te dwie kury i koguta już coś powinno się zacząć dziać. A tu, chłopiec nawet się nie poruszył. Oczu od dwu dni nie otwiera. Oddycha tak słabo, nie je, nie pije… Nawet do ubikacji nie musi, tylko poci się tak mocno i jęczy od czasu do czasu. I taki blady. Biały, jak świeżo wyprana pościel, biały takowy, biały jak śnieg.

Biały, bledziutki…

–          Już będzie? – zapytała się znachorki po jakiejś godzinie.

–          Jeszcze nie. Jeszcze kilka minut i świecę jakąś zapalcie Nowikowa. Albo lepiej dwie, gromnica być może. – Znachorka otrzepała się i odstawiła telewizor. Akurat zaczęły się „wiadomości”, to usiadła i zaczęła oglądać.

–          A to mu nie przeszkodzi? – Nowikowa rzuciła okiem na telewizor i ustawiła świece na stoliku koło łóżka chłopca.

–          Nie przeszkodzi. Jemu już nic nie przeszkodzi. A pomoże niewiele – odpowiedziała znachorka i zaczęła skręcać grubego skręta. Jak Kubanka na gołym udzie, popluła i zapaliła od rozgrzanej fajerki w rogu. – Ładną macie chatkę Nowikowa, ładną. Kuchnia z pokojem, tylko że z niego nie korzystacie. W jednym pokoju się gnieździcie. A i łazienka niezbyt czysta – podsumowała.

–          A bo ja już stara – Nowikowa zapaliła świece i teraz ocierała pot z czoła chłopca starym, zmoczonym fartuchem.

–          Stara, nie stara … Do córki się przeprowadźcie. –

–          Nie chcę do miasta. Tam niezdrowo. –

–          Nie chcecie, a może Kaśka was nie chce, co? Może gdybyście bardziej dbały o tą swoją higienę? – wypluła drobinkę tytoniu na drewnianą podłogę i spojrzała w blade oczy Nowikowej.

–          A tam, ja… – babka zająknęła się. – Ja nie chcę –

Ukryła twarz w ramionach i odwróciła się od znachorki. Dobrze mówili, że czytać w myślach umie Macijaszykowa. Dobrze mówili. A ona nie chciała by ktoś wszystko poznał. Nie to co trzymała głęboko pod sercem.

Wszyscy się jej bali. Ale jednak woleli posłać po nią, niż po karetkę. Woleli swojego, niż obce, miastowe widma w białych fartuchach. Starzy wybierali śmierć we własnym łóżku, niż wegetację poza „swoimi”. W mieście, z dala.

Znachorka wstała po chwili i znowu obeszła chłopca trzynaście razy. Potem wyjęła z kieszeni podniszczony egzemplarz Harry’ego Pottera i zamruczała pod nosem. Tym razem w telewizji dawali jakąś telenowelę. Nie znała wszystkich, ale lubiła oglądać. Szczególnie te nowoczesne, takie ze światłami i w ogóle. Ale chłopcu nie mogła pomóc. Wiedziała to od pierwszego momentu gdy tu weszła. Nic mu nie mogło pomóc, ani ona ani te szpitale, gdzie podłączali człowieka do aparatury.  Nic, ale chciała dać nadzieję Nowikowej.

Bardzo chciała.

Nawet na początku nie planowała wziąć ani kur, ani koguta, ale tak musiało być. Za nadzieję musi być zapłata, inaczej nie będzie dobrego skutku. Inaczej nie uwierzą … a, że chodzi z telewizorem? Przynajmniej nikt nie może jej ciągać po sądach. Zawsze może zwalić na „ręce, które leczą”. Albo na „wiadomości”? W końcu ona sama niczego winna, tylko ma dobre chęci i bardzo chce pomóc.

Macijaszykowa była bardzo stara. W gruncie rzeczy nikt nie wiedział, że żyje już od kilkunastu pokoleń. Ona też nie. Jakoś tak zwykle czasem przesypiała kilkanaście dni i potem nie pamiętała już niczego. Choć może i tak było lepiej? Nie pamiętać wszystkiego, a może i nie znać. Któż może żyć z taką wiedzą i przeszłości, i z przeświadczeniem, że pozna przyszłość lepiej niż inni. Pamiętać o bólu, zmarłych ukochanych i znajomych tylko… zobaczonych przelotem, których młodsze oblicza widziała później. Ich dzieci. Jej dzieci? Nie pamiętała, nie znała. Może były, a może nie?

Sen, który sprawiał, że zapominała był największym dobrem, jakie mógł dać jej świat i Stwórca. Jakkolwiek by go nie nazwać. Zapomnienie to wolność, tylko że ona czasem miała sny … straszne sny. Realistyczne.

Znachorka odwróciła twarz od Nowikowej. Nie mogła zobaczyć jej łez, ani zmartwienia. Nie mogła zobaczyć zakłopotania i niewiedzy, której była pełna. Ale babki Nowikowej już nie było.

Stara Nowikowa otarła brudną od kurzu i pyłu drogi twarz, i wymknęła się do budki telefonicznej, ściskając w ręku długi numer i plastikowy kartonik. Zadzwoniła do córki. Powiedziała co i jak i po kilku godzinach pod jej małą, pobieloną kilka lat temu chatką pojawiła się ogromna karetka i szybki samochód córki. Kaśka nie odezwała się do matki.     Tylko ten szczupły, blady zięć pogłaskał ją po ramieniu. Był jednak dobry, choć to jego krew musiała zepsuć Jakubka, przecież nie jej… To nie mogła być jej wina, nie mogła być jej wina.

Nie mogła.

Nie mogła…

Nie jej wina, nie jej krwi.

***

Kolejna zdrowaśka i chropowate ręce wygładziły ponownie dziesiątkę drewnianych paciorków. Paciorki malały wraz z jej wiekiem.

Kiedyś były duże.

Gdy się urodziła otrzymała je od ojca chrzestnego. Został potem proboszczem wsi obok Drewnianek, gdzie się urodziła i gdzie mieszkała przez całe życie.

A różaniec malał i malał. Fakt, że używała go codziennie, nawet jak jeszcze nie umiała mówić, to obracała paciorki i bawiła się krzyżykiem. Matka na wszelki wypadek wieszała jej różaniec na szyi, co podobnie jak wiązanie czerwonej wstążki na ręce, miał odgonić złe. I odgoniło. Nowikowa miała ponad sześćdziesiąt lat. Sama dokładnie nie wiedziała ile. Gdy się urodziła nikt tego nie zapisał. A potem ? Dopiero datę jej ślubu zapisano w kościelnych księgach, zresztą i tak na niewiele się to zdało, bo kościół się spalił w dniu, gdy rodziła Kaśkę.

