JESZCZE JEDNA HISTORIA Z SALEM

„Czary mary…

Nici wiary…

Wiary w cuda, dziwy, mary…

Hokus pokus…

I marokus…

Wszystko mogę…

Każdą z pokus…

Wypełnię.”

„Bo w życiu ważne jest to,

co się wydarzyło …

na równi z tym,

co się dzieje i co się wydarzy…” Chepcher Jones

Czy znacie kogoś, kto na dźwięk nazwy Salem nie pomyśli o czarownicach z XVII wieku? Założę się, że nie. Ludzie, którzy przybyli na tą ziemię początkowo nie sprawiali problemów. Dopóki nie nastało lato roku pańskiego 1692. Dopóki młode dziewczęta: Abigail, Ann i Betty nie ujawniły strasznej tajemnicy, nie wskazały palcem tej, która miała sprowadzać złe duchy, tańczyć wraz z diabłem … nie zaczęły błagać o wybaczenie i prosić o uwolnienie od sił nieczystych, które je opętały …

O konszachty z nieczystymi siłami zostało oskarżone około 100 osób i wielu z nich stracono. Krew polała się po wschodnich brzegach Ameryki Północnej nie tyko w Salem, ale i w wielu innych osadach.

Ale w rzeczywistości prawda była inna. Wiele z młodych adeptek magii poniosło śmierć, by legenda o wiedźmach z Salem, oblubienicach szatana trwała, ukrywając o wiele cięższą tajemnicę. Tajemnicę, którą w dziwnych wizjach przekazano właśnie mnie, tej, która jak nikt inny pragnęła, by czary i magia okazały się być prawdą i rzeczywistością …

Jest to opowieść o magicznikach, dziwnych stworach podobnych do krasnoludków zamieszkujących podziemne tunele, które mają tylko jedno zadanie, strzec magii i zapisywać jej wszelkie przejawy. Nie jest to cała historia ich życia, ale zaledwie maleńki jej kawałek, cząstka wieczności, w którą ich istnienia są wplecione jak małe kropelki rosy w wielkiej pajęczynie czasu … To opowieść o małych, okrągłych ludzikach-niziołkach, których perkate noski są w stanie wywąchać każde zło, a wrzecionowate uszy usłyszeć najlżejszy szmer, których mięsiste usta Najwyższych rzucić mogą najstraszniejsze zaklęcie, a tajemnice żywota zadziwić największych badaczy wiedzy; no i te pierzaste brwi … fantastyczne, choć nieco uciążliwe.


* * *

Z księgi „Całości” Kronikarza Jahna Nieśmiertelnego, Tego, Który Widzi Wszystko Oczami Wszystkich: „… bo powiedziane jest, że ci najmniejsi władać będą największymi cudami …”

* * *

Statki lekko, dziwnie nierealnie kołysały się u brzegu. Z jego okna było widać wszystko i mgłę, otaczającą kotłujących się ludzi, zagubionego malca, skulonego koło beczki … Nie pasującą grupkę mężczyzn, nie wyróżniających się niczym, wtopionych w mgłę, która krążyła gęściej wokół ich stóp jakby wypływała wprost z ich kruczo rozpostartych szat.

On nie podziwiał widoków… Modlił się. Twarde deski podłogi boleśnie wbijały się w jego kościste kolana a pozbawione wyrazu, dziwnie błyszczące szałem oczy wbijały się w lekko pobieloną ścianę małej, pustej izdebki. Jej jedynym wyposażeniem była niewielka torba, często łatana, która stała u jego boku. Ślady po obrazach, lekko jaśniejsze prostokąty, ślady na podłodze świadczyły o tym, że pokój opróżniono dość niedawno…

Głos był przy nim. Nigdy nie opuszczał jego głowy. Był boskim oddechem i jedynym dźwiękiem …

–          Wszystko co zrobisz w moim imieniu będzie dobre … A ci, którzy nie zgodzą się przyjąć biednych, nie mogą być moimi ustami … Dlatego przyjmiesz tych biedaków … Przyjmiesz … –

–          Przyjmę … Przyjmę … –

* * *

Zło pojawiło się nagle. Nadleciało wraz ze statkami, które przybyły z zachodu. Najpierw jednak było lękliwe, bało się szamanich śpiewów, magii roślin ukochanych przez dziwnych ludzi, którzy nosili pióra we włosach …

Ale to nie trwało długo …

Najpierw pojawiło się coś w snach tych, którzy widzieli więcej … To oni zaczęli budzić się z krzykiem, przewidując najgorsze. Ich duchowi przewodnicy, przestali odwiedzać tą krainę, pozostawiając ich samych. Czary, moce … wszystko zaczęło zawodzić … Potem ciemność objęła tych, którzy mianowali się tymi najsilniejszymi. Ich mięśnie, broń, władza i sprawność nie mogła się mierzyć z tym, co otuliło Amerykę od skutej lodem północy przez lasy, łąki, prerie, po dziwne budowle na południu zbyt znajome dla zła … Na końcu zło przeniknęło tych, którzy byli niewinni – dzieci … To je najtrudniej było zastraszyć. Ich dobroć, nauka, której jeszcze nie zagubiły były najtrudniejszym murem, które ciemność musiała przebić.

Ludzie szukali wroga, ale nie mogli się z nim zmierzyć, bo ich umysły nie były w stanie rozpoznać ciemności w ciele przybyszów. Nie nawykli do niej … Ich domem były korony drzew i wysokie trawy, ich życiem, współpraca i współżycie ze wszystkim co ich otaczało. Ten świat nie znał tego, co przybyło ze „Starego Świata”, a który dokładniej pragnął być określanym takim mianem. I nie wiedział jak z tym sobie poradzić. Ci ludzie, nie mieli od kogo otrzymać pomocy …

* * *

Keron i Krenna przeczuwali, że dzieje się coś, czego nie rozumieją, ale mimo to nie przerwali prac. Dopiero gdy Najwyżsi poprosili o posłuchanie, zrozumieli, że przeczucia nie są tylko ich wymysłem …

Wszyscy usiedli dookoła niskiego stołu w Jaskini Pierwszych. Jej zdobione kroplami ściany, połyskiwały łagodnie w świetle dwu świec, które pokazywały tylko długie włosy i brwi rozmawiających oraz ich niskie, pochylone sylwetki.

–          Cegtner powrócił … –

–          Boi się … –

–          On się boi od kiedy ci ludzie przybyli na łodziach … wiosek jest tyle, że trudno się skradać … Był spokój dopóki te dziewczynki … –

Krenna wiedziała co to znaczy. Jej złote źrenice zabłysły gdy tylko padły te słowa. Znała Cegtnera lepiej niż wszyscy. Wiedziała na co go stać i jak często jego wyobraźnia plątała im szyki, jak często mieszała, oszukiwała i mamiła. Jej palce zaczęły nerwowo szarpać kosmyki długich, białych włosów. Wiedziała, że mąż robi to samo. Tylko Najwyżsi jak zawsze mieli kamienne twarze, a ich dłonie spoczywały w szerokich rękawach szat.

Czy teraz znowu mu uwierzyć ? Ale jak ?

–          Abigail … Betty i Ann nie zaczęły z wiedźmami … – tłumaczyła.

–          One nie są dziewczynkami … magia je stworzyła … by zabić innych, ale po co ? – dołączył do niej mąż.

–          Auzabiasz zawsze mówił, że te wioski przyniosą zło … –

–          Sami ludzie nie mogą być złem. To coś przybyło wraz z nimi, ale rozwinęło się powoli, jakby dojrzało, jakby nie było stąd … –

–          A czy jest coś jeszcze ? –

–          Strażnik bardzo się boi – rzucił jeden z Najwyższych, a jego głos odbił się od pustych ścian jaskini.

–          Może to prawdziwy lęk … – nim umilkło jej pytanie, Krenna wiedziała, że nie dostanie odpowiedzi …

* * *

Szaman Wielki Ryś wyczuwał niepokój ziemi. Każdy liść, każda trawa łkała … Każdy z drobnych kamyczków ścielących się na plaży, tworzących jasną, ruchliwą łachę odpowiadał swoją historię … historię, która w jednym miejscu była taka sama …

Wejście tipi uchyliło się nagle. Wojownik nie czekał na zaproszenie, jednak widząc, że starszy jego plemienia kołysze się w rytmie serca, nie wypowiedział ani słowa. Jednak dusza Szamana była geniuszem wspólnoty. Mogła przyjąć i rzeczywistość magii i siłę codzienności.

Gdy czarne, obwiedzione dróżkami zmarszczek oczy spoczęły na prawie nagim ciele Wojownika, ten wiedział, że mówić mogą tylko jego dłonie. „Biały człowiek” przemówiły … „zły biały człowiek tworzy … Manitou nie słucha …”.  Szaman odpędził go ruchem pociemniałej od węgli dłoni. Wiedział, ale potrzebował zapewnienia.

Słowa rytuału odbijały się od skór tipi i wracały do Szamana. Wszystko krążyło wokół niego, strzepując krople potu i mieszając malunki na starej twarzy. Zapachy stapiały się w dziwny odór … Mieszanka przyrody i męskiego potu krążyły wokół, przekraczając żółtawą, już prawie tlącą się linię paleniska, przy której siedział mężczyzna.

Starzec wiedział … od pierwszej chwili, gdy pojawili się biali ludzi, wiedział, że staną się początkiem jego końca. Miał nadzieję, że uda mu się odpędzić przybyłe zło, ale teraz zrozumiał, że jednak mu się nie uda … mimo to starał się … Dopiero, gdy ciemność wyssała ostatnią kroplę gorącej krwi z jego ciała, uświadomił sobie, że przegrał … Jego wyschnięte członki opadły na ziemię, tworząc bezładną kupkę kości związaną pożółkłą, dziwnie łaciatą od wielu tatuaży, skórą. Pióra wplecione we włosy ułożyły się w znak oznaczający niebezpieczeństwo, jakby duch ostatkiem sił postanowił ocalić chociaż tych, którzy byli mu najbliżsi.

