SZALEŃSTWO. RYS DZIEJÓW

Wątpię więc szaleję

Szaleństwo. By tak naprawdę o nim mówić należy spełnić dwa warunki. Po pierwsze być szaleńcem. To się zgadza, przynajmniej w moim wypadku. Po drugie, należałoby skonstruować definicję normalności. Niestety, tego drugiego warunku nie mogę spełnić. Gorzej, nikt nie może. Bo czy możemy w pełni zaświadczyć, że nie jesteśmy szaleni? Na pewno nie możemy powiedzieć, że jesteśmy normalni, bo nawet nie wiemy co to znaczy. A może raczej, dla każdego z nas jest to coś innego. W zależności od posiadanych dóbr, wykształcenia, wypowiemy się inaczej.

Chyba dlatego tak zafascynowało mnie „Szaleństwo” Roy’a Portera. Książka należy do serii Biblioteczka Człowieka Myślącego, wydawnictwa Rebis. O ironio! Przecież początki szaleństwa, zwanego tutaj obłędem wcale nie wiązały się z rozumem!

Książka swobodnie prowadzi nas od początku antyku, gdy to siły nadprzyrodzone władały człowiekiem. Mityczny osobnik, nie panował nad swoim ciałem, był wyłącznie narzędziem bogów. Nie miał w sobie ani rozumu, ani tym bardziej wolnej woli. Przez chrześcijaństwo, które podobnie zaprzeczało, że „rozum miał być istotą człowieczeństwa”. Czasy, gdy kościół pielęgnował ideę „świętego szaleństwa”, świętych i mistyków, a obłąkanie to tak naprawdę: „(…) stan umysłu, w którym dusza zaatakowana przez diabła, bluźni przeciw Wszechmocnemu. Obłęd chrześcijański, należy więc postrzegać jako rozpaczliwe, ostre stadium procesu doświadczania i odkupienia dusz, ponieważ wprowadza on grzesznika w stan kryzysu, niosąc równocześnie zapowiedź wyzdrowienia.” Byłoby to wszystko takie proste?

Kolejne rozdziały rozwiewają tą tezę. Prowadząc nas przez kolejne wieki, przez czas i ludzi, którzy zmieniali myślenie i definicje. Żonglując między krajami i ich jakże innymi postrzeganiami szaleństwa. Stan umysłu? A może jednak choroba? Obłęd, epilepsja, potem melancholia, depresja, lęki, wszelakie manie… wszystko to było znakiem, że człowieka opętała zła siła. Siła ponadnaturalna, nie on sam. Ta teoria utrzymywała się najdłużej, ale w końcu została obalona, chociaż i dzisiaj znajdziemy tych, którzy myślą jak niegdyś.

To piękne, kieszonkowe wydanie, w twardej okładce, o cudownej, uporządkowanej i subtelnej szacie graficznej, z doskonale dobranymi rycinami, które nie przytłaczają treści, tylko dyskretnie je obrazują. Rozdziały poukładane są jasno, zgodnie z chronologią. Wstęp, Bogowie i demony, Obłęd zracjonalizowany, Szaleńcy i szaleństwo, Obłąkani pod kluczem, Narodziny psychiatrii, Wiek psychoanalizy. Co prawda język jest miejscami trochę zawiły, naukowy, ale trudno było tego uniknąć. Niestety tak naprawdę „Szaleństwo” to raczej przedstawienie drogi, którą przeszły początki psychiatrii. Jej narodzin. Poznamy w „Szaleństwie” osoby, jak Thomas Willis, siedemnastowieczny twórca pojęcia „neurologia”, który łączył jako pierwszy opętanie z defektem mózgu. Niezastąpionego, obarczanego wszelkim zboczeniem i wciskanego wszędzie, Sigmunta Freuda, dla którego Bóg był tylko złudzeniem: „Psychiatria skradła klucze św. Piotra do bram niebios”, czy Johna Locke’a, twórcy pojęcia „tabula rasa” (czysta tablica), oraz C. Junga.

„Ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że z mózgu i tylko z mózgu, biorą się nasze przyjemności, radości, śmiech i żarty, jak również nasze smutki, cierpienia, żale i łzy.”

Szaleństwo? Czy nie jest to tylko odmienność, zakorzeniona w naszym jestestwie? A artyści? Często nie umiemy ich zrozumieć. Nie chcemy. Są dla nas niewygodni. A jednak myślę, że tak naprawdę: „W zwariowanym świecie jedynym rozsądnym okazuje się szaleniec lub głupiec…”. Podobno „(…) istnieje tyle teorii choroby umysłowej ilu jest obłąkanych.”. Czyli szaleństwo jest specyficzne i inne dla każdego z nas. Ale przecież: „Nie ma czegoś takiego jak „choroba umysłowa”. Jeżeli tak, to czym jest szaleństwo. Mi wydawało się czymś innym, ale jednak odpowiedzi na własne pytania, nie znalazłam w tej książce; także na pytanie, co tak naprawdę sama myślę o szaleństwie.

Na zachodzie wizyty u psychiatry i psychologa, to coś normalnego. U nas to nadal synonim „że komuś odbiło”. Nie staramy się nikogo zrozumieć. Możne dlatego, że poprzez zrozumienie, uzmysławiamy sobie nasze własne szaleństwa. A może boimy, się że ktoś uzna nas za idiotę? Miejskiego, czy też wioskowego przygłupa. Nikt nie lubi być tak nazywany. Nie muszą się obawiać tylko ci bogaci, tych szaleństwo oznacza się jako ekscentryzm. A to brzmi o wiele lepiej, czyż nie?

„Mimo wszystko przecież jest człowiek rodzajem amphibios, na wpół aniołem, na wpół zwierzęciem, a skutkiem tego jaźnią rozdartą – w każdym zaś upadłą.”. Jesteśmy szaleni, czy tego chcemy, czy nie. Guliwer też był szaleńcem.

Jedyne, co naprawdę zakorzeniło się we mnie, po przeczytaniu tej pozycji, to to, że poprzez szaleństwo można poznać samego siebie. Poprzez obłęd, szał, a następnie katharsis, następuje doskonałe oczyszczenie. Może warto czasem zaszaleć? Wyżyć się? I jednocześnie nie czuć się jak wariat.

„Szaleństwo. Rys dziejów” R. Porter, (Marzena Kowalska) recenzja publikowana na onet.pl

Dodaj komentarz