Pamiętała strach i ból. I to, że położna nie pozwalała jej patrzeć na ogień, bo dziecko będzie czerwone. I tak było. Wystraszyła się widząc pokryte mazią, krzyczące stworzenie. Dopiero gdy matka je obmyła, dopiero wtedy wzięła ją na ręce. Ale była zbyt młoda, by mieć mleko. Miała trzynaście lat. Podobno to proboszcz wygnał ojca, za ten jej ślub. Ale co miał zrobić, pobłogosławił ten związek… Była już w ciąży. Dał im ślub, jej i synowi młynarza. Młynarzowi bez młyna.

Ojciec ? Mówili o nim, że się zemścił. I dlatego kościół spłonął. Niestety nie zdążył uciec. Proboszcz zdążył. Matka potem mówiła, że to on spalił ojca, ale kto jej wierzył? Zresztą odeszła, zmarła gdy Kaśka miała siedem lat. Wtedy też odszedł Tomasz, jej ojciec, młynarz. Zawsze pociągały go młode baby, a ona była już matką. Nigdy jej nie kochał. Tak naprawdę nigdy jej nie kochał. Ani ona jego.

Utrzymywała się z pracy po innych gospodarstwach, a potem poznała panicza.

Panicz był miłym mężczyzną. I nie mógł mieć dzieci. Polubili się. To on powiedział, że Kaśka powinna iść na studia. I poszła. Wsiąknęła w miasto i ten cały brud. Nie chciała mieć z matką nic wspólnego. Urodziła Jakubka mając prawie czterdzieści lat. Była za stara na dzieci. Znachorka od razu mówiła, że będą problemy, a ona przecież wiedziała najlepiej. W takim wieku to już powinna być babcią, a jeszcze lepiej prababcią. Nie matką.

Ale przecież to nie może być jej krew.

Nie może …

Nigdy nie chorowała. Ani ona ani Kaśka. Nigdy. A panicz znosił do jej chatki same smakołyki. Cukierki, jakie tylko na odpuście można dostać Kaśka miała na co dzień. Ale potem poszła do miasta. Była sławna. Mówili o niej w telewizorze. Ale ona nie miała telewizora. Co rusz tylko zachodziła do panicza…

Nadal mówiła o nim panicz. No bo jak inaczej. Przecież mieszkał we dworze. Chciał się z nią ożenić, ale to nie przystoi. Ale nadal byli ze sobą. I to tak jak Pan Bóg nie przykazał, poczerwieniała myśląc o tym. Wystraszyła się, ze każdy może to usłyszeć. Rozejrzała się, ale poza nią, kobietą w ciąży i tym młodym mężczyzną nie było nikogo.

Nikogo.

Tylko Bóg.

A on słyszy wszystko.

A jednak nie pokarał jej za związek z paniczem? Może Jakubek?

Może to jej wina?

Nie … Nie może tak być. Tyle się modliła, chodziła do kościoła. Tyle się modliła, spowiadała jak trzeba i wypełniała przykazania i posty.

Nie mogło być przez nią.

Nie to.

Staruszka potarła ręką czoło. Chustka na głowie raniła jej skórę. Była zbyt twarda, ale nie chciała jej prać w tych płynach, które przysyłała córka.

Córka… Nie była złym dzieckiem, po prostu wiedziała, że byłoby jej, starej źle w mieście. Ale dbała o nią. Naprawdę. Już na studiach zaczęła pracować. I ciągle pisała… do panicza, którego uważała za swojego ojca. A może raczej chciała, by tak było. Staruszka też by wolała. Panicz Tomasz był dla nich dobry. Nadal jest. W końcu przywiózł ją tutaj, i załatwił zobaczenie wnuka, co prawda przez szybę, ale jednak zobaczyła jedynego wnuka. Podłączonego do dziwnych rurek; tłumaczył jej co podaje powietrze, a co odczytuje zapis serca. I tłumaczył co jest Jakubkowi.

Białaczka.

Jakieś komórki źle działają.

To nie mogła być jej wina.

Nie jej krwi.

Nie jej.

Nagle rozbrzmiała w kościele Bogurodzica. Dziwnie chropowato i sztucznie, ale może to Bóg wysłuchał jej modlitwy i teraz zsyła na pomoc anioły. Spojrzała w górę, gotowa, z radością wykwitającą z jej twarzy. Zmrużyła oczy, by nie poraził jej boski blask … i czekała.

Nie poraził jej blask, ani piękno aniołów.

Zobaczyła przez zmrużone powieki tylko sklepienie kościoła.

Nie było nikogo kto by jej wysłuchał.

Nikogo.

To tylko komórka księdza powiadamiała o zapomnianym spotkaniu z biskupem. „Odpukał” więc szybko młodego chłopaka i wyszedł z konfesjonału. Staruszka spojrzała zdziwiona na nie tak młodego już księdza. Chłopak spowiadał się tak długo, a ten nawet mu pokuty nie nadał? I ten telefon? Znała takie, córka jej kiedyś przysłała, ale nie działał. Widać tu było inaczej. Ale chłopakowi chyba nie zrobiło się lżej po spowiedzi, zdziwiła się. Ona zawsze czuła się lżej. Jakby ktoś zabrał jej wielki kamień z piersi. Jakby ponownie się narodziła, czysta i nieskalana brudem życia. I jakby nie było Kaśki… Bo może to przez nią? Przez jej córkę? W końcu nie chodziła do kościoła, a ta jej praca?

Wszystko było tylko zaprzeczeniem Boga …

Może była zła? I tak Bóg ją pokarał?

Dlaczego Boże tak ją pokarałeś? Wiem, że nie jest dobra, ta moja córka, ale nie kładź winy na dziecko, nie na dziecko. Ona i tak nie zrozumie. I tak będzie robiła dalej to co robi. Zaprzeczać Twojemu istnieniu?

Paciorki różańca robiły się coraz mniejsze i mniejsze.

Czoło w miejscu gdzie pocierała coraz czerwieńsze.

