OSTATNIE TAKIE DRZEWO

„O mnie nie można zapomnieć…

Mnie nie można odrzucić…

Jeżeli masz inne zdanie…

Pokażę ci, że się mylisz…

Boleśnie… bo tego boisz się najbardziej.”

(Chepcher Jones)

Niektóre ludy przyrównują swoje światy do drzewa. Drzewa wielopoziomowego. Inni znowu wierzą, że drzewa to miejsca narodzin dusz, jeszcze inni dają im siłę ich odprowadzania w zaświaty.

A jednak… Uświadomienie sobie, że się nie żyje, nie jest normalne. A na pewno nie wpisane w istotę człowieczeństwa. Może dlatego, że naprawdę i do końca dzieje się to tylko raz.

Żyjący człowiek, mimo że myśli często o śmierci, boi się jej, wyrysowuje jej strachy, to do końca nigdy w nią nie wierzy.

A ona istniej. Cicho, spokojna, że i tak zawsze dostanie swoje.

A jednak…

Drzewo było ogromne. Gigantyczne. Jego konary muskały chmury, a korzenie mocno trzymały się ziemi. Kora była czarna, poszarpana, jakby rozdrapana przez potwory dawno temu. Kryjące opowieści o cierpieniu i wściekłości. Gałęzie zaczynały się wysoko, jakby nauczone ucieczki od tych, którzy mogliby je zranić.

Drzewo było ogromne, ale nikt tego nie zauważał. Wszyscy przechodzili obok, nie zwracając na nie uwagi. Jego konary szumiały, jakby pradawne zaklęcie zamknęło w nich najcudowniejsze melodie. Jakby liście, zmienne, ale trwałe, trzymały tam dusze tych, którzy nigdy nie widzieli drzewa. Bo liście były w nim najdziwniejsze. Zwijały się, drżały mimo braku wiatru, tworząc igły, które kalały ciemności. Istniały we wszystkich światach. Ich ostre, połyskujące czubki boleśnie przedzierały się przez wszystkie zasłony. Nie istniały bariery, w które nie mogły by się wbić.

A jednak nikt nie zwracał uwagi na drzewo, i nikt nie widział tych, którzy ciągle wokół niego tańczyli.

Samotne drzewo, rozgoryczone. Zło wypełniało je, bo samo na to zezwoliło. Pozwoliło, ułatwiło mu drogę, wyrzucając z siebie absolutne dobro. Coś musiało zapełnić tę pustkę. Złapane zaklęcia kotłowały się w jego koronie, jak kwas rozpuszczając energię i sokami prowadząc ją odwrotnie, w sam dół. W nicość prawdziwą. Drzewo się mściło zadając rany, a jednocześnie podświadomy ból duszom. Niestety też i swojej. Tylko się okłamywało, ze nic nie czuje.

Drzewo było ostatnim z alei odprowadzającej. Bóg ją odrzucił, gdy zaczęli zapominać o nich ludzie. I tak liczyło się tylko światło. Drzewa powoli umierały. Wysychał, bo Bóg nie obdarowywał ich swoją siłą. A w nicości nie łatwo jest żyć. Ono postanowiło żyć. Siła dusz, która powinna powrócić z powrotem na ziemię syciła je samo. Trwało łapiąc umykające, pełne nadziei, ślepe… nadal wyglądały jak ludzie, tylko były takie bezkrwawe. A drzewo mściło się łapiąc je, chronione przez żywych dziwaków. Którzy i tak trafią kiedyś do niego.

Bóg miał inne rzeczy do roboty. W końcu tylko oni-szaleńcy trafiali do Drzewa. Na taki odrzut Bóg mógł sobie pozwolić.

