JA, TITUBA, CZAROWNICA Z SALEM

Moja jedyna pieśń

Moją jedyną pieśń, moje życie wspominają tylko fale i drobiny piasku, drzewa i wiatr, który pomiędzy nimi tańczy. Porusza gałęziami, kołysze liśćmi, w takt niesłyszalnej dla wielu muzyki. Dla wielu, bo są przecież wciąż ci nieliczni, którzy jednak mnie pamiętają. Którzy postanawiają odkryć tajemnicę mojego życia. Tajemnicę i piękno, ale też ciągłe cierpienie i nieustający ból duszy. Tęsknotę za ciepłem i zrozumieniem, oraz miejscem własnym i bezpiecznym. Mnie, Tituby, jedynej prawdziwej czarownicy z Salem.

Wszyscy wiedzą, że istniała czarnoskóra służąca, która podobno za podszeptem Szatana, wprowadziła do Salem jego siłę. Ale tylko niektórzy pamiętają jak miała na imię. Wszyscy wiedzą, że została skazana, ale nie umarła… jednak skąd przybyła, jak przebiegało jej życie przed i po polowaniach na czarownice, nie wie nikt. Tą tajemnicę, próbuje rozwikłać, łącząc fakty historyczne z drobiną fantastyki, wtapiając to wszystko w kulturę barwnego i ciepłego Barbadosu, Maryse Conde. Francuska pisarka, urodzona na Karaibach, lecz przede wszystkim wybitny kulturoznawca, wchodzi w dość często poruszany temat czarownic z Salem. Jednak rozpatruje go od strony, którą zna najlepiej. Nie patrząc na bladolice twarze wrzeszczących kobiet, nie szukając winnych, tylko tropiąc historię życia czarnoskórej, pięknej Tituby. Córki Abeny, zgwałconej, lecz dumnej kobiety, która nie pozwoliła by biały mężczyzna skrzywdził ją ponownie. Zapłaciła za to życiem, choć właśnie zaczynała być „szczęśliwa”… Córki, która choć tak naprawdę nigdy nie zaznała matczynej troski i miłości, to jednak do końca swego życia nie potrafiła nienawidzić. Kobiety, której zapowiedziano, że będzie cierpiała, ale przeżyje. Przeżyje inne, te, które skarzą ją na taki los, ale po to, by dalej nieść swoje jarzmo. Jarzmo wiedzy i umiejętności. Być zarazem tą, do której kobiety będą przychodzić po poradę, ale i tą, na którą pierwszą rzucą oskarżenie. Kamień. Wskażą palcem… Historię jej podróży za morze, z Barbadosu do Ameryki i z powrotem. Pasjonującą i dziwnie nieznaną. Egzotyczną, choć pozbawioną ulotności i krzykliwych barw. Ciepła nadmorskich plaż i szumu wody. Czystości. Pełną za to duchów i wiedzy, którą inni uznawali za magię. Przesiąkniętą niezrozumieniem i zakłamaniem purytan, ale też ciągłą wiarą Tituby na to, że wszystko się zmieni. Pełną egzotyki, którą daje się wyczuć w każdym słowie autorki. Uznającej magię za coś zwyczajnego, przynależącego kobiecie. Za dar, którego nigdy nie wolno odrzucać. Przepełnioną wszelaką duchowością, zadającą dość podstawowe, choć dla wielu chrześcijan niezrozumiałe, pytania.

Opowieść Conde, wchodząca w skład serii „Z miotłą”, chyba jako jedna z niewielu, w pełni zasługuje na ten tytuł. I choć wydaje się, iż sama treść, jest przede wszystkim wciąż aktualnym apelem o odrzucenie rasizmu, niezrozumienia i zaprzestanie jakichkolwiek prześladowań, to jednak można ją też odbierać jako nadzwyczaj piękną, ale przede wszystkim, historię tego pierwiastka kobiecości, do którego mężczyźni nigdy nie będą mieli dostępu. Ale jest tu też nutka tęsknoty za pewną dzikością. Za naturą, którą uosabiają zioła i zwierzęta. Za pierwotnością, z którą zdawałoby się łatwiej żyć w tym świecie ciągłego „wyścigu szczurów”.

„Ja, Tituba, czarownica z Salem” Maryse Conde, Wydawnictwo WAB 2007. (recenzja publikowana na wp.pl)


Dodaj komentarz