***

–          Jestem złym człowiekiem, proszę księdza. Bardzo złym. Ostatni raz byłem u spowiedzi kilkanaście lat temu. Przy pierwszej komunii. Ale teraz chciałbym znowu. Wie ksiądz jeszcze raz, tak ze wszystkiego się wyspowiadać – głos mu drżał, ale ksiądz nie zwracał na to uwagi.

–          Mówcie dalej… – po chwili wahania dorzucił – synu – i znowu dało się słyszeć jego równy oddech, śmierdzący czosnkiem i cebulą.

–          Ja… już tak dawno nie byłem w kościele. Ale tutaj nic się nie zmieniło, w przeciwieństwie do mojego życia. Było parszywe, ale już się zmieni, musi… Jestem na najlepszej drodze. Odczepili się ode mnie, ale ja pamiętam, że go zabiłem. Pamiętam proszę księdza – chyba oczekiwał pocieszenia, ale nadeszła tylko czosnek i cebula.

Miarowy oddech.

Miarowy aromat.

–          Zabiłem go, ale żałuję. Chociaż jak można żałować morderstwa. Nie przywrócę mu życia. Nigdy. Jestem winny i nie umiem sobie wybaczyć. Ale wiem, że chcę dalej żyć. Zawsze będę też o nim pamiętał. Zginął tak głupio. Nie miał umrzeć, ale sięgnął po coś do kieszeni i wystraszyłem się. A już zapłacił za prochy. Nikt nie wie, że go zabiłem, ale pozwolili mi odejść… więc może wiedzą? Nie wiem. Ale jestem już wolny. Nie będę spowiadał się policji. Mógłbym skończyć jak George. A nie chcę. Nie mogę tak skończyć. Przecież ksiądz nikomu nic nie powie, prawda? Tajemnica spowiedzi … – zakaszlał nerwowo – … nikomu nie powie… George też już nikomu nie powie. Nikomu – zamilkł na moment. – Ale ja wierzę, że Bóg wie co zrobiłem, i że będzie w stanie mi przebaczyć. I George też. On przede wszystkim. To jemu zabrałem życie. Chociaż marne, dealer narkotyków, to nie wymarzona profesja. A na pewno nie taka, którą matki wybrały by dla swoich dzieci. Moja też nie wybrałaby dla mnie takiego życia. Była bogobojną kobietą. Dobrą partią. Mieszkała tu niedaleko. Była mądra, bogata i piękna. Wszystko czego mógł chciał mój ojciec. Też bogaty, mądry i piękny. Choć o mężczyźnie winno się mówić, przystojny. Tak poprawiłaby mnie moja matka. Ja też urodziłem się mądry piękny i bogaty… ale później zgłupiałem. Wie ksiądz? Po prostu zgłupiałem. Bym dostał się na studia musieli słono zapłacić. Chyba jeszcze wtedy we mnie wierzyli. Po dwóch latach zabrakło w nich tej wiary. Wyrzekli się mnie i adoptowali jakiegoś chłystka. Czasem ich widuję jak spacerują po parku. On w moich ubraniach … i tych co miały być moje. Jeszcze są młodzi. Mają zaledwie ponad czterdzieści lat. Ale oni mnie nie widzą. Nie żebym się chował. Oni nie chcą mnie widzieć. Chyba nigdy nie chcieli. Ale nie pozwolili mi utonąć w bagnie… zawsze coś miałem na koncie – zarechotał. – Przepuszczałem to na dragi. Z pełną premedytacją. Ale teraz bym wrócił. Tak bardzo bym chciał wrócić, ale oni już zajęli moje miejsce – łkał. – Moje miejsce już jest zajęte. Czy ksiądz myśli, że Bóg też mnie kimś zastąpił? – wziął chrząknięcie za zaprzeczenie. Tak bardzo chciał, by ktoś go pocieszył.

Ta staruszka, którą widział przez te wszystkie dni, kiedy się tu chował przed szefem, bo przecież nie będą strzelać w kościele… Zawsze się do niego uśmiechała. Przypominała jej babcię. Tylko, że była bardziej zaniedbana. Wyglądała tak staro, jak jego prababcia. Ciągle jeszcze żyła. Ale była inna. Uśmiechała się do niego, jakby znała jego duszę. Jakby znała jego samego. I współczuła mu, i nadal kochała.

–          George. Umarł szybko i nie cierpiał. To był jeden strzał. Szybko i celnie. Nie cierpiał, ale ja tak. Ciągle go pamiętam, mimo, że to było dwa lata temu… Dlaczego dopiero teraz przyszedłem? – odpowiedział na nie zadane pytanie. – Bo teraz powiedzieli, że mi odpuszczą. Mogę iść w świat, o ile nie będę kłapał jęzorem. A ja nie mam zamiaru kłapać. Nigdy. Nie chcę skończyć jak George – przerwał na chwilę.

–          Tak synu? – odezwał się w końcu ksiądz, jakby zaskoczony, że ktoś w ogóle jest po drugiej stronie.

–          Ja, proszę księdza… – przerwała mu Bogurodzica odtwarzana z komórki.

–          Przebaczam ci synu – ksiądz wybiegł z konfesjonału i po chwili już pozostało tylko echo jego drogich butów, rozbijające się po ścianach kościoła, który postanowił zmieścić w sobie wszystkich bogów. I zapach perfum… równie drogich. Takich jak perfumy jego ojca.

***

Chłopak wybiegł z kościoła, trzaskając drewnianymi drzwiami. Babka Nowikowa pokiwała tylko głową, na takie bezeceństwo i potwarz sakralnego miejsca. Widać ksiądz mu nie pomógł. Ale może to nie był dobry człowiek, chociaż tak dobrze mu z oczu patrzyło. Tak dobrze. Jak to łatwo można się pomylić na ludziach, sądząc ich tylko z postury, babka pokiwała głową i wsunęła różaniec do kieszonki szarego swetra, który sama zrobiła. Trzęsącymi się rękoma chwyciła za wytartą czarną torebkę i wyszła z kościoła tą samą drogą co chłopak. Nie usłyszała cichego szeptu kobiety w ciąży. Zbyt zajęta rozmyślaniem o księdzu i młodym mężczyźnie, który zbezcześcił kościół swoim zachowaniem. Była w przedsionku gdy usłyszała strzały. Nie znała tych odgłosów, więc na początku myślała, że to gaźnik jakiegoś starego samochodu. Nie mogła otworzyć drzwi wejściowych, bo coś je tarasowało. Coś ciężkiego, nieruchomego… ktoś kto stawał się przedmiotem. Poszewką bez poduszki, kopertą bez listu… blednącym ciałem bez wypełniającej go duszy.