A może wszystko przez tą małą dziewczynkę, której dusza, przed wielu, wielu laty, idąc ku światłu, jako jedyna się koło niego zatrzymała. Spojrzała do góry, pogłaskała po korze i ucałowała. A potem stała wpatrując się w nie z miłością. Pokochała? Ale potem Bóg mu je odebrał. Dlatego się mściło. Nie zależało mu na ludziach, ale na tym, by ukarać Boga. A jednak dusze wcale go nie raniły. Nie zważał na te, których umysły były tak pokręcone, które nigdy nie znalazły swojego „ja”. Mimo, że miały na to całe życie.

Drzewo jednak nie wiedziało o Bożej ignorancji. Myślało, że naprawdę jest kimś ważnym. Ale nie było. Bo tak naprawdę drzewo nie posiadało dostępu do absolutu. Jest tylko bramą. Bramą nieważną, o zerwanych odrzwiach. Zapomnianą, przez którą tak naprawdę nikt nie przechodzi.

DUSZA 1

Pamiętał, że był kiedyś człowiekiem. Pamiętał, że nie spodziewał się, że aż tyle osób przyjdzie na jego pogrzeb. Nie miał prawdziwych przyjaciół, ani wiernych znajomych. Nie udzielał się towarzysko, a jednak trawę cmentarza pokrywały tłumy. Jakby do tych twardych, zimnych, nieruchomych, dołączyły ruchome pionki. Tętniące ciepłem i energią, która z tych wszystkich na dole dawno uleciała.

Cmentarz był ogromny. Zmarnowany kawał cudownego wzgórza, specjalnie zniwelowanego i upstrzonego romantycznymi zakątkami, każdy za inną cenę…

Nie myślał, ze będzie mu na tym zależało, żeby ktoś go odprowadził, a jednak było mu miło.

DUSZA 2

Przeczytałam swoje życie. Umarłam i nagle wszystko się skończyło. Historie, z których sklejałam swoje życie nagle się skończyły. Słowa, którymi się karmiłam odeszły, ale konary, w które się dostałam, raniły mnie. A przecież jestem martwa? Nie powinno mnie nic boleć?

To nie prawda, że na czerwonym kolorze nie widać krwi. Takiej czerwieni nie ma nic. Wiem, bo gdy zaczęłam krwawić, miałam na sobie purpurową suknię. Długą, szeroką, średniowieczną, czy też gotycką jak ktoś woli. Zresztą miałam też czerwone oczy i włosy, jednak i one nie były tak czerwone jak moja własna krew. Godziny przygotowań wyśmiewało moje własne ciało, które wewnątrz od zawsze tętniło czerwonym żarem. Wypluwało krew tylko po to, by udowodnić, że potrafi. Ta ciecz odcinała się od wszystkiego. Tylko na białej, jak świeża kora brzozy skórze, krew dziwnie znikała. Jakby się jej bała. Ale suknia, włosy i oczy, usta… wszystko było już zatrute czerwienią. Jak jej pokręcony umysł. To ni było w porządku. W lustrze widziała swoje czarne brwi. Prawa trójkątna, zawsze zadziorna, lewa łukowata, potulna… jak ona.

DUSZA 3

Uciekła. Nie wierzyła, że jej się udało. Ale nic jej nie ścigało. Uwierzyła dopiero, gdy przestała się bać. To wtedy postanowiła, że nie dopuści, by inne też to czuły. Nigdy. Nawet to, że uznali ją za szaleńca, nie zburzyło muru, który zbudowała wokół siebie. Bo była już szalona, nim ją tak nazwali. Wyśmiała wtedy ich, teraz już się nie śmiała. Nie musiała. Jej widmowe usta, zawsze były rozciągnięte w grymasie, który niektórzy uznawali za objaw radości. Dziwiły ją dusze i ich głupota. Wmówiona pogoń za światłem pozwalała konarom na lekką pracę. Jej nie udało się dotąd ocalić ani jednej… ale czekała. Zawsze musi być ten pierwszy raz.