Indianie po śmierci Szamana opuścili okolice Salem … Postanowili zawierzyć jego niewypowiedzianej przepowiedni …

* * *

Skrzypiące drzwi karczmy rozwarły się raptownie i w wieczorną szarugę, strugi ostro zacinającego, lodowatego jesiennego deszczu wybiegł skowycząc żółto-bury pies. Duży, z oklapniętymi uszami, wcale nie miał zamiaru znaleźć się na zewnątrz, ale cóż było robić ? Drewniak służącej wylądował zbyt blisko jego ogona i pies nie chciał czekać na powtórne próby. Ledwo wyhamował na grząskiej, błotnistej nawierzchni, ale nie udało mu się uniknąć ani zwiniętej spiralnie skórki ziemniaczanej, dosyć starej, ani na wpół zgniłego ziemniaka, który trafił go dokładnie w odsłonięty prawy bok, rozmazując się smrodliwie po krótkiej, już mokrej sierści psa.

Główna ulica miasta, teraz zamieniona w błotnisty strumień, gwałtownie zakręciła koło drewnianego kościoła. Pies nie zatrzymał się jak zwykle przy dzwonnicy, dobrze wiedząc, że nie ma czasu na oznaczanie swojego terytorium i z wywieszonym jęzorem przekroczył ciemną ścianę lasu. Dopiero za pasmem strażniczek – starych, wysokich sosen pozwolił sobie na odpoczynek i otrząsnął mokrą sierść. Odwrócił się i z dziwnym, trochę smutnym wyrazem pyska spojrzał na miasteczko. Zresztą, czy warto było zwać je miasteczkiem ? Zaledwie kilka domów wzdłuż szerokiej, słabo ubitej ulicy, duża karczma, a na niewielkim wzgórzu, niedaleko lasu, stał pokryty zielonkawym mchem drewniany kościół z wysoką dzwonnicą … Co prawda miejscowi „miastem” nazywali też rozsiane wokół farmy, ale pies na myśl o tym tylko parsknął, czując nawet w rześkim powietrzu smród gnoju. Nieliczne światła w oknach bogobojnych mieszkańców Salem nie nadawały miastu bajkowego wyglądu, wprost przeciwnie, błyszczały jak oczy złego, którego duszący smród spalonych ciał, tlących się mimo ulewy włosów dusił nawet za gęstą ścianą strażniczek.

Pies nie chciał opuszczać dzisiaj miasta, ale nie mógł wytrzymać. To było zbyt wiele nawet jak na niego. Odwrócił się i błyskając ślepiami pomknął, sprawnie omijając porowate pnie i szarpiące krzaki. Zresztą nie miał daleko. Po chwili przystanął przy dużym, jasnym kamieniu, dziwnie widocznym w mroku nocy i nosem rozchylił trawę po jego prawej stronie. Łapą namacał mniejszy, płaski kamień i nacisnął go. Odczekał chwilę, nacisnął ponownie, a następnie obrócił się, podniósł nogę i wycelowawszy trysnął żółtym, gorącym strumieniem.

Jaśniejsza kępa trawy zadrżała, pies rozejrzał się i szczeknął krótko, chrapliwie … Odskoczył, gdy ziemia się rozstąpiła. Poczekał, aż otwór poszerzył się na tyle, by się wcisnął i wczołgał się ostrożnie.

Ziemia natychmiast go pochłonęła.

Pies szczeknął znowu, gdy mokra gruda spadła mu na nos i wtedy dotąd wąska dziura przekształciła się w wysoki, owalnie sklepiony tunel, obrzucony zeszlifowanymi kamieniami, których błyszczące powierzchnie, odbijające światło niewiadomego pochodzenia skrzyły tysiącem zawartych w nich minerałów.

Przez chwilę pies leżał na kamiennej podłodze ciężko dysząc i wypluwając ziemię z pyska. Nie cierpiał tego. Starał się unikać tego przejścia, ale w takim deszczu stworzenie portalu wymagało zbyt wiele wysiłku, a on nie był tak silny.

Powoli podniósł się i chwiejnie stanął na tylnich łapach. To zaklęcie nie było tak wyczerpujące, pomagała mu w nim w końcu jego własna natura …

* * *

Duszący dym komory sprawił, że Ryland zaczął się krztusić, ale już po chwili i kilku głębokich wdechach gardło i oczy przestały go szczypać. Przeciągnął dłonią po długich, siwych mokrych włosach, poprawił przylepione do czoła brwi i ciemną szatę, której gruby materiał miło ogrzewał jego zziębnięte ciało, i wkroczył do owalnej, sklepionej gwieździście sali.

–          Tak wcześnie ? –

Głos dobiegał zza buraczkowej chmury, ale Ryland nie musiał jej rozwiewać, by zobaczyć, z czyich ust on wypływa.

–          Nie mogłem wytrzymać – wyjęczał przez zaciśnięte zęby.

Ryanne wynurzyła się zza chmury z uśmiechem na ustach, kryształową kolbą w prawej ręce i drewnianą pałeczką w lewej, i spojrzała z namysłem na ukochanego. Była umazana sadzą na obydwu zaczerwienionych z podniecenia policzkach. Jej długie prawie do ziemi czarne włosy poplamione miejscami miksturami, skrzyły się wszystkimi kolorami tęczy: gdzie niegdzie czerń była bledsza, gdzie niegdzie znowu pojawiały się różnokolorowe plamki. Ryanne była piękna, malutka i okrągła z czarnymi jak węgiel brwiami, których końce wplecione zostały we włosy, ale gdy tak stała wpatrując się badawczo w Rylanda, ten dobrze wiedział, że stać ją na bardzo wiele i, że jest jedną z najbardziej niebezpiecznych magiczniczek na świecie. Z tych które były i które będą …

–          Ile ? –

Pytanie zawisło w powietrzu … a z jej twarzy zniknął uśmiech.

–          Co najmniej siedem, ale … Nie jestem pewien … –

–          Przecież miało być mniej … –

Ryanne odłożyła kolbę na długi, drewniany stół który ciągnął się pod kamienną ścianą,  prawie całą przestrzeń komnaty i objęła Rylanda … Rozumieli się bez słów.

–          Musimy porozmawiać z innymi, powinni być w Sali Spotkań. –

* * *

Korytarz pełen był zakrętów, ukrytych komnat, wnęk i dziwnie trudnych do otwarcia drzwi, ale tym razem to nie one interesowały Nasira. Biegł tak szybko, że jego połatana szata trzepotała mu za plecami. Gładko ogolona głowa z kilkunastoma dzwoneczkami, przyczepionymi do niej za pomocą wstążeczek przyklejonymi do samej skóry podskakiwała na chudym karku, a długie brwi łopotały jak skrzydła. Długie ręce i dłonie, zawsze będące w ruchu i teraz latały wokół jego kościstej, niskiej sylwetki. Był najniższy wśród swego ludu, ale dzięki temu najzwinniejszy. Był w stanie dotrzeć wszędzie i zdobyć wszystko …

Wyciągnął przed siebie ręce i rozpychając drewniane, rzeźbione wrota wpadł do Sali Spotkań, przy okazji przewracając kilku strażników, zbyt do tego przyzwyczajonych, by na niego wrzeszczeć …

Wszystkie miejsca wokół idealnie okrągłego stołu były zajęte, oprócz niskiego stołka za największym z krzeseł. I to właśnie ku niemu przemknął Nasir. Żaden z jego dzwoneczków się nie poruszył, umiał być cicho jeśli tylko miało mu to pomóc w osiągnięciu celu. Dlatego zajął niezauważony swoje miejsce. I zrobił to, co robił zawsze …

Rozejrzał się …

Sala Spotkań była najpiękniejszą w całym podziemnym kompleksie i największą. Na jej kopulastym suficie pradawni artyści wyryli kształt korony potężnego drzewa o srebrzystych liściach. Drzewa, które miało chronić zebranych i swym szumem zagłuszać ich rozmowy. Mozolnie wyryte listki zdawały się poruszać w rytmie uderzeń ziemi, w której głębiach się znajdowali. Gałęzie opadały wzdłuż ścian, miejscami dotykając podłogi, której wybrzuszenia sprawiały wrażenie, jakby istniały, żyły pod nimi korzenie tego drzewa. Okrągły stół zajmował całą powierzchnię pomieszczenia, pozostawiając tylko szerokie pasmo tuż przy ścianach, wzdłuż której stały krzesła.

Nazwanie tych przedmiotów krzesłami było chyba dla niektórych z nich zbyt wielkim komplementem, gdyż były one tak różne i dziwaczne jak osoby, które na nich siedziały.

Obecni byli wszyscy … Pierwsi wśród równych: Keron i Kranna siedzieli obok siebie, jak zawsze trzymając się za ręce, wpatrzeni tępo w wygładzoną powierzchnię stołu. Nasir spojrzał na ich dłonie, które miał przed swoim nosem i zauważył, że lekko drżały. Krzesła tej pary były największe i najpiękniejsze, wymoszczone miękkimi poduszkami o rzeźbionych poręczach i zagłówkach. Obydwoje jaśnieli jak słońce mimo pewnego zaniepokojenia, które mąciło ich idealne i piękne rysy. Keron splótł swoje długie do kolan białe brwi i włosy w gruby warkocz, który gdy siedział, miękko spływał na kamienną podłogę, nie znajdując na jedwabnej, prostej szacie żadnej przeszkody, by o nią zahaczyć. Kranna, odziana w błękitną, szeroką suknię zdobioną malutkimi kamyczkami, zestawionymi tak by tworzyły drobniutkie kwiaty, mrużyła oczy, ale nawet powieki nie zdołały zniwelować blasku złotych źrenic. Jej niewielki, okrągły nosek nie był tak duży jak jej małżonka, ale równie wyraźny. Białe jak śnieg włosy splecione w kilkadziesiąt cieniutkich jak pajęczyna warkoczyków, zebrane zostały na karku w gruby węzeł, ale nawet ta dość misterna fryzura nie zdołała ułagodzić niesfornych kosmyków, które wymykały się spod złotej opaski, i opadając na podłogę, zmiatały zalegający na niej kurz.