Nikim.

Denatem z podziurawioną piersią, przez którą uciekały ostatnie promyki szkarłatnego życia. Nie miał przy sobie dokumentów. Nie potrzebował ich. Zresztą chciał się stać kimś innym, więc dawno pożegnał te papierki. Mógł się stać przecież kimś innym. Chciał tego. A od pragnienia tylko krok do wypełnienia. Spełnienia. Wieczności lepszej niż teraźniejszość.   Teraźniejszości będącej wiecznością.

***

Wyszedł z kościoła wzburzony. Nie, nie miał za złe księdzu, że go nie wysłuchał. Nie mógłby obwiniać duchownego. Mógł obwiniać tylko siebie. Ale jakoś tak w głębi serca pragnął, by to był ktoś inny.

Kątem oka złowił jakieś poruszenie na przystanku tramwajowym zaraz obok kościoła, po drugiej stronie ulicy. Jakaś kobieta krzyczała. Była z mężczyzną, którego znał. Znał bardzo dobrze.

Mama, Tato, szepnął. Za cicho by go usłyszeli, ale jednak odwrócili się. Najpierw Mama. Była taka piękna. Nadal taka piękna i… spojrzała na niego. Jabłka zbierane przez nią i chłopca, który musiał ją potrącił wyleciały jej z rąk. Potoczyły się jak złociste i karminowe kule po świeżo ułożonym, zakurzonym, szarym chodniku. Odbiegły od niej daleko, przez tory na ulicę. Czarną i obmywaną promieniami obcego, nie zapominającego nigdy słońca. Nieskończoną. Dziwnie upiększoną kolorytem owoców.

Turlały się nieznośnie długo, a oni spoglądali na siebie. Matka, która dawno straciła nadzieję. Bokiem zerkając na męża i ojca. Spoglądając na niego pytająco, z prośbą, by pozwolił … i pozwolił. Uśmiechnęła się do dziecka, którego nie tuliła od tylu lat. Rzuciła mu spojrzenie pełne zachęty i odebrała podobne, tchnące spełnionym marzeniem. Nadzieją, która nie okazał się być głupią mrzonką.

Mamo ! Krzyknął głośno, wkładając w to całą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Musiało być lepiej. Może to ta spowiedź. Tak, to musiała być ona. Zrobił krok i wtedy usłyszał krzyk Matki i pisk opon samochodu.

Nie słyszał nic więcej, ale jednak uśmiech pozostał na jego twarzy. Dla niego ta chwila, moment, stał się wiecznością, której przecież pragnął.

Wystarczył jeden strzał.

Precyzyjny.

Niosący wieczne zapomnienie. Kula, pocisk … metal niosący zagładę. Koniec egzystencji, bardzo marnego żywota. Ale koniec piękny i wymarzony. Koniec w ramionach Matki. Z Ojcem krzyczącym do telefonu, mimo że przecież szpital był tutaj o krok. Zgłupieli wszyscy, ale krew spływająca po białych dłoniach kobiety była prawdziwa.

Zbyt prawdziwa.

Tłum zrobił miejsce starej babci w szarym swetrze. Nie wiadomo dlaczego, jakby to ona miała dać im wszystkim rozwiązanie. Uciszyć rozdygotane umysły.

–          Biedny, spowiedź bez komunii nie ważna – mruknęła babcia niby do siebie, niby do jednego z gapiów i podreptała z powrotem do szpitala. Poszła powoli, jakby była wyrocznią, wiedzącą o wszystkim. W której nie ma miejsca na sentymenty.

A towarzyszył jej tylko ryk. Płacz pełen bólu. Prawdziwy płacz Matki. Pieta, która wydaje głos. Realny. Nie jak nakręcona pozytywka.

Piękna kobieta, w płaszczu z wielbłądziej wełny nie zważała na krew. Nie pozwoliła też sobie odebrać dziecka. Był jej. Malutki, dopiero co narodzony. Dla niej ponownie, na zawsze.  Spełnione marzenie, długie oczekiwanie.

Strzał, które odebrał i spełnił nadzieję. Dwa marzenia spełnione i zniszczone zarazem. Dwa życia. Przywrócone światu, a jednocześnie odebrane. Nie czuła już jak po chwili odebrali jej ciało syna. Zawinęli w szeroki szal, który spadł z jej ramion. Nie zbrukali czarnym workiem, tylko zanieśli do szpitala. Niemy kondukt personelu medycznego, który sprowadził strzał.

Za późno.

Nie wiadomo co nadeszło za późno. Czy to spojrzenie, oddane z miłością. Nadzieja podparta tym, że wychodził z kościoła. Bo przecież był tam, musiał się zmienić. Zresztą tak donosił rodzicom wynajęty przez nich detektyw. A może za późno nastąpił strzał. Może to on, gdyby nie był śmiertelny, oddany wcześniej sprawił by wiele dobrego … A może jednak miłość i wybaczenie nadeszły za późno ? A ty gapiu ? Może to ty byłeś za późno ? Może mogłeś odebrać ten strzał ? Przecież musisz nosić w sobie odwagę.

Kolejnym dźwiękiem było pękające serce. Serce matki, której dusza pobiegła za dzieckiem, by świadczyć w zaświatach, że był dobry.

Że był jej.

Więc nie mógł być zły …

Nikt nie zwrócił uwagi na kobietę w widocznej ciąży, która przeszła obok zbiegowiska. Przeszła i nawet nie zajrzała przez ramiona gapiów. Jakby ich nie było. Jakby nie istniał cały świat, tylko ona i jej własny ból. Decyzja, którą podjęła zbyt pochopnie. Radość, która okazał się być przedsionkiem do bólu. Kaprys i moda, które stały się życiem, a które pragnęła zmienić. Pragnęła by ktoś inny zdjął jej tą decyzję z głowy, ale nikt nie chciał jej pomóc. Tym bardziej Bóg. W końcu wcześniej prosiła go o coś przeciwnego. O danie jej życia. Ofiarowanie cudu, który nigdy miał nie nastąpić.

***

W szpitalu panował półmrok. Dziwny w tak białym, sterylnym miejscu. Była też i wszechogarniająca cisza, która zduszała w zarodku każdy śmiech i radość. Czystość i cisza … Ale w końcu była to prywatna klinika. W zwykłym szpitalu nie byłoby ani czystości, ani spokoju. Tam też była, ale nikt jej nie chciał wysłuchać. Nikt też nie chciał jej dać szansy. Tak wtedy marzyła o dziecku. To miała być radość, w końcu rodzina po tych latach spędzonych w domu dziecka. Zresztą w modzie były samotne matki.