Najważniejsze było, że dostała się do drzewa. Ale otaczali ją ciągle ludzie. Nie mogła się przedostać przez ich kordon. Byli żywi, należeli do jej przeszłości, a jednak nie puszczali jej. Szczególnie ten wrośnięty w pień. Ciągle na nią spoglądał z drwiną w oczach. Przypominał jej dziadka. Wcale jej nie kochał. Rzucał w nią laską, gdy tylko podeszła zbyt blisko. Kiedyś uderzył ją tak mocno…

DUSZA 4

Umieranie miało być dla niego nową przygodą. Całe życie spędził na gnaniu za nowym odkryciem. Teraz też nie chciał odpocząć. Powiedzenie „wyśpisz się po śmierci”, nie miało dla niego sensu.

DUSZA 5

Otwarte rany wyglądały nawet ciekawie. Robaki, palące się włosy… bóle głowy, straszne, odbierające radość życia, wszystko zaczynało się tak powoli, wyrafinowanie. Zaczynało się od języka, który swędział, najpierw łaskotał, potem powoli pęczniał, aż wypełniał całą jamę ustną.

DUSZA 6

To nie zachód słońca i ciemność były dla niej koszmarem. Noc ją otulała, obdarzała chłodem upiorne, zziębnięte członki. Była tą, która przyciągała zawsze zło. Kilkakrotnie napadnięta, poturbowana, zgwałcona… w końcu osiągnęła spełnienie. Za dnia. Jasnego, pełnego ludzi, bezpiecznego dnia…

DUSZA 7

Wykrwawiał się. Czuł jak życie z niego uchodzi, jak z każdą kroplą zadziwiająco gorącej purpury jest mu wszystko jedno. Przede wszystkim to, co się z nim stanie. Strach przed śmiercią gdzieś zniknął. Słabość pozwoliła odetchnąć, naprawdę żyć przed… śmiercią.

ZBAWCZYNI

Był to rok, kiedy w zimie zrobiło się bardzo ciepło i zaczął wiać duszący, gorący wiatr. Śnieg stopniał tak szybko, że ziemia nie nadążała z piciem. Mimo, że była tak spragniona. Wyczuwała każdy kamyczek…

W środku bloku rosło drzewo, ale dla nikogo nie było to czymś dziwnym. Pan Santorski spod ósemki zmarł w wannie dwie godziny temu, pan Bromski właśnie konał. Powoli, jakby na siłę starał się zatrzymać ostatnie tchnienia życia. Wiedziała, że ma tylko siedem godzin by złapać dusze. Była gotowa. Pióro i waga też. A ona miała na imię Mat i nie miała z tą historią nic wspólnego. Po prostu była, bo musiała.

W rzeczywistości miała na imię Maantyla, ale wolała skrót. Lubiła go, szczególnie w tych okolicznościach. Podniosła się i spojrzała na matkę, która pijana leżała pod drzwiami jej pokoju. Korytarz był jak najbardziej nieporządny. Długi dywanik, podniesiony z jednej strony, ukazywał porządną, archeologiczną warstwę kurzu. Przewrócony stołek, plik papierów, zresztą jej własnych, bo nie potrafiła siedzieć w miejscu, gdzie były okna. Nie wychodziła na zewnątrz. Zresztą, i tak nie byłoby się czym chwalić. Nią?

Matylda, jej matka, poruszyła się. Z jej spierzchniętych ust pociekła strużka kwasu, żłobiąc linię w grubej warstwie pudru. To był najwyższy czas, aby wyjść. Najwyższy.

Ból i cierpienie innych, którego obrazy pojawiają się gdzieś obok, rodzi w nas złudną nadzieję, że jeżeli już to się komuś wydarzyło, to nie może się powtórzyć, a przynajmniej nam. Jakby rodzaje cierpienia miały jakiś katalog, wyłącznie jednorazowego użycia. A przecież to nic bardziej mylnego. Przecież może być… gorzej.