Po prawej stronie Kranny siedział Ryland i Ryanne. Strażnik i Najwyższa Alchemiczka zatopieni w miękkich, bliźniaczo podobnych fotelach, o wymoszczonych podparciach, mieli łzy w swoich czarnych oczach i jakby kątem oka spoglądali na siebie, ale mimo to byli nieobecni … Alchemiczka nawet nie zmieniła swoich poplamionych białych szat, a Strażnik nadal miał na prawym policzku kępki żółto-burej sierści. Nasir dobrze wiedział co to znaczyło, tylko pośpiech …

Siedmioro Najwyższych przycupnęło na niskich, krzywych stołkach. Byli tacy idealni i identyczni. Najwyżsi nie tylko urzędem, gdyż ponad metrowi, gdy zwykły magicznik najczęściej mierzył tylko coś ponad osiemdziesiąt centymetrów, odziani w skromne, stalowe suknie, rozcięte z przodu i wąskie nogawice, z kapturami nasuniętymi na ogolone czaszki, poznaczone zakrzywionymi bliznami. Jedyną ozdobą były szerokie, czarne pasy, do których podoczepiane były na cienkich, srebrnych łańcuchach dziwne, złote i kamienne narzędzia, uformowane w młoty, buławy, siekierki i ciosy. Wszyscy wiedzieli, że Najwyżsi nie byli tak do końca prawdziwymi magicznikami. Legendy głosiły, że pierwszy z nich powstał z nasienia najczystszej prawdy, rzetelności i szczerości, poczucia porządku i ładu w największym stężeniu, które zakiełkowało w ciele czarodziejki-magiczniczki, aby dać magii tych, na których zawsze będzie można polegać. Tych, do których zło nigdy nie będzie miało dostępu. Bo tak jak zwykły Magicznik mógł czasem zawieść, dać się ponieść sile zła, tak Najwyższy nie był do tego po prostu zdolny …

Wzdłuż stołu siedzieli jeszcze stary Wiedź Auzabiasz o siwej brodzie dłuższej i gęstszej od włosów na głowie, żółtych brwiach tak spalonych, że przypominających sploty najcieńszej pajęczyny, zagłębiony w stary, połatany fotel; Mistrzyni Zaklęć Vedranna, o ogniście rudych brwiach i ton ciemniejszych włosach, w których pierścionki pukli wplecione zostały świeże liście trawy, dziwnie wiercąca się na twardym zydlu; Nie do końca Czarodziej Marakees i jego brat Werakees, ci którzy mimo, że tak od siebie różni zawsze jednakowo domagali się zemsty; półleżący na wzorzystej sofie, Strażnik Cegtner, przybyły z najdalszych ziem dwa dni temu, oraz najstarsi ze wszystkich Berhe i Berhenna, ci o źrenicach jak lustra, których małe, kościste sylwetki o skórze tak cienkiej, że widać było przez nią plątaninę srebrzystych żyłek, ułożone zostały na dziwnie powykręcanych, plecionych siedziskach, nakrytych wzorzystymi pledami.

Żaden z zebranych nie zwrócił uwagi na Nasira, ale i on się tego nie spodziewał. Nie zdziwiła go także cisza panująca w Sali Spotkań. Wiedział, że wejście do tego pomieszczenia nie było jednoznaczne z przyłączeniem się do rozmowy … Słowa, które padały w tym pomieszczeniu były zbyt ważne, by tak po prostu wolne, strzeżone tylko przez kilku strażników przy drzwiach unosić się pod drzewiastym sufitem. Dlatego też Nasir zamknął oczy i udał się w podróż po za swoje ciało. Dobrze wiedział, że jego bezbronnych członków będą strzec teraz Strażnicy, w końcu od tego tutaj byli.

* * *

–          Ile jeszcze ?! – Chrapliwy głos Vedranny przenikał wszystko, wgryzał się w dziwnie mgliste istoty skupione w okręgu, do których dołączył Nasir.

Wokół w błękitnych oparach, tworzących fantastyczne twory, na małych, drewnianych huśtawkach zawieszonych w nicości na grubych sznurach, unosiły się malutkie czarowniczki. Ich wesołe, roześmiane twarze były brzydkie, ale tchnęły dobrocią i miłością. Za to zamiast stóp trzepotały się na nich malutkie, granatowe nietoperze o poplamionych na żółto skrzydełkach i włochatych, mysich główkach. Śmiech czarowniczek, czysty i perlisty miał tylko jedno zadanie, na wszelki wypadek zagłuszyć … gdyby jednak komuś udało się przeniknąć prze zabezpieczenia Sali Spotkań, oraz dotrzeć do tych, których dusze wtopiły się w wymiar mowy …

Kłębiaste, chmurzaste odbicie Nasira dołączyło do podobnych, tak wtapiających się w mglisty wystrój tego wymiaru. Tylko oczy pozwalały rozróżnić osoby, tak różne, ale jednocześnie tak podobne. Złote i czarne, od ciemnych zieleni, szmaragdów do jasnych, wiosennych zielonkawych ledwie, od burzowych, granatowych, do czystych błękitów, i w końcu białych z ledwo odcinającymi się tęczówkami. Tylko Najwyżsi nie podnosili swoich powiek. Od czasu do czasu z najciemniejszej z chmur wydobywał się dziwny blask podobny do cienkiego pioruna i Nasir czuł, że prawdziwe są plotki o zwyczajach Najwyższych, tych, którzy niczego nie robią dwa razy.

–          Skąd mamy wiedzieć ? – błysnęły złote źrenice. – Jest źle … i chyba po raz pierwszy nie wiem co zrobić … –

–          Nie wiemy. – Granatowe źrenice Kerona potwierdziły słowa towarzyszki życia.

–          Co zrobić … – Vedranna westchnęła i przymknęła swoje dziwne, prawie jednolicie białe oczy.

–          Mówi się, że gdy wyją hulky umiera ktoś sprawiedliwy … Dziś słyszę je przez cały dzień … – mruknął Auzabiasz, jakby nie słuchając, nadal zamknięty w swoim świecie, którego drzwi uchylają się bardzo rzadko, a i wtedy tylko na chwilę, moment. Nikt jednak nie wątpił, że stary Wiedź, jedyny ze stu, którzy narodzili się w Dniach Przesilenia, gdy załamała się siła … jedyny, który dotrwał do dziś … którego nie pożarły własne myśli i koszmary. Jedyny na tyle silny, by przetrwać …

Nasir poczuł, że boi się tych hulków. Zbyt dobrze znał wszystkie legendy o tych podobnych do wilków, białych, włochatych stworach, których śpiew nie wróżył niczego dobrego … nigdy. Ale to nie on najbardziej wszystkich przerażał. Nie śpiew, a oczy. Oczy hulków były ogromne, dziwnie ciemne i nieodgadnione, a jednocześnie przeszywające. Mówiono, że widzą wszystko, nie tylko to, co osoba nosiła w swojej głowie, nie tylko wspomnienia i teraźniejszość, ale też przyszłość i dzień śmierci.

–          Zginęło ich dzisiaj tyle. Nie możemy pozwolić na to, by Kapłanki nadal oddawały się tym cierpieniom. To nic, że one nie umierają, ale przecież cierpienia … –

–          To nie zupełnie tak – chrząknął Strażnik Cegtner, a raczej jego brązowe oczy, w kulistej chmurce.

–          Co chcesz powiedzieć … – Kranna otworzyła szeroko swoje złote źrenice, zbyt przestraszona, by dopuścić do siebie jeszcze gorsze myśli. – Czy to dlatego przybyłeś tak nagle ? –

–          Niestety, ale tak … – jego głos się załamał. – Kapłanki już nie powracają do Leśnej Zagrody Pani Wiecznej Pomocy. One … znikają … może umierają … ? –

Słowa starego Strażnika sprawiły, że Nasir wzdrygnął się lekko, a jego chmurzaste odbicie zafalowało.

–          Jak to nie wracają ? –

–          To już drugi raz … – Strażnik mówił cicho, jakby starał się uciszyć ból, którzy odczuli wszyscy. Nie udało mu się jednak zabić dziwnego lęku, który zawisł w powietrzu, mącąc nawet ruchy roześmianych czarowniczek. – Najstarsza Kapłanka nie chciała was martwić, ale teraz już jest pewna, że ktoś stworzył ogień, który może zniszczyć nieśmiertelne. –

–          To znaczy, że te siedem kobiet już nie powróci … –

Głos Rylanda załamał się lekko. Wszyscy wiedzieli, że tylko on widział wszystkie egzekucje, jednak nikt nie był w stanie wyobrazić sobie ogromu jego cierpienia.

–          Trzeba coś zrobić. – Głos Ryanne wybił się ponad śmiech czarowniczek. – Musimy się dowiedzieć co się stało. –

–          Nasi szpiedzy donieśli, że coraz więcej dziwnych „magów” przybywa do Salem. Coraz trudniej ukryć naszą obecność. Niektórzy z nich twierdzą, że ci, którzy przybyli z ostatnią grupą mieszkańców mogą nawet rozpoznać nas w ciele zwierząt … –

–          To tylko głupie pająki … – miauknął Wiedź i wszystkie oczy zwróciły się na niego. – Głupie pająki … –

–          Może i głupie, ale jak dotąd służą nam nieocenioną pomocą. Są w stanie ukryć się wszędzie i słyszą wszystko. – Głos Kerona zabrzmiał trochę ostrzej niż to było zamierzone i oczy Auzabiasza znowu przybrały dziwnie otępiały wyraz. – Musimy dowiedzieć się co dokładnie się stało, ale jednocześnie ostrożnie, by nie zdradzić naszej kryjówki … Pamiętajcie, że przede wszystkim należy kontynuować prace nad księgą, jesteśmy Magicznikami, do tego powołanymi i zrodzonymi, musimy zajmować się magią, musimy ją rozwijać i nie dopuścić do zachwiania równowagi pomiędzy jej złą i dobrą stroną … –

–          Ja pójdę. – Ryanne nie po raz pierwszy przerwała wywód Kerona. Zresztą tylko jej jednej zawsze uchodziło to na sucho. – Pójdę dowiedzieć się wszystkiego od Najstarszej Kapłanki, a jeżeli to nie pomoże, trochę poszpieguję … Mam czas, skończyłam swoją część księgi i mogę zrobić sobie małe wakacje …

–          Ryanne Mikel Tuivador, na pewno nie wybierzesz się w żadną podróż, dopóki ja jeszcze istnieję na tym, czy innym świecie … ! –

Głos pojawił się obok Nasira tak raptownie, że ten omal nie wypadł z transu.

–          Ależ mamo ? –

–          Nie pozwolę jej iść samej … – Strażnik postanowił zapanować nad sytuacją.

–          Rylandzie Trudor Varthonis … masz chrapkę na moją dziewczynkę …, ale jako, że jeszcze jestem na tym świecie … dopóki tu jestem … – głos nie pozwolił nad sobą zapanować, i nie brzmiał jak taki, który należałby do spracowanej osoby, a i Nasir dobrze wiedział, że Vida Mikel Tuivador bynajmniej nie wyglądała na taką, która w najbliższym czasie miała by pragnąć odpoczynku … odpoczynku właściwego tej rasie niziołków.

–          Mamo ?! – Ryanne warknęła rozwścieczona, i zły nastrój prysnął. Nasir dobrze wiedział, wszyscy wiedzieli, że Vida starała się nadrobić stracony czas, ale Ryanne była już dorosła, bardziej niż dorosła i miała prawo do własnego życia.

–          Myślę, że tę rozmowę możemy już przeprowadzić w Sali Spotkań – parsknął Keron Turandusth, starając się swym dźwięcznym śmiechem nie zrobić przykrości Alchemiczce, którą cenił od jej niemowlęcych lat … niektórzy nawet mówili, że to on był tym nieznanym ojcem Ryanne, ale Nasir dobrze wiedział, że były to tylko czcze pomówienia.

* * *

Nasir przetarł oczy i zdziwiony spoglądał na szkody, które popełniła Najstarsza Uzdrowicielka. Widać nie tylko on miał przeprawę ze strażnikami. Mężczyźni byli nielicho poturbowani i widać było, że takie nagłe „oprzytomnienie” tych, których mieli strzec nieco ich przestraszyło. Sama sprawczyni wyglądała cudownie. Mimo „podeszłego” jak na magicznika wieku nadal tryskała i zdrowiem i urodą.

Zwykle bywało tak, że magicznik, który odczuwał zmęczenie wszystkim, a takie nachodziło wszystkich po przeżyciu około wieku, zamykał się w jednej ze swoich samotni i przez jakiś czas regenerował siły, pozostając w lekkim półśnie pełnym znakomitych marzeń i wydarzeń.

Vida Mikel Tuivador była piękna, nawet mimo braku odpoczynku i gęstej siatki zmarszczek, zachowała powalającą urodę. Bo Uzdrowicielka Vida była najpiękniejszą z magiczniczek: smukłą, drobną, z iście mleczną cerą i złotymi włosami. Jej oczy okolone długimi rzęsami, najdziwniejszymi z dziwnych, czarnymi o złotych zakończeniach, błyszczały nie tylko dla tych, których kochała. To właśnie one zjednywały jej wszystkich … jednocześnie zniechęcając … gdy Vida otworzyła usta … Cóż, mowa nie była jej najmocniejszą stroną. Wystarczało powiedzieć, że mimo najlepszych, jak mieli wszyscy nadzieję, chęci nie umiała dogadać się nawet z własnym cieniem. Może winne było tutaj jej poczucie własnej wartości, zbyt wygórowane … Może. Mikel Tuivador, mąż Vidy zniknął jakieś kilkaset lat temu, prawie zaraz po narodzinach córki … Plotki głosiły, że nie wytrzymał wygórowanych wymagań małżonki … Nasir wiedział o tym chyba więcej niż inni, w końcu uchodził za „Gumowe Ucho” tej części świata. I wiedział też, że plotki, które sam roznosił nie były prawdą … Tak naprawdę, w istocie to nikt nie pamiętał magicznika Mikela Tuivadora, ale kto by się tam przyznał do sklerozy ?

–          Mamo ! –

Iskry, które skrzesały czarne oczy Ryanne zdołały by podpalić kilkuwiekowy las, ale nie przestraszyły Uzdrowicielki.

–          Moja droga, to nie czas i miejsce na takie rozmowy. Nie powinnaś wywlekać wszystkiego na forum publicznym … –

Słowa zawisły w powietrzu tworząc idealne tło dla aż nazbyt efektownego wyjścia. Po Vidzie Mikel Tuivador zostało tylko wspomnienie i chmurka fiołkowych oparów.

–          Ona tak zawsze … ja … – Ryanne nie dokończyła.

Ziemia nagle się zatrzęsła. Strażnik Cegtner podołał przygniatającemu go ciężarowi ciała Auzabiasza, które osunęło się na niego uchylając się przed spadającymi z góry ułamkami skał. Ryland przyklęknął ściągając na ziemię Ryanne i chowając jej głowę w swoich ramionach … ale nie było już takiej potrzeby. Wstrząsy się skończyły. Po chwili wszystko ucichło. Tylko gdzie niegdzie ściana dziwnie falowała, jakby unosiły się wzdłuż niej opary gorącego powietrza.

–          Może to i dobrze, że wyjeżdżamy ? Potraktujmy to jak wakacje – szepnęła Ryanne i kichnęła.

* * *

Deszcz ucichł nad ranem. Gdy z nagle powiększonej borsuczej norki wychynęły dwie postacie, krople ze zwisających nad otworem traw i gałęzi opadły z miękkim pluskiem. Wilgotna ściółka zapadała się pod ich małymi stopami, ale ich ruchom nie towarzyszył żaden dźwięk.

Zagubiona wysoko, na gołej gałęzi, wiewiórka śledziła ich przez chwilę, podskakując, jakby chciała ogrzać zmarznięte łapki. Smętnie zwisający ogon nie dawał żadnych nadziei na szybkie ogrzanie, a i czasu jeszcze sporo pozostało do zmiany warty …

Czasem życie nietypowej wiewiórki potrafi być naprawdę uciążliwe …

* * *

–          Cieszę się, że jednak tu jesteśmy. – Powtórzyła kolejny raz tego wieczoru Ryanne i odrzuciła pukiel włosów. Otrzepała ręce i zabrała się za wyżymanie reszty.

Siedzieli przy nie zapalonym ognisku, starając się i tak wysuszyć odzienie i uratować zamokłe zapasy. Znaleźli tę wilgotną norkę gdy już było tak ciemno, że musieli zapalić malutkie lampiony z uczynnych świetlików, by się nie zgubić. Nie przyzwyczajeni do takich podróży byli tak zmęczeni, że nie mieli nawet ochoty na znalezienie czegoś suchszego.

–          Potraktujmy to jak wycieczkę, dobry pomysł. Myślę, że i tak wszystko się wyjaśni nim dotrzemy na miejsce. Cegtner był dobrej myśli. –

Ryland podmuchał zmęczone palce i ponownie skrzesał ogień. Ściółka była zbyt wilgotna, by płomień pojawił się za pierwszym razem. Nie pomogły nawet podłożone kamienie i zwitek suchych traw, które specjalnie zawinięte w nawoskowanym worku nieśli ze sobą. Ale w końcu się udało. Żółtawy płomyk niechętnie wspiął się na korę brzozy, połykając po drodze jasne włosy traw.

–          Kiedy dotrzemy do Leśnej Zagrody ? Przyznam, że mimo moich najlepszych chęci, jestem już zmęczona, a to dopiero pierwszy dzień. –

–          Zmęczona … – Ryland uśmiechnął się i przesunął swoją derkę bliżej Alchemiczki.

–          Wiem, że to brak kondycji, ale sam nie wyglądasz lepiej … –

–          No wiesz … –

Noc nie przyniosła suchych zmian.

Deszcz na zewnątrz stukał nadal o pochylony stary pień, który zasłaniał wejście. Woda cicho szumiała spływając po gliniastych ścianach, potwierdzając mądrość zwierzęcia, które opuściło te niegościnne progi. Drobne korzonki, które dzielnie przebiły się przez strop norki spływały mlecznymi kroplami niosącymi ze sobą drobiny ziemi.

Ryanne kichnęła otulając się szczelniej płaszczem, wcale nie wyspana.

–          Jako Strażnik i przyszły następca Cegtnera powinieneś być lepiej zaznajomiony z okolicą – parsknęła widząc zaczerwieniony nos Rylanda powracającego z zewnątrz.

–          Nie nabijaj się ze mnie gryzipiórku. –

–          Zmarznięty i zmoknięty gryzipiórku – potwierdziła magiczniczka. – Znalazłeś drogę ? –

–          Przez ten deszcz kompletnie nie wiem gdzie jesteśmy. Zresztą dobrze wiesz, że pilnuję raczej osady niż lasu. –

–          Jakby pająków nie starczyło – wychrypiała Alchemiczka, z lekką ironią i sięgnęła do plecaka.

Po chwili ogień znowu się palił, a nad nim cicho bulgotał kociołek herbaty.

–          Dobrze wiesz, że pająki to nie wszystko. Zresztą ludzie za nimi nie przepadają, ciągle kogoś tracimy. –

–          I dość szybko odzyskujecie. –

–          Nie drażnij się ze mną. Wiesz sama, że ktoś musi nad tym wszystkim panować, a nie wszystkie magiczniki lubią przybierać swoje zwierzęce postacie. –

–          I jak im się tu dziwić ? Świnia czy jaszczurka nie należą do najwygodniejszych – Ryanne parsknęła rozlewając herbatę.

–          Dobrze ci mówić. Siedzisz wraz z większością pracując nad tą księgą, prawdę mówiąc nie wyściubiając nosa z norek. –

–          A co z czkawką ? To jakoś was wcale nie obchodzi … –

Ryland podniósł się urażony, ale zaraz wrócił pod plandekę, którą rozpięli nocą. Deszcz może nie przybrał na sile, ale na pewno nie ustał.

–          Przepraszam. – Ryanne odstawiła kubek i objęła ukochanego. – Wiem, że wasza praca jest trudniejsza, ale … Mniejsza o to, musimy dotrzeć do Pani i wyjaśnić tą sprawę. To na pewno nic ważnego, jakaś pomyłka, czy może niedopatrzenie. –

–          Masz rację – pokiwał głową. – Cegtner jest przewrażliwiony, ale dobrze pamiętam co powiedział Keron: „… mam przeczucie, że tym razem coś się dzieje …”, a on rzadko coś takiego mówi. –

–          No i ta czkawka naszych norek. Zawsze była, ale ostatnio wstrząsy stały się mocniejsze i o wiele częstsze … Trudno wytrzymać i wszyscy są trochę podminowani … –

Ryanne podniosła się ryzykując zamoczenie i wyciągnęła się.

–          Chodźmy. Mam dość tego siedzenia. Co jeśli spleśnieję ? –

–          Masz rację, nie mogę cię narażać na pokrycie białawym osadem … aaaaaaa … –

Ryland nie zdążył się uchylić przed wodą, która zebrała się na plandece, a teraz poruszona sprawną rączką wylała mu się za kołnierz.

* * *

–          Kto to ? –

–          Też ich widzę, ale nie mam pojęcia … W jakiś dziwny sposób nie wydaje mi się by byli smaczni … –

Dwa cienie poruszyły się na przydrożnej sośnie. Ich wydłużone ciała przesuwały się po drzewach, śledząc dwie malutkie figurki, które przedzierały się przez sterty mokrych liści. Pierwsza z figurek, oświetlona przez lampionik lecący przed jego głową była dziwnie kanciasta, ale poruszała się dość sprawnie. Zakutana w coś na kształt ziemistego kombinezonu, w szeroką zielonkawą pelerynę ze sporym plecakiem przytroczonym do pleców, sprawiała wrażenie istoty męskiej, jednak wymykające się spod kaptura długie włosy wydawały się temu przeczyć. Druga figurka, ewidentnie damska, odziana podobnie, była raczej zagubiona i niezbyt sobie radziła, szczególnie w wysokiej trawie. Jej strasznie długie włosy czepiały się powalonych gałązek i zabierały ze sobą wszelkie śmieci …

Cienie spojrzały na siebie i bezszelestnie, powoli udały się za niziołkami … zresztą nie tylko one …

* * *

–          Czekaj no – wychrypiała  w końcu Ryanne przystając przy wilgotnym, omszonym kamieniu. – Muszę odpocząć … –

–          Ale ja w końcu wiem gdzie iść – zaprotestował Ryland i odwrócił się odpędzając od czoła bandę świetlików, które zaraz rozproszyły się rozświetlając panujący półmrok nadchodzącego wieczora.

–          Tak sądzę, po tej długiej rozmowie z tą rudą, wyleniałą wiewiórką. –

–          Nigdy nie lubiłaś Dranny, ale to ona nam pomogła. –

–          Jakoś zawsze tak się zdarza, że to ona znajduje się tam, gdzie wcale bym jej nie chciała. –

Ryanne prychnęła i spojrzała do góry. Niebo było ciemne, zachmurzone i gniewne. Korony wysokich sosen i innych, długoiglastych olbrzymów szumiały złowieszczo. Ich ramiona wyciągały się ku jednolitej, granatowo-szarej powłoce, jakby chciały ją przytrzymać, jakby odpowiadała im jej mroczność, jakby wyczuwały łączące je pokrewieństwo.

–          Zastanawiałeś się, dlaczego nas Keron wysłał ? Przecież ani ja, ani ty się do tego nie nadajemy. – Ryanne spojrzała w czarne oczy partnera.

–          Nie wiem. Gdy rozmawiał z nami przed wyjściem, wydawało mi się wszystko takie proste, naturalne, właściwe … odpowiednie, na miejscu … – Ryland uśmiechnął się lekko i spojrzał do góry. – Ale teraz już tak nie uważam. Przecież miałem swoje obowiązki, a przyjąłem tą podróż jako coś pewnego, coś co należy do mojego obowiązku … –

–          Właśnie. A utwierdziła mnie w tym przekonaniu czkawka tunelu. Nie cierpię gdy nasze siedziby mają czkawkę. Ludzkie domy tak się nie zachowują … Oj wiem … – prychnęła widząc otwierającą się do wyjaśnień buzię Rylanda. – Wiem, że ich domy nie żyją tak jak nasze, ale to takie dziwne. –

–          Świat jest dziwny. Ogromny, a my widzimy tylko jego część – wyjaśniał przecierając mokre oczy Strażnik.

–          Ale spisujemy wszystko. Tylko czy to komuś się przyda … –

–          Wątpisz w to, co robisz ? Myślałem, że wy Spisujący Wieczną Księgę … jesteście tacy oddani temu, co robicie … jesteście arystokracją Magiczników, nie to co my … –

–          Wariat. –

Ryanne uśmiechnęła się głęboko i cmoknęła Strażnika w wilgotny policzek, przy okazji zrzucając mu z głowy kaptur i mocząc jego długie, siwe włosy.

–          Czy to tak przystoi, jesteśmy w końcu w trakcie ważnej misji … – wyszeptał Ryland broniąc się niezbyt udolnie.

–          Na pewno nie przystoi w tak publicznym miejscu ! –

Donośny, głęboki głos gdzieś  z wyżyn, jeżeli można tak powiedzieć mówiąc o tak malutkich istotkach, rozdzielił Magiczniki.

–          Co ? –

Miejsce, gdzie przed chwilą były małe istotki zafalowało, zaiskrzyło i już po chwili nie było tam nikogo, ale niektórzy mieli spore umiejętności …

–          Przepraszamy, ale nie jesteśmy pewni, czy wy wiecie, że my nadal was widzimy. –

Małe istotki otworzyły zaciśnięte oczy i spojrzały prosto na … dwa wyrośnięte nietoperze o długich zębach, dziwnie długich humanoidalnych kończynach … nie jedynych długich kształtach wyróżniających się w ich budowie …

–          Czy ktoś wam mówił, że w modzie jest noszenie ubrań ? – odpowiedziały magiczniki, dziwnie nie odczuwając już strachu, tylko coś na kształt zażenowania.

–          Cóż … niektórzy – odpowiedział wyższy, o jaśniejących końcach skrzydeł i dziwnie łagodnym wyrazie, bardzo przystojnej, niemal ludzkiej twarzy, lekko owłosionej na brzegach.

–          I … – Ryanne otrzepała pelerynę i uśmiechnęła się zalotnie. – Jakie wnioski ? –

Mimo w pewnym sensie przerażającego wyglądu, obydwa stwory były zachwycające. Miały długie, lekkie skrzydła przymocowane do muskularnych pleców oraz mocne dłonie. Były nagie, a całe ich ciała porażały regularnością kształtów, pięknem i … kompletną nagością, choć chyba o tym już wspominałam.

Niższy był jaśniejszy i dziwnie niewinny, wyższy, trochę bardziej krępy sprawiał wrażenie silnego i niedostępnego, nawet mimo dość miłego i rozbrajającego uśmiechu.

–          Powiedzmy, że nadal dyskutujemy tą kwestię. – Niższy ze stworów potrząsnął krótkimi, ciemnymi lokami.

–          To miło … –

Strasznie dziwnie jest, gdy zapada cisza. A jeszcze gorzej, gdy po prostu nie wiadomo co powiedzieć, gdy rozmowa toczona lekko, nagle zawisa w powietrzu … I tak też się stało teraz … Przez chwilę obydwie pary mierzyły się badawczo, jakby starały się przekonać na ile kogo stać. Jakby ich oczy mogły przebić się przez wszelakie bariery i odczytać myśli. Cztery pary czarnych oczu świdrowały się nawzajem, dopóki … nie zapadł całkowity mrok.

Ciemność opanowała świat nagle. Na już ciemne niebiosa nasunęły się czarno-granatowe chmury, które jak klejnotami zaczęły co chwilę błyskać szablami błyskawic. Krople jak głowy niziołków zaczęły przedzierać się przez gołe gałęzie i igły drzew.

Dziwni nieznajomi otulili się skrzydłami i nic nie mówiąc porwali w ramiona małych magiczników. Niziołki nie zdążyły nawet pomyśleć i już ziemia uciekała im spod stóp.

Lot nie trwał długo. Zakończył się tak nagle jak się zaczął w ogromnej, kamiennej jaskini, której strop niknął w mroku, rozświetlanym na dole przez setki malutkich kaganków.

Jaskinia była raczej luksusowa. Ogromna, sklepiona kopułowo i zdobiona delikatnymi, aczkolwiek dość kontrowersyjnymi freskami stanowiła doskonałe tło dla bogatego, lecz stonowanego wyposażenia. Właściwie składało się ono z ogromnego łoża i kilkudziesięciu poduszek ścielących się na podłodze. Wszystko utrzymane w jasnoróżowej i czerwonawej tonacji wzbudziło w Ryanne agresję. Wyżywszy się zrzucając z siebie i Rylanda zaklęcie maskujące, zrzuciła też z bolących ramion plecak, starając się by wypadło to jak najgłośniej i rozłożyła się na poduszce leżącej najbliżej ogromnego, czarnego kominka, zdobionego rytami dziwnie poskręcanych postaci.

–          Wyjaśnienia ! – krzyknęła wściekła i spojrzała na porywaczy.

Nie mogła się jednak na nich długo gniewać. W jakiś dziwny sposób wzbudzali w niej tylko dobre uczucia i już po chwili poczuła wyrzuty sumienia, za to jak się zachowała. Nie wiedząc jednak jak zmienić to co się stało, po prostu zatopiła się w ogniu, buzującym w tym ogromnym cudactwie.

–          Przepraszamy, że tak nagle i bez uprzedzenia was zabraliśmy, ale w tej części świata i o tej porze takie straszne burze rozpętać potrafią prawdziwe piekło – wytłumaczył się jeden z porywaczy, podając niziołkom kubki z parującym naparem o konsystencji zupy.

Każdy z nich wyniósł po dwa zza rogu, gdzie prawdopodobnie mieściła się część kuchenna i sanitarna, i także zajął miejsce na poduszkach.

–          Dlaczego … – wydukała Ryanne wąchając nieufnie napar i spoglądając ukradkiem na siedzących za nią skrzydlatych.

–          Sami dokładnie nie wiemy, ale coś kazało nam się wami zająć. –

–          Poczekaj Petroniuszu, myślę, że powinniśmy się najpierw przedstawić. – Niższy ze skrzydlatych wstał i ukłonił się dworsko. Ryanne, która spoglądała na nich odwróciła wzrok, nie chcąc znowu spoglądać na nagość gospodarzy, ale okazało się, że stwory założyły coś na kształt przepasek, z bliżej nie określonych tkanin, które mimo, że dość silnie je opinały, to jednak chowały, co nieco …

–          Masz rację – drugi ze skrzydlatych, nazwany Petroniuszem podniósł się także rozpościerając skrzydła i prezentują swoje „szaty”. – Nazywam się Petroniusz van der Mooch. Jestem piątym baronetem, synem drugiej księżnej, wnukiem pierwszego brata władcy. –

–          Ja jestem Klaudiusz, siódmy hrabinet, trzeciego baroneta, wnuk panny na włościach, siostry pierwszego brata władcy. –

–          Mam na imię Ryland Trudor Varthonis, jestem Strażnikiem, synem pani Ostry i mistrza sztuk Trudora Varthonisa. To moja partnerka Ryanne Mikel Tuivador, córka … –

–          Dobra, dobra … – Ryanne przerwała wstając, co i tak niczego nie zmieniło gdyż skrzydlaci górowali nad nimi i wzrostem i gabarytami. – To nie jest ważne jak się nazywamy, ale kim wy jesteście … Może weźmiecie to za ignorancję, a może za doznanie empiryczne, ale my nie wiemy … – tłumaczyła się nie zważając na bolący kark i zadartą głowę.

–          To nie ciekawość, ale ostrożność, Pani. – Petroniusz skłonił się zamaszyście, aż strzyknęło mu w plecach i wskazał na poduszki. – Może jednak usiądziemy, wiem, że to wbrew Stronicom, ale one nie zostały spisane dla tych, którzy mają za przeszkodę różnicę wzrostu. –

Usiedli i znowu zapadła cisza. Na zewnątrz gdzieś w oddali ogromne krople zamarzniętego deszczu tratowały przyrodę, a oni milczeli, jakby hałas na zewnątrz odebrał im głos. Ogromne konary w kominku trzaskały, wzbijając snopy iskier, a niziołki, w końcu nabrawszy lekkiej ufności, a może po prostu zmuszeni do tego bólem targającym ich kiszkami zabrali się za smakowicie pachnące zupy w kubkach.

Podobno pożywienie łagodzi obyczaje …

–          Jesteśmy lampirami, odmianą wampirów olbrzymów, a raczej ich krzyżówką z istotami ludzkimi. Stworzeni zostaliśmy kilkaset lat temu i do dzisiejszych godzin pozostało nas tylko kilkunastu z kilkuset, niestety … Nie rozmnażamy się, jesteśmy dziełem człowieka, którego nazywamy naszym Ojcem Kleicielem, co prawda też nie umieramy, ale można nas unicestwić. Wybaczycie, ale na razie nie zaznajomimy was z tym obrzędem, gdyż nie do końca się znamy … – wyjaśniał Klaudiusz.

–          Co racja to racja – westchnął Ryland i spojrzał na Ryanne.

Ta w odpowiedzi kiwnęła głową i uśmiechnęła się do skrzydlatych lampirów.

–          To dziwne, ale nigdy nie słyszeliśmy o takich jak wy ? Jako magiczniki mamy co prawda dość ograniczone pole poznania, ale … –

–          Magiczniki … – Petroniusz kiwnął głową i podrapał się po ciemnych, falujących włosach, ufryzowanych na kształt welonu. – Rozumiem teraz … – spojrzał na partnera, który zatopił się we własnym świecie.

–          Rozumiesz ? – Ryland nerwowo zastrzygł uszami.

–          Nie pochodzimy stąd, z tego młodego świata, ale z miejsca które trwa od zawsze. Najbardziej zróżnicowanej krainy jaką tylko możecie sobie wyobrazić. –

–          I przybyliśmy tu nie wiadomo jak … ale cóż, wiemy o was bardzo wiele … Też to, że mamy was chronić … –

* * *

–          Magiczniki spisują magię, całą magię całego świata, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. One nie wiedzą o tym, myślą, że ten ich świat to tylko Salem, dziwne miasteczko i kilka innych wiosek skupionych wokół Szalonych Kapłanek. Niziołki te mają moc, z której nie zdają sobie sprawy. Mają nie dopuścić … nie ! Ich obecność ma nie dopuścić do tego, by zła, czarna magia zawładnęła tym światem … całym światem … gdyby wiedziały, że ten świat jest tak ogromny ? Może wtedy nie umiałyby wypełniać posługi ? Może nie należy im tego uświadamiać ? Może to zamknięcie ich w tak pierwotnym świecie nie miało sensu, może powinniśmy byli je chronić tutaj ? Ale jak ? Ci ludzie i ich pragnienia, ciekawość … – Mag miotał się po swojej komnacie, zrzucając po drodze wszystko o co tylko zahaczyły jego szaty … a co było zaraz podnoszone przez usłużne, skrzydlate ręce, podobne raczej do cieni, niż żyjących istot.

Wczesna, zbyt wczesna zima w Trzydziestu Wieżach ukrytych w lasach Anglii szalała na dobre. Ogromne, stare drzewostany, które strzegły tajemnic i siedziby Ojca Kleiciela ryczały rozdzierane mrozem, z wielkim wysiłkiem utrzymując kilogramy śniegu na swych szerokich konarach.

–          Magiczniki … One zarazem ją rozwijają, tworzą, a zarazem wymazują z rzeczywistości te zaklęcia, które mogły by zachwiać Wieczny Porządek. Są w rzeczywistości Strażnikami Porządku, Równowagi … –

–          Między tymi, którzy są źli a dobrzy ? To znaczy, że nie chodzi o wytrzebienie brzydali ? –

–          Nie. Równowaga to podstawa istnienia. –

–          Równowaga …

–          Czy chodzi o istnienie wszystkich ? Nawet nas ? –

Mag spojrzał na swe dzieci i uśmiechnął się bezzębnymi ustami.

–          Szczególnie was. Zostaliście stworzeni dla celów, których nie znałem, ale teraz nadeszło wasze przeznaczenie … przynajmniej tak mi się wydaje dla części was … – staruszek podrapał się w łysą głowę ozdobioną kilkoma kępkami czarniawych włosków, zbyt spętanych by dać się jakkolwiek uporządkować. – Taką mam nadzieję. –

Ostatnie słowa nie dotarły do siedzących wokół starca stworzeń.

* * *

–          Burza ucichła. –

Petroniusz przeszedł cicho przez kręty tunel i wślizgnął się do jaskini. Rozejrzał się wokół siebie, a napotkawszy śpiące pyszczki niziołków wtulonych w siebie, obrzuconych pajęczyną splątanych włosów, podszedł do Klaudiusza.

–          Jak to wszystko przyjęli ? – zapytał całując partnera.

–          Nie mam pojęcia, tyle nowości, ale … zbyt szybko zasnęli. Nawet nie jestem pewien, czy wszystko zrozumieli. Może i my powinniśmy nadrobić stracony czas ? –

–          Nadal wydaje mi się, że ktoś tam jest, ale jest już dzień, więc może samo się wszystko wyjaśni ? –

–          Może ? Zbyt nadużywasz ostatnio to słowo, kochany … –

Szelest pościeli, jakby odgłos upadających na trawę płatków śniegu, zbudził Ryanne. Mała Magiczniczka z trudem otworzyła oczy, marząc o szybkim powrocie do krainy snów. Jednakże to co zobaczyła, sprawiło, że postanowiła nie zasypiać. No przynajmniej nie teraz … chociaż z chęcią zamknęła by oczy z powrotem. Ale …

–          Wy ?! – krzyknęła automatycznie się podnosząc.

–          My ?! – lampiry odskoczyły od siebie, rozszczepiając intymny uścisk.

–          Obydwoje … sami … ale … – nie mogła zrozumieć. Coś takiego nie mieściło się w jej małej główce, w końcu jednej z mądrzejszych …

–          Cóż – Lampiry nieudolnie starały się okryć skrzydłami.

–          Co się stało ? –

Takie wrzaski nie mogły nie obudzić Rylanda. Magicznik jednak nie został zaznajomiony z sytuacją, gdyż do wnętrza jaskini wdarła się zakutana w liście, kompletnie przemoczona i wrzeszcząca kulka, która okazała się być nikim innym, jak Nasirem.

–          Nie rozumiem, ale to chyba już takie moje przeznaczenie … Chyba powinnam się jeszcze pouczyć – mruknęła Ryanne i zacisnąwszy oczy najzwyklej w świecie położyła się z powrotem spać.

–          Myślisz, że potraktuje to jak sen ? Skąd mogłem wiedzieć ? – Petroniusz zerknął na Rylanda gapiącego się bezmyślnie na Nasira, który zakręciwszy kilka piruetów potknął się i jak długi rozłożył się na kamieniach jaskini.

–          Czeka nas uświadamianie. Kto by pomyślał, że akurat nas, tak niegodnych tego dzieła … – Klaudiusz zarechotał nerwowo i dotknął pleców Rylanda. – Znasz go, jak mniemam – zapytał nie oczekując odpowiedzi.

–          Słusznie mniemasz, ale ja … nie rozumiem – spojrzał na lampiry. – Nie rozumiem ani jednej sprawy, ani drugiej i chcę wyjaśnień – kichnął, aż jego długie brwi załopotały. – I może jeszcze herbaty … –

* * *

Herbaty dostali wszyscy za wyjątkiem Nasira, który otulony przez wybudzoną w końcu Ryanne zapadł w mocny sen, troszeczkę wzmocniony naparem Klaudiusza.

–          Widzisz, jednak miałem rację, że ktoś łazi na zewnątrz … – zabulgotał Petroniusz w czeluście kubka.

–          Nie zmieniamy tematu – Ryanne pogroziła mu palcem, co wyglądało dość dziwnie, bo właśnie była zajęta rozplątywaniem swoich barwnych włosów i brwi. – Macie do tego idealny talent. –

–          Przepraszamy, nie myśleliśmy, że tak zareagujecie … U nas to normalne. Nie ma rozróżnienia na płcie. Wszyscy jesteśmy jakby mężczyznami … –

–          Trudno ukryć … – rzuciła zgryźliwie magiczniczka. – A dokładniej to wcale się nie staracie. –

–          Rozmawialiśmy już o ukrywaniu, ale jakoś nikt nie chciał zauważyć, że ja nadal nie wiem o co tyle szumu. – Ryland poczuł się odrobinę opuszczony.

–          To nie szum, raczej lekcja łagodnego uświadamiania … – zaczął Petroniusz, ale Ryanne wpiła się w niego wzrokiem nie pozwalając mu kontynuować.

–          Łagodne. Co jak co, ale to był raczej szok jak po porządnej dawce naparku z cierpiętnicy … –

–          Czego ? – Tym razem to wszyscy trzej spojrzeli na nią zdziwieni.

–          Cierpiętnicy … – Ryanne sucho cedziła słowa.

–          Cierpiętnicy. No tak, oczywiście, w porządku … ale co to u licha jest ? – Ryland spojrzał zdziwiony na partnerkę.

–          No takie zielsko, nie ważne … Rozmawialiśmy o szoku … –

–          Zaraz, zaraz. Sama łaskawie rzekłaś, że nie należy zmieniać tematu, Pani Ryanne. – Łagodnie, acz stanowczo napomknął Klaudiusz.

Jakoś udało mu się uniknąć piorunującego spojrzenia magiczniczki … I wszystko nie wiadomo jakby się dalej potoczyło, gdyby nagle w okolicach wlotu jaskini nie rozległ się okropny rumor, skutecznie ukrywając różowiącą policzki tajemnicę Alchemiczki.

Rumor powtórzył się i po chwili przed zdziwionymi i nieco, choć żadne z nich do tego by się nie przyznało, wystraszonymi oczami pojawiła się kolejna kulka. Podobnie zmoknięta i wymięta, ale nadal zachowująca wszelkie podobieństwo do Strażnika Cegtnera.

–          Wnioskuję, acz to także jeden z was. Czy dzielicie się na tych, którzy kulturalnie błądzą po lesie i na tych, co to niespodziewanie wpadają nieproszeni ? – Petroniusz podniósł się i otrzepał Strażnika, który był tak zdziwiony widokiem zgromadzenia, że pozwolił na wszystko. Zaraz zresztą spoczął obok Nasira i już po chwili zabrzmiała denerwująca muzyka ich wzajemnego chrapania.

–          To nie wiem, kto tu teraz będzie co wyjaśniał. – Klaudiusz z najwyższym opanowaniem i spokojem podał kolejny dzbanek herbaty.

–          Najpierw wy. – Ryanne postanowiła nie dopuścić do zmiany tematu.

–          Myśmy już mówili. Po prostu się kochamy … jak najbardziej cieleśnie. –

Ryland zakrztusił się herbatą, jak najbardziej skutecznie opluwając jedną z poduszek.

–          Obydwaj ? Tak nawzajem ? – wychrypiał trzęsącym się głosem, gdyż Ryanne dość mocno waliła go w plecy.

–          Tak. Dla nas to normalne. –

–          Normalne … –

I na tym właściwie powinna była zakończyć się ta rozmowa, ale Magiczniki należały do jak najbardziej ciekawych stworzeń. Jednakże nie wiedząc, kto i kiedy będzie czytał te strony, autor postanowił zachować to dla siebie. I nie ma w tym naprawdę żadnych względów egoistycznych, czy erotycznych podtekstów. Po prostu jak najczystsza troska o tak niedoświadczone umysły czytelników. Chociaż z drugiej strony, to na samą myśl o tym wszystkim to właśnie policzki autora czerwienią się jak dojrzewające jabłuszka … z tej czerwonej odmiany.

* * *

Czerń nocy przenikała wszystko. Niejednolita, pełna była różnorakich cieni, które oplatały drzewa i samą toń jeziora. Konary pokornie pochyliły swe jesienne liście, karmiąc je ciemnością wody, jakby była ona magicznym eliksirem, który mógłby spełnić ich pragnienie wiecznej zieleni.

Cisza była wszystkim. Dziwnie wzniosła i nieskalana, jak noc pełna cieni i nie wypowiedzianych słów. Ani nocy, ani ciszy nie mącili strażnicy przemykający pomiędzy blankami wież kamiennej twierdzy. Światło, które migało w niektórych oknach było natychmiast połykane przez ciemność, gdy tylko wytchnęło na zewnątrz.

Podobnie było z dziwnymi pluskami, ledwo słyszalnymi, dobiegającymi z wód jeziora.

Pływak był człowiekiem, ale ktokolwiek zobaczyłby go w tej chwili, czy byłby istotą ludzką, czy zwierzęciem, nie zapamiętałoby go. Magia otulała go dokładnie stwarzając wrażenie, że jest on czymś zwykłym i niezbędnym, wręcz koniecznym elementem otaczającej przyrody. Zarazem czymś, na co nie warto zwracać uwagi. Mordercą.

Strażnicy na wieżach ziewali donośnie. Znudzeni wieczną bezczynnością nawet nie zwracali uwagi na dobiegające często ze środka twierdzy odgłosy. Zmieniali się tak często, że przyjmowali wszystko jako zło konieczne. Wiedzieli, że rankiem na wyspę przybędzie łódź z ich zmiennikami i nie interesowało ich to, co działo się wewnątrz. Nie mieli prawa zerknąć na kręte, wąskie korytarze, małe ciasne cele, których nie można by nazwać komnatami. We wnęki, w których czaiły się strachy ze wszystkich mitów i legend … koszmarów sennych.

Pływak spokojnie wspiął się w górę. Dokładnie widział bramę i dwóch śpiących strażników, chwiejących się na nogach, opartych dla zachowania pozoru o ściany strażnic. Wiedział, że to tylko ułuda. Zbyt dobrze znał rozkazy i ludzi, którzy mieli je wypełniać: „Nie wypuścić nikogo … nikogo nie wpuścić …”

Morderca był jednak sprawnym mężczyzną, najlepszym w swym fachu … ale dzisiaj nie miał zabić … Powoli zaczął wspinać się po gładkich kamieniach twierdzy. Ciemny kształt, tak idealnie pasujący, zwykły jak inne nocne cienie. Wsunął się przez jedno z okien i ogarnął wzrokiem oświetloną świecami salę jadalną …

Porozrzucane na stole resztki jedzenia leżały spokojne, jakby pewne, że żaden z pasożytów nie odważy się wejść do tej zakazanej przestrzeni. Wszystko wyglądało jak po mile spędzonej kolacji … idealnej kolacji, zbyt idealnej … Mordercą targnęło złe przeczucie. Już wiedział, że nie musi się skradać. Że strażnicy zebrani na zewnątrz są najzwyklej w świecie niepotrzebni. Nie było tu nikogo, kogo powinni pilnować …

Kolejno otwierane cele tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Zsunięte dopiero szaty, jakby przed kąpielą, nalana woda … zaczęty obraz …

Morderca opadł na jeden z wyściełanych foteli i zsunął z głowy czarny, gładko przylegający do twarzy kaptur. W świetle kopcącej świecy, jego gładka, dziwnie zwierzęca twarz wydała się jak by nie na miejscu w tym, jakże niebezpiecznie ludzkim pomieszczeniu. Jednocześnie jednak tchnące anielskim spokojem oblicze, zdawało się kalać piekielne czeluście więzienia …

–          Więc to jednak prawda … zło przeszło przez wodę … Miał jednak rację … – wyszeptał. – Miał jednak rację. –

* * *

–          Musicie je chronić i opiekować się nimi. Nie opuszczajcie ich nawet na krok. Wszystko się zmieniło, wszystko stało się tak, jak nikt tego sobie nie był w stanie wyobrazić. Nie, nie musicie mnie przepraszać, wpadliście w wir zdarzeń, które widać były właśnie wam przeznaczone. Ale zachowujcie się jakoś … Nie przynieście mi wstydu … Bo jeżeli … Wiecie, że was kocham … Ale błagam … nie bądźcie do końca sobą … obydwaj, chociaż nie wiem, czy Klaudiusz będzie w stanie to zrozumieć … Wiem, że kochasz go Petroniuszu i ja też … jak dziecko oczywiście, ale … Nie przynieście mi wstydu … – głos Ojca ukoił nerwy i odsunął obawy, ale jednocześnie wystraszył i wtopił to co nieznane w skrzydlatą postać.

* * *

–          Uhm … Przepraszam, to chyba z nadmiaru wrażeń … –

–          Czkawka … Nie myślałem, że wasze małe ciała te są zdolne wydawać takie odgłosy – powiedział Petroniusz i wskazując na wiszące ciała Cegtnera i Nasira, dorzucił z uśmiechem – Chociaż sądząc po ich odgłosach, możecie być zdolni do wszystkiego … –

Byli w drodze od samego rana. Szli lasem, ścieżką wytyczoną przez setki zwierząt, gdyż nie daleko gospodarstwa Pani znajdował się najbliższy wodopój … piękne, małe jeziorko z kolorowymi źródełkami i z piętnastoma wypływającymi z niego strumyczkami. Czwórka magiczników była zbyt dużym obciążeniem dla dwóch, tak delikatnej budowy (jak to oni mówili: „arystokratycznie smukłokościstej”), lampirów. Dlatego też Ryland i Ryanne postanowili wykorzystać swoje krótkie nóżki, a Nasir i Cegtner … Cóż, Ryland był pewien, że nie będą z tego zadowoleni, ale cóż było robić ? Obydwaj dość dobrze przyjęli usypiający napar lampirów. Nie przyzwyczajenie jednak do takich mieszanek zasnęli na trochę dłużej niż myśleli skrzydlaci. Tak więc teraz wisieli związani magicznymi nićmi lampirów. Choć wisieli, to nie najlepsze słowo. Byli raczej jak dwa baloniki, przymocowane do wyrostków Klaudiusza i Petroniusza. Unosili się tak z metr nad lampirami, niestety nie unikając zderzeń z pniami, oraz drapiących, gołych konarów. I chrapali. Cała czwórka już dawno przestała iść jak najbardziej cicho i ostrożnie. Nie było takiej potrzeby. Obydwa magiczniki chrapały tak przeraźliwie, ze z drzew spadały ostatnie liście, a zdarzało się, że nawet, wbrew prawom natury, i igły. Zresztą do domku Pani nie było już daleko. Ryland otrzymał dokładne informacje od Dranny, zbyt bliskiej, zdaniem Ryanne, przyjaciółki.

–          Czy to naprawdę będzie wam po drodze ? –

–          Co … po drodze … – Petroniusz na chwilę się zamyślił.

–          No nasza mała wycieczka. – Ryanne otarła kapiący nos i spojrzała w górę.

Dzień był przyjemny. Po deszczu zostały tylko wiszące wodne pułapki, ale ciepłe jeszcze słońce przedostawało się przez drzewa.

–          Polubiliśmy was. Zresztą naprawdę nie mamy innych obowiązków, oprócz ochrony … –

–          Uhm … znowu … –

–          Może powinnaś coś zrobić z tą czkawką, Pani ? To takie uciążliwe … być musi … – Klaudiusz spojrzał na Alchemiczkę z troską w oczach.

–          Nie da rady. – Ryland odwrócił się do nich i sapnął, lekko zmęczony.

–          Jak to ? Nie da rady. U nas są takie różne sposoby … może niektóre nie będą mogły być wykonane przez nas, ale … –

Obydwa lampiry lekko się zaczerwieniły.

–          Nie da rady. – Ryanne potwierdziła słowa Rylanda. – To moja matka. Nie daje mi spokoju. W ten sposób mnie sprawdza … –

–          I wierzcie mi w najbardziej niewłaściwych momentach … – Ryland w porę odskoczył o dziwnie nagle poruszonej gałęzi. Mimo, że nie było ani wiatru, ani żadnej ręki, która mogłaby to sprawić …

Lampiry przystanęły tak nagle, że magicznikowe baloniki zatrzęsły się mocno i zderzyły się ze sobą. Jednak nawet to nie przerwało ich chrapania.

* * *

–          Dałabyś im spokój … – miły, cichy głos otulił głowę Vidy.

–          Nic z tego. On … – starała się zaprzeczyć, ale pocałunek zdusił jej protesty.

–          Przestań … To nie ma sensu. –

–          Ma sens. Dobrze o tym wiesz. – Najwyższy odsunął kaptur i w ciemnościach swej kamiennej samotni wziął w ramiona Najstarszą Uzdrowicielkę. – Zresztą po co marnować siły na marnowanie uczucia. –

Ściany jaskini pokryły się tańczącymi cieniami i kroplami namiętności …

* * *

Czkawka przeszła tak nagle jak nagle zaczęła nękać Alchemiczkę. Od razu też uspokoiły się gałęzie wokół Rylanda.

–          Jak ona to robi ? –

–          Nie mam pojęcia … – Ryland otrzepał się wyraźnie odczuwając ulgę.

–          Dlaczego tak się dziwicie ? – Obydwa lampiry w końcu zdecydowały się podejść. Wcześniej skuliły się, nie chcąc ucierpieć, ale w dziwny sposób gałęzie zawsze celowały tylko w magicznika.

–          Przecież macie magię … siłę, no wiecie … czary mary … – Klaudiusz po raz pierwszy zrzucił ugrzecznioną, arystokratyczną powłoczkę, ale zaraz się zreflektował i powrócił do dawnej postaci.

–          My nie. – Ryanne uśmiechnęła się zdziwiona. – Tylko Najwyżsi, ale oni rzadko wychodzą. Zwykły magicznik nie umie czarować … Chociaż w gruncie rzeczy, to żadne z nas chyba nie próbowało ? – dokończyła szeptem.

–          Ale jak was spotkaliśmy … – Petroniusz zamachał skrzydłami, bujając Cegtnera.

–          Z tym się rodzimy. Podobnie jak z umiejętnością zwierzęcenia – wyjaśniał Ryland.

–          Zwierzęcenia ? –

–          Każdy magicznik może zmienić się w zwierzę. –

–          Znaczy to, że może przekształcić swoje ciało na przykład w psa ? To … naprawdę fascynujące, naprawdę … – Klaudiusz nie był łatwowierny.

–          To akurat ja – Ryland skłonił się dwornie. – Ryanne jest … –

–          Nie ważne, nie sądzicie, że nie możemy spędzić całego dnia na pogaduszkach – ucięła rozmowę Alchemiczka …

W gruncie rzeczy ucięła ją w podobnie bardzo interesującym miejscu jak poprzednio, przy cierpiętnicy. I lampiry i Ryland zdawali sobie z tego sprawę, ale prawdę mówiąc nie warto jest sprzeciwiać się kobiecie. Szczególnie tak małej, która może na przykład … co … poobgryzać kostki ? W gruncie rzeczy to nie wiadomo czemu nie drążyli dalej tego tematu. Wiadomo zaś, że dalszą drogę przebyli prawie w milczeniu, nie licząc oczywiście chrapania i Rylandowego dopytywania się o zwyczaje lampirów.

Okazało się, że skrzydlasta para dostała się tu nie wiadomo jak, ale ponieważ są istotami z gruntu rzeczy na wskroś magicznymi, radziły sobie całkiem dobrze. Niestety utraciły telepatyczną łączność z Ojcem Karmicielem, a to sprawiało, że nie wiedzieli jak wrócić. Zresztą nawet się nad tym bardzo nie zastanawiali. Było im dobrze … wolna miłość …erotyczne ekscesy … Co do „Stronic”, które tak bardzo zdziwiły obydwoje magiczników, był to zwykły kodeks postępowania, który w tak przesiąkniętym erotyzmem klanie lampirów sprowadzał się głównie do zakazów.

Był to największy i jedyny błąd Ojca Kleiciela Stwórcy. Ale skąd miał wiedzieć, że stan osoby czarującej ma wpływ na skutki czarów. W gruncie rzeczy Ojciec Kleiciel to naprawdę cudowny człowiek, który po prostu potrafi trochę więcej, niż wszyscy razem wzięci. Ale przede wszystkim ma potrzeby jak każdy człowiek i takie same zachcianki. Od wieków tworzy zaś doskonały związek z … ale nie o tym miało być …

* * *

Zapach krwi krążył wokół zagrody już kilka dni wcześniej. Czuli go wszyscy. Wciskał się we włosy dziewcząt pracujących w małym ogródku, w szaty kilku wieśniaków, którzy pomagali prowadzić gospodarstwo. Stawał się jednością z zapachem kur i zbieranych jabłek. Przenikał zakamarki pięciu domków, kilka mysich norek, krążył we wszystkich pomieszczeniach, przy krosnach i wśród kuchennych naczyń. Zahaczył o kwiatki na parapecie i te ususzone pęki zwisające pod powałą każdej drewnianej chaty.

Zapach krwi, ciężki, słodkawy, z jednej strony nęcący, z drugiej przerażający najsilniejszy był na małej polance blisko najmniejszej chatki, która malowniczo pochylała się w stronę jeziorka. Drewniana, lekko omszona i pokryta całkowicie krwistym bluszczem, chatka była nim wprost skąpana. Ci, co zaczęli nim oddychać już o poranku, prawie nie zwrócili uwagi na zmianę w powietrzu. Nie zauważyli, że zagubiła się gdzieś leśno-jesienna świeżość.

Nie zauważyli wszyscy oprócz niej. Pani czuła, wiedziała co się wydarzy, ale była tak mądra, że wiedziała, iż powiedzieć, że zginie się jutro … to jak zabrać całą radość życia, tego co było, jest … marzeń o przyszłości. Wiedziała, że śmierć nadejdzie szybko i, że oprócz niej nikt nie będzie cierpiał. Wiedziała … i dlatego wstała jak zwykle. Przyjęła w płuca złowróżbną woń i uśmiechnęła się do akolitek, jak co dzień. A teraz, późnym popołudniem siedziała przy sztalugach i malowała. Tylko lekkie drżenie kresek na płótnie ją zdradzało.

Tylko to …

Rzeczywiście dla innych śmierć nadeszła bardzo szybko. Okryła ich jakby całunem już o brzasku dnia. Niektórym odebrała senne koszmary całując lekko i zapewniając wieczną radość … innych zmroziła swym dotykiem gdy wstawali, rozpoczynali dzień. Jeszcze inni wpadli w jej ramiona przy swoich zwykłych obowiązkach, upadli obok niczego nie przeczuwających zwierząt. A może ? Może gdyby to właśnie z nimi umieli rozmawiać śmierć odwróciła by od nich swoje wieczne, nieuchronne oblicze, tak równe i niezmienne dla każdego.

Pani Wiecznej Pomocy nie umiała zmienić przeznaczenia. Nawet mimo, że je przewidziała, to jednak własna śmierć bardzo ją zaskoczyła. Jej pierwsze oznaki, tak przyjemne i kojące, które dołączyły do chłodnych strumyków wody odświeżających jej jeszcze śpiące ciało, doskonale współgrały z zapachem otulającym od kilku dni zagrodę. Gorące, słodkie strumyki krwi spłynęły barwiąc brzegi jeziorka. Każdy skrawek jej ciała krwawił. Z każdego jasnego włoska na jej młodym ciele skapywała krew. Jej własna krew. Czerwona jak liście jesieni i jak one uświadamiająca koniec żywota.

Siły odpływały powoli, usypiając, kołysząc jak ramiona matki wieczorem do snu. Pamiętała matkę. Piękną, wyniosłą damę, która kochała ją tak, że była w stanie oddać za nią życie. Pamiętała … Śmierć podała jej te najmilsze wspomnienia, ale Pani wiedziała, że spokój i cisza nie będą towarzyszyły jej ostatnim chwilom.

One już tu były. Dziwnie nie pasujące do otoczenia, dziwnie nie będące sobą. Zbliżały się powoli do jej ciała, a zapach krwi stał się tak gęsty, że wdzierał się w jej płuca, sprawiając ból. Pierwszy jaki miała odczuć tego dnia. Nie ostatni jej ostatniego dnia życia.

Żyła jeszcze gdy skończyły, ale nie czuła już przyzwyczajona do