Miała trzydzieści lat i wspaniałą pracę, no i spadek, dzięki któremu nie musiała tak naprawdę pracować, ale jednak … Lubiła swoją pracę. Ten gwar w biurze, masę ludzi, którzy teraz już jej nie przytłaczali, ale tworzyli jej rodzinę. I byli dla niej dobrzy, szczególnie teraz, gdy zauważyli, że jest w ciąży. To dlatego nie wróciła do kliniki od razu, gdy poczuła, że zmieniła zdanie.

Jak to brzmi … zmieniłam zdanie. Przecież tutaj chodzi o dziecko. Jej dziecko. Coś co rusza się w jej brzuchu i czego już teraz nienawidzi. Najchętniej wyrwałaby go ze swojego ciała, ale jednak nie, nie mogła. Ludzie w pracy tak bardzo się cieszyli. Nawet złożyli się na prezent ślubny…

Ślubny.

Jej ślubne zdjęcia były czystym fotomontażem. Ale nikt nie zauważył. Chyba? Czasem łapała podejrzliwe spojrzenia. Może to była tylko jej wyobraźnia ? Nie wnikała. Najważniejsze, że czuła się szczęśliwa, kochana, potrzebna. I to tak wielu ludziom. Ale jednak była w ciąży. Już nawet nie pamiętała, co ją skłoniło do sztucznego zapłodnienia. Czy rzeczywiście tylko pragnienie miłości ze strony kogoś, kogo mogłaby nazwać rodziną ? A może naprawdę była tak pusta, że stworzyła życie za podszeptem mody ? Nie pamiętała już. Ważniejsze było to, że czuła się potrzebna, kochana przez tak wielu.

Obudziła się pewnego dnia z pragnieniem zadania śmierci. Ostatecznego ciosu, który zakończy życie, tak naprawdę nigdy nie rozpoczęte. Tak samo kiedyś obudziła się i postanowiła, że to zrobi.

Że urodzi dziecko. Tak po prostu, bez zbędnych pytań i rozważań.

Zostanie matką.

A potem wraz z pierwszym kopnięciem poczuła nienawiść.

Ale ta mała komórka żyje. Tak powiedział lekarz. Żyje i jest już za późno. Tamta chwila, moment zadecydował o jej całym życiu. O jej życiu i tej komórki. A raczej już człowieka. Była w siódmym miesiącu. Prawie ósmym. Była już prawie matką. Tylko jeszcze jej dziecko o tym do końca nie wiedziało. Ale ona już wiedziała. Niczego nie da się zrobić. Przychodziła na oddział dziecięcy kilka razy w tygodniu. Jak tylko pozwoliła jej na to praca. Widziała roześmiane matki, radosne, bo ich dzieci przyszły na ten padół łez i rozpaczy oczekiwane i co ważniejsze zdrowe. Widziała jednak też zapłakane kobiety, których dzieci urodziły się chore. Te, które urodziły martwe karły i te, których dzieci urodziły się tylko dlatego, by zaraz umrzeć i powitać ten świat bólem. I dać bliskim tylko ból i samotność.

A jej dziecko było zdrowe. Jednak dawało jej tylko ból i samotność. Gdy się urodzi … Nie, nie chce o tym nawet myśleć. Przystanęła koło ogromnego szklanego okna, przy którym szczerzyli się młodzi tatusiowie i dziadkowie. Do jej dziecka nikt nie będzie się tak szczerzył. Nikt pewnie nawet nie przyjdzie. Może tylko znajomi z pracy, ale wtedy się dowiedzą, że nie ma męża… dziecko nie ma ojca.

A może już teraz wiedzą?

Może wiedzą?

Przesunęła się, by zrobić miejsce staruszce. Gdzieś już ją widziała. Może tutaj w klinice na korytarzu? A może na ulicy? To nie było ważne, a jednak w jakiś sposób ta babinka w chustce i starym, szarym sweterku, nie pasującym do tych jasnych, sterylnych wnętrz, przyprawiała ją o mocniejsze bicie serca. O strach, paraliżujący… znajomy. Taki jak wtedy, gdy wymykała się z domu dziecka, by popatrzeć w parku na spacerujące rodziny. A potem wracała do starego domu dziecka i rozwrzeszczanych dzieci. Czasem popadających w stagnację i szwędających się po ciemnych korytarzach. Ona odbiła się od dna zaraz po skończeniu liceum. Znalazła pracę i dostała spadek. Nie musiała już żyć w ciemnych, brudnych  miejscach. Mogła ubierać się na biało, nie bojąc się, że się pobrudzi. Nie myślała kto dał jej pieniądze, ani kim byli jej rodzice. Nie chciała ich, a jednak kogoś potrzebowała.

Przysiadła na kremowej sofie, naprzeciwko szklanej ściany i skuliła się. Babcia już odeszła, ale uśmiechnęła się do niej. Dziwnie, jakby ja znała. Nie mogła. Przecież nie było nikogo na tej ziemi, chociaż spadek musiał od kogoś pochodzić …

Nie chciała o tym myśleć.

Nie będzie o tym myśleć.

Postanowiła w jednej chwili, że urodzi i najwyżej odda do adopcji. A w pracy powie, że dziecko umarło. Będą jej żałować. I będą ją kochać. Tego chciała. Nie dziecka.

Wyrachowanie ?

Odwróciła się i szybko podeszła do windy. Zjechała na dół i przeszła na postój taksówek. Wsiadła w białego mercedesa i pojechała do domu.

***

Biała kobieta. Na pewno kocha swoje dziecko i czeka na nie z taką niecierpliwością, pomyślała Nowikowa, patrząc na odjeżdżający biały samochód przez okno pokoju Jakubka. Ty nie czekałaś i nie kochasz mojego wnuka, zresztą dałaś mi tylko jednego, spojrzała na córkę. Kaśka stała za drzwiami, na korytarzu i rozmawiała z lekarzem. Zbyt cicho, by Nowikowa mogła coś usłyszeć. Zbyt cicho, by zagłuszyć trzeszczące rurki i pikanie monitorów.