Mat wiedziała. Mogłaby z tego napisać doktorat, gdyby tylko jej się chciało. I gdyby nie była tak zapracowana. A przecież nie była jedyna.

Zeszła powoli do piwnicy. Tam była jej kryjówka. Żaden z mieszkańców nie mógł odkryć jej tajemnicy. A piwnica nie była miejscem do którego chętnie i często schodzili. Wąski, niski korytarz, malutkie klitki, zapchane do granic możliwości. Ukrywające skarby, zapomniane historie, stare melodie, wszystko niepotrzebne, ale zbyt połączone z życiem właścicieli, żeby je uwolnić. Zbyt zachłannych, by pozwolić się nimi cieszyć innym. Jak na przykład pan Bromski.

Jako jedyny, mieszkający zresztą na parterze, stary kawaler, miał prawie pustą piwnicę. Prawie, gdyż znajdowały się tam trzy cudowne rzeczy. Stare, filigranowe pianino, piękna, dopasowana do niego formą i wielkością szafka oraz kanapa. Wszystkie rzeczy wykonane zostały z graniczącą z obłędem dbałością o szczegóły.

Mat zawsze na nie spoglądała, gdy przechodziła koło drewnianych drzwi oznaczonych numerem 1. Zbite z dziurawych desek jednocześnie pokazywały i kusiły, by zagarnąć te skarby. Też i teraz. W słabym świetle gołej, wiszącej żarówki Mat dokładnie widziała każde zdobienie. Koronkowe wykończenia nóżek i poręczy, pięknie haftowane poduszki. Zamyśliła się na chwilę. A potem przeszła kawałek i szturchnęła identyczne drzwi z numerem 8. Była w domu.

Mała, wąska piwnica, pobielona wapnem, z podłogą z ledwo wyrównanego betonu nie była przyjemna, ale ważniejsze, że nie było w niej okna. Mat rozłożyła tęczową karimatę, wyjęła z woreczka wagę, złote pióro i butelkę wody, i czekała. Chyba się zdrzemnęła, bo gdy przybyła pierwsza z dusz, na zewnątrz wszystko ucichło. Była noc.

Kadzidło na jednej z szalek wagi powoli się żarzyło. Ogień miał pochłonąć duszę, bo tylko on był na tyle czysty i ostateczny, że

Gdy zjawił się pan B. nawet się nie uśmiechnęła. Ważyła ludzkie dusze i słuchała ich spowiedzi. Nie obchodziło ją dokąd potem idą. I tak trudno jej było się otrząsnąć z tego co słyszała. Mimo, że była tak stara. Jej kolejne matki nie rozumiały, a w końcu nie zwracała uwagi na to, że ona się nie zmienia.

Pan B. przybył jako wróżka. Został z nią, pan S. jako bałwanek. Zbierał je. Najgorsze były dusze chorych psychicznie. Nie mogły się zdecydować, były agresywne. Odchodziły inaczej, ale nie była tego pewna. Nie myślała, że taki był S. uciekł jej, wymsknął się… nie pobiegła za nim, bo ktoś wszedł do piwnicy. Usłyszała łomot spadającego ziemniaka, zbyt miękkiego by wydać odpowiedni odgłos. Plaśnięcie. Smród.

Nie zauważali jej? A może nie chcieli, bynajmniej sąsiad, którego kiedyś widziała… a którego na pewno zobaczy, nie spojrzał na nią.

A i w niej rosło drzewo. Bo człowiek nie zszedł tak naprawdę z drzewa, ale to ono pozwoliło mu odpaść jak liściom. Wchłonięte pod skórę, ono było wszystkim.

POSZUKIWACZKA

–          Musimy ją zostawić – widziałam jak ojciec siłą oderwał matkę, od w końcu zamkniętych drzwi.

–          Ale ona może… – jąkała się matka, dotykając łuszczącej się farby. Długi płacz sprawił, że drżała, a jej poczerwieniała twarz pokryła się grubymi bruzdami.