Panicz powiedział, że to one żyją za Jakubka, że chłopca już tutaj nie ma. Że nie żyje, ale ona wiedziała lepiej. Wymknęła się dzisiaj do telefonu i zadzwoniła do Macijaszykowej. Znachorka obiecała, że przyjedzie, ale … Nowikowa bała się. Że mogą mieć rację …

Ale to nie mogła być jej krew.

Nie jej.

Zbyt cicho by zagłuszyć myśli.

Spojrzała na wnuka. Nie poruszał się. Nawet oddychał pod dyktando ogromnej tuby. Może mieli rację ?

–          Mamo – odwróciła się.

–          Tak ? – zdziwiła się widząc zięcia. Był ubrany w zielony fartuch i ręce mu się trzęsły.

–          Mama powinna to założyć – podał jej podobny.

–          Po co? – wzięła w ręce szeleszczący materiał.

–          Takie są wymogi. Proszę, Mamo – mówił cicho, ale wyraźnie. Głos mu się trząsł, gdy tylko kątem oka złowił ciało syna.

–          Dobrze – zgodziła się i założyła fartuch.

–          Może Mama usiądzie przy Kubusiu? – poprosił. Nie lubiła jak tak mówią na Jakubka. Bardzo nie lubiła.

–          Dobrze. Zostanę tutaj. Może powinieneś pójść spać. Źle wyglądasz ? – rzuciła sadowiąc się z torebką w fotelu przy łóżku chłopca.

–          To już nie potrwa długo. –

Wyszedł zamykając drzwi. Nie trzasnął. I nie spojrzał na syna. Jedynego syna, oczekiwanego, którego już stracił.

***

Nie wiedział, że jego żona nie może mieć dzieci. Katarzyna zawsze mówiła, że może później, że nie ma czasu, kariera, dom … Dopiero kilkanaście lat temu wydało się, że ma trudności z zajściem w ciążę. Że starała się, nigdy nie brała pigułek antykoncepcyjnych, że wie, że to jej wina. Tylko jej wina. Wina jej krwi.

Nie lubił jak tak mówiła. A mówiła bardzo często, że ma zepsutą krew. Przez matkę, która spojrzała w ogień, gdy Katarzyna się rodziła. Przynajmniej tak mówiła znachorka ze wsi, gdzie Kasia się urodziła.

Dziwne.

Nadal mają znachorki.

W epoce komputerów i czipów ona zasięga porady znachorki. Ona – naukowiec. Ale nie wyśmiał jej. Tak bardzo chciał mieć dziecko. I w końcu dziesięć lat temu udało się. Podejrzewali, że to może być jedyne dziecko, więc chowali Kubusia jak największy skarb. Jak drzewko, które kiedyś może przynieść złote owoce. Chociaż jemu było wszystko jedno. Pragnął tylko rodziny, nie owoców. Nawet nie zadowolenia z osiągnięć syna, tylko, żeby po prostu był.

Istniał.

Z krwi i kości.

Jego rodzice zmarli bardzo wcześnie. Siostra i on dostali się do domów dziecka, ale niestety innych. Na szczęście on dostał się do rodziny zastępczej. Byli dla niego dobrzy, ale to nie byli jego rodzice.

Własna krew.

Coś w tym było, zastanawiał się, patrząc na żonę, która rozmawiała z lekarzem, ordynatorem oddziału. Wiedział co usłyszy. On usłyszał to kilka dni temu, ale nie chciał jej powiedzieć. Nie mógł. Nie umiał, mimo, że sam mówił to wielu osobom. O śmierci własnego syna nie umiał powiedzieć nawet sobie.

Technika zawiodła. Zawiódł czas i opieka nad dzieckiem. Choroba zaatakowała szybko i od razu zabrała kolejne życie. Przebąkiwał coś o adopcji, ale wiedział, że nie może.

To nie jego krew. Nie jego ciało.

Próbował odnaleźć siostrę, ale nikt nie umiał mu powiedzieć co się z nią stało. Podobno zmieniła i imię i nazwisko. Zniknęła. Dla niego.

Katarzyna odwróciła się i złapał jej spojrzenie. Jak zawsze z kamienną twarzą. Wiedział co teraz nastąpi, ale nie umiał temu zapobiec. Nie mógł. Podpisał już protokół. Za chwilę odłączą Kubusia od aparatury. Za chwilę słowa zamienią się w czyn. I będzie musiał podjąć decyzję, czy kremować zwłoki, czy jednak pochować je normalnie, jak zwykle. Jak wszystkich … Oglądał już małe, białe trumienki i urny. Oglądał już … I zamówił miejsce. Na wszelki wypadek dwa miejsca. Katarzyna zawsze szybko się decydowała, więc nie powinno być problemu.

Poczuł na policzkach dwa słone, gorące strumyczki. Otarł je i zdziwił się. Płacze dopiero teraz ? Nie myślał, że będzie do tego zdolny. Dopiero teraz … Dlaczego dopiero teraz ? Przecież wiedział od kilku dni.

–          Wszystko będzie dobrze, synu – usłyszał głos ojczyma Kasi.

–          Nie będzie dobrze, Tato. –

Mówił na niego Tato, bo był dobry. Najlepszy jakiego znał. I wiedział tak długo jak on. Wiedział.

–          Nie będzie dobrze – powtórzył.

Nie powiedział nic więcej, bo z pokoju Kubusia dobiegł go krzyk Kasi. Nie, to nie ona krzyczała ? Ona wybiegła tylko z pokoju i poszła prosto przed siebie korytarzem. Jej kroki pobrzmiewały wraz z sygnałem nadjeżdżającej karetki.

–          Poczekaj ! – złapał ją tuż przed windą.

–          Na co ? Na wyzwiska własnej matki, która nic nie rozumie ? – Kasia odwróciła się do niego. Jej długie włosy, spięte do tej pory w porządną, modną fryzurę rozpadły się dookoła jej pięknej nadal twarzy.

–          Ona nie rozumie. Nigdy jej nie powiedzieliśmy prawdy. Niczego nie wiedziała – próbował nieudolnie tłumaczyć teściową.

–          Rozumie, ale nie przyjmie tego do swojej dewociej głowy. –

–          Może … –

–          Nie, Piotr. Ona nigdy nie zrozumie. Powiedziała, że to wina twojej złej krwi. Twojej ? Nigdy nie zrozumie. –

Osunęła się na jasną wykładzinę. Przykucnął przy niej i otulił ją ramionami. Cudem uniknęli uderzenia wózkiem wiozącym kobietę w ciąży.

Kobietę w białym ubraniu.

***

Gdy poczułam ból ucieszyłam się.

Był ból, to znaczyło, że żyję i ono też … na razie. A wszystko rozwiąże się samo. Musi się jakoś rozwiązać.

Ona nie ma już pomysłu jak dalej żyć. Naprawdę żyć. Nie tylko ułudą spotykanych ludzi. Nie tylko wyobrażeniami i marzeniami … żyć jak powinna.

***

–          Zabiła mi dziecko – szlochała Nowikowa, wyprowadzana przez swojego panicza z pokoju Jakubka.

Z pokoju, gdzie leżało jego ciało.

–          Nie prawda. Był chory. Wiesz o tym, to nie ich wina. Starali się o dziecko, ale im nie wychodziło – tłumaczył Tomasz tuląc ją w ramionach.

–          Kłamiesz, ale to znaczy, ze tak bardzo ja kochasz, jak swoją córkę. –

–          Bo za taką ją uważam. I nie kłamię. Przykro mi, ale nie mogli ci powiedzieć Anno, że nie mogą mieć dzieci. Nie zrozumiałabyś. Byłoby ci przykro – szeptał jej do ucha, gdy obok przejechał wózek z biała kobietą. Kobietą, którą znała.

–          Dzieci ? Jedne przychodzą, inne odchodzą … –

–          Niestety – Tomasz wszedł jej w zdanie. – Oni nie będą mieli dzieci, ale może mogliby zaadoptować. Nie są jeszcze tacy starzy. –

–          Adoptować ? Obce dziecko ? Nie, na to nie pozwolę. To nie moja krew – zachłysnęła się i przez dłuższą chwilę musiała dochodzić do siebie.

W klinice zrobił się ruch. Ciągle ktoś biegał, nosił różne rzeczy … Dzwoniły telefony, pejdżery, komputery drukowały masę papierów. Dopiero teraz zauważyła jak tutaj jest głośno. Zbyt głośno dla ciała jej wnuczka. Zbyt głośno.

–          Trzeba księdza zamówić – podniosła się. – Księdza i pogrzeb zamówić. Na mszę dać jak najszybciej, przecież nikt nie zawołał księdza … Dlaczego tutaj nie ma księdza ? Nawet w kościele go nie ma … –

Otrzeźwiła ją pielęgniarka. Zmierzyli jej ciśnienie, i po chwili siedziała w samochodzie panicza Tomasza. Wiózł ją do domu. Do dawno nie bielonej chatki. W jej własną samotność wypełnioną modlitwą. Wiózł ją z dala od córki. Z dala od nieżyjącego już wnuka. Wiózł ją szybko, bo w rzeczywistości uciekała. Od siebie samej. Od krwi, która okazała się być zła, zabójcza … Wiedziała, że jak przyjedzie do domu, to uklęknie i pomodli się za wszystkich.

Za kobietę w bieli, która rodziła dziecko, by była dobrą matką, lepszą niż jej wyrodne nasienie …

Za młodego mężczyznę … może Bóg ulituje się nad jego losem … Mimo, że przecież nie wziął przed śmiercią komunii …

Za własną córkę, która zabiła jej wnuka … może Bóg ją skarze …

Za zięcia, który wziął w tym wszystkim udział …

Za Tomasza, panicza, który zmuszał ją o grzechu … bo przecież nie chciała …

Za siebie samą, za dobre życie wieczne … dla jej bogobojnej duszy.

Za siebie.

Za siebie.

***

A biała kobieta w tym czasie rodziła swoje dziecko.

Pierwsze i ostatnie.

Miłość i przekleństwo.

Życie, które miało się nakarmić jej życiem. Słyszała podenerwowane głosy lekarzy. Nawet ściągnięto kogoś, kto sam właśnie przeżył tragedię. Nie interesowało jej to. Umierała. Miała za złe dziecku, że to ono decydowało o jej życiu. I że nigdy go nie zobaczy. Miała za złe, a jednocześnie poczuła wielką ulgę, że to już po wszystkim. Nie odpowiedziała, gdy ktoś zapytał po kogo zadzwonić. Udała, że nie słyszy.

Udała …

Słyszała, ale już nie musiała się tym przejmować …

Umierała.

Przemknęła jej nad głową dziwna twarz. Zmęczona, ze skórą pooraną bruzdami po słonych łzach. Znajoma twarz. Jakby widziała swoją.

–          Kto to ? – zapytała twarz.

–          Adrianna Jaczyńska-Młyńska ? Pan doktor ją znał. Nie wiem dlaczego, ale nie ma w papierach ani adresu rodziców, ani męża. Podobno miała męża, ma nawet zdjęcie, ale nie możemy nikogo znaleźć. –

–          Nie szukajcie … Znam ją. To moja siostra. –

Kobieta w bieli spojrzała na swoje ciało z góry. Było piękne. Nawet z tym brzuchem, z którego wyciągali dziecko. Nie miała go zobaczyć. Wiedziała o tym, więc podążyła za światłem. Było bledsze niż mówili. O wiele bledsze, ale w końcu może nie zasłużyła na inne, lepsze ?

Życie po życiu stało przed nią otworem. Było tylko dla niej. Przyjazne twarze, które pragnęły jej towarzystwa. Ludzie, których nie znała, a którzy chcieli jej. Zwykłej, poważnej …  Jej samej.

Urodziła dziewczynkę. Zdrową, ale zbyt małą, by żyć na wolności. Zamknięto ją natychmiast w inkubatorze. Na szczęście mała miała pieniądze, więc mogła być leczona w klinice. Podobno matka zostawiła jej wielki spadek. Gdyby wiedziała, że został podzielony na pół, gdyby wiedziała, ze taki sam otrzymał Piotr, lekarz, który uratował tylko jej dziecko.

Jej brat.

Nie wiedziała.

Jej dusza przemierzała odmęty marzeń i spełnionych dobrych snów, nazywane przez lekarzy powolnym umieraniem mózgu. Wykorzystała swoje kilka minut w pełni. Gdy światło zgasło na wieki, była szczęśliwa, że żyła.

***

Współczesne wampiry rodzą się normalnie. Jak najbardziej zwykle i zwyczajnie. Tak jak ty i ja. Współczesne wampiry nie boją się już krzyża ani srebra. Dewotki doprowadzają je do mdłości, ale nie tylko je. Współczesne wampiry są pośród nas. Lubią po prostu bardziej krwiste mięso, kaszankę i czerninę. Nie różnią się, ale czy to sprawia, że nie są inni ?

Może ? Możliwe, że ich części składowe poddane zostały mutacji, albo po prostu przez te wszystkie lata zmienili się, przystosowali do rzeczywistości, która ich odrzuciła.

Można być wampirem i umrzeć na białaczkę. Można tez umrzeć jak Adrianna nie wiedząc dlaczego lubi się krwisty befsztyk. Można żyć w zaprzeczeniu jak Nowikowa, albo w pełnej świadomości jak jej córka i zięć. Można żyć, lub zdecydować się na śmierć ? Albo skazać na śmierć własne dziecko. Bo każda kula jest w stanie przebić serce. Jeżeli ciało zdecydowało się na zwyczajne życie, nie nieśmiertelne do końca. A może po prostu ktoś zdecydował za ciebie. Może rzeczywiście kula, która miała wytoczyć się z małego pistoletu w kieszeni George’a była przeznaczona dla ciebie. Tylko, że on nie wierzył. Pomyślał, że przecież tak nie może być. Całe życie nie może być teatrem stworzonym na potrzeby jednostki. To nie pieprzony „The Truman Show”.

To nie może być na tyle rzeczywiste ?

Czy tak myślał George osuwając się na ziemię ? Jego spodnie z domieszką lycry nawet się nie zagniotły, gdy upadał na beton podwórka. Podwórka takiego jakie były są i będą. Wypełnionego menelami i tymi, którzy zdecydowali się na takie życie pijąc wino, będące takim tylko z nazwy. Ciemność miejsca na ziemi, które powinno rozbrzmiewać zgiełkiem bawiących się dzieci. Przecież były wakacje. Tak mówiły i pokazywały reklamy. Dzieci roześmiane, karmione zupkami i soczkami, na które mamy nie wrzeszczały z walącego się balkonu. Nie, one wołały je dźwięcznie, z miłością w głosie a nie petem w ustach. Wołały na soczek, zupkę, cukierki wzbogacone witaminami, by dzieci rosły zdrowe i … rozpoznawały wampiry. I zabijały je. Spojrzeniem zamkniętym za tęczowymi szkłami kontaktowymi.   Wsparte najnowszym modelem telefonu komórkowego. Świętego pieprzonego prezentu na święty dzień komunii.

Jakubek umarł, bo …

Bo tak miało być. Bo Piotr musiał odnaleźć siostrzenicę. Jakubek był za słaby by być dobrym wampirem. By być dzieckiem. Za słaby jak jego matka. Która też musiała zginąć, ale na razie była przydatna. I matce i mężowi.

Na razie była przydatna.

Czy wiedziała ? Czy właśnie tą wiedzę przykrywała arogancją ? A może wiedziała aż tak bardzo, że postanowiła się nie rozmnażać. Nie przekazać złej krwi dalej. Nie mieć dzieci. I udawało jej się tak długo, że w końcu odetchnęła z ulgą, że to koniec. Że już więcej nie musi.     Ale myliła się. Wtedy on zaatakował. Znachorka nie umiała spędzić tej ciąży. Tomasz też nie mógł na to nic poradzić. Zresztą wystarczyło, że trzymał w ryzach Annę, jej matkę.

To nie prawda, że uciekła od wsi … Uciekła od matki, która chciała z niej uczynić krowę rozpłodową.

Uciekła i wpadła w inne szpony.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, że są różne wampiry. Jedne wysysają krew, ale tych już jest tak mało, że stały się gatunkiem prawnie, choć potajemnie chronionym. Inne wampiry wysysają z ludzi energię, inne dobre uczucia, miłość, zaufanie … Jeszcze inne sprawiają, że człowiek rozpada się na kawałki – schizofrenia. Podobno są i takie, które tylko zabijają czerpiąc uciechę ze śmierci i zasysają duszę … Te są najgorsze i takim wampirem była jej matka. Wiedział o tym proboszcz i dlatego pozwolił na ślub. Bał się. Zbyt bardzo się bał, by zawierzyć Bogu tak jak ona wierzyła. A wierzyła mocno i gorąco. Dlatego miał ją chronić Tomasz. Jeden z wiecznych, obok znachorki Macijaszykowej. Tylko, że ona nie chciała pamiętać. A mogłaby zrobić tak wiele dobrego. Mogłaby, ale bała się tak bardzo, że co kilkadziesiąt lat jej umysł wyczyszczał się jak twardy dysk. Usuwała wszystkie pliki, by tylko zapomnieć o źle, który niszczy ludzi. Ludzi … Tych, których nazywali ginącym gatunkiem.   Naprawdę ginącym gatunkiem.

Obudzicie się pewnego dnia i zrozumiecie, że życie tak naprawdę nie jest magiczne jak w ostatnio lansowanych książkach kręgu fantasy. Uświadomicie sobie, że jest w dziewięćdziesięciu procentach złem. Czystym i przerażającym. Złem w swej istocie istnienia. Świadomym, znanym i znajomym…

ZŁEM.

Może jesteś wampirem, pożeraczem innych, egzystujesz na sąsiedzie z dołu, i tym obok… a może tylko na swojej rodzinie ? Jeżeli jesteś zagrożonym gatunkiem ? I tak nic nie zrobisz. Nie ma już ucieczki. Jest za późno. Trzeba było pozwolić działać Inkwizycji, a powstrzymali ją nasi przodkowie. Teraz oni są wszędzie i tak już pozostanie. Dlatego, lepiej przyłącz się do nich. Po co uciekać. Mogą dać ci wszystko, jeżeli tylko zapragniesz i pozwolisz? Bo nadejdzie czas, że nie będą się musiały już karmić. Nadejdzie dzień pełen pożywienia, wiecznego uczucia sytości.

Nadejdzie taki dzień …

Możesz czekać na niego, albo już teraz uciec.

Wybieraj. Będziesz Anną, czy Kaśką, jesteś może Tomaszem, czy niewierną znachorką Macijaszykową? Kim jesteś tak naprawdę?

Kim?!

Przejdziesz obok umierającego i szepniesz, że on jest niewierny? Czy pochylisz się i pomożesz, mimo, że nie spowiadałeś się od lat…

Kim jesteś?!

Kim?!

Co zadecyduje o tym kim jesteś i kim będziesz, jeżeli postanowisz się zmienić ? I czy oni pozwolą ci na tą zmianę?

Kim będziesz?

Kim jesteś?

Chepcher Jones/Marzenia Kowalska 09.07.2003


Dodaj komentarz