–          Ona sama musi zdecydować czy chce żyć, czy nie. –

Nigdy ojciec nie powiedział nic tak sensownego. Skuliłam się pod drzwiami, czekając aż odejdą, by naprawdę zacząć płakać. To nie prawda, że w końcu braknie łez. Biorą się z każdej drobinki, która zbija się w życie i ciało. Widziała znowu tą jego dziwnie nieruchomą, zapadnięta twarz. Potem kostnicę, kaplicę, cmentarz… Tych ludzi, których tak naprawdę nie obchodziło co się stało. Którzy przyszli, bo tak trzeba. Może uronili łzę, może przypomnieli sobie ból, który czuje się, gdy odchodzi ktoś kto jest ich życiem. Kto był moim życiem.

Można płakać bardzo długo i czuć się cały czas tak samo. Wcale się nie zasypia ze zmęczenia jak opisują inni, a może tylko ja nie zasnęłam… Siedziałam przyciskając dłoń do ust i krzyczałam. Nie chciała i pragnęłam, by ktoś mnie usłyszał. Czas mijał powoli. I bardzo powoli materializował się przede mną jego duch. Wiedziałam, że tak będzie.

Gdy twarz zaczęła mnie piec, wstałam i włożyłam głowę do zlewu. Łzy nie przestawały lecieć, ale cały malunek jakim mnie obdarzyli, bym wyglądała jak człowiek, spływał. Wyglądał jak część mnie samej, odchodzący w jakiś niebyt, który przybrał postać odpływu. Kolorowe, słone morze.

Stał za mną.

Nie było możliwe, by żył, mieliśmy tak malutka łazienkę, nie zmieściłby się, gdyby żył. Teraz można by pomyśleć, że byłoby to nawet użyteczne.

Ale to nie był on.

Dziwne, jak wielką wagę ludzie przywiązują do duszy, a gdy zostaje tylko ona, tęsknią za ciałem. Tęskniłam. Nie kochałam duszy. Chociaż… Nie mogłam być pewna tego, co teraz czuła. Nafaszerowana dziwnie fantastycznie kolorowymi groszkami, płakałam jak plastikowa lalka. To ciało łkało. Moją duszę ktoś uwięził w komnacie z kolorowych groszków, ale i tak bolało.

Wróciłam pod drzwi. Nie mogłam wejść dalej. A już na pewno nie mogłam spojrzeć na łóżko, w którym go znalazłam rano. Obok siebie. Myślałam, że zaspał do pracy. Ale on zaspała resztę życia. Spóźnił się na koniec. Taki, jakiego pragnął. Dusza wróciła ze mną pod drzwi i usadowiła się naprzeciwko. Wcale nie była świetlista. Wyglądała jak on, w ubraniu, w którym go tak lubiłam. Ale była dziwnie pusta, nieludzka. Bez tego pierwiastka, który kochałam.

Łzy płynęły, ból powoli, ale systematycznie i cierpliwie wywiercał w końcu w groszkowej klatce dziurę i wiedziałam, że mam dwa wyjścia. Zostać, albo pójść i go odnaleźć. Musiał przecież gdzieś być. Zwyczajnie nie mógł odejść. Nie pozwoliłam mu. Jeżeli dawni herosi dochodzili do podziemi, ja też mogłam tam zejść i przywrócić mu tą plątającą się wokół mnie duszę.

I poszłam…

Wzięłam tylko kilka rzeczy. Było chłodno. I tal większość miałam na grzbiecie. Jeszcze tylko on i dwie nie przeczytane książki. Byłam gotowa. Nie zamknęłam drzwi, bo i po co?

ZAKOŃCZENIA

Człowiek stawał na początku i przechodził w wieczność. Teraz drzewo było samotne i wściekłe. Pozwalało się czcić, bo taki miało kaprys.

Chepcher Jones – szkic powieści

Dodaj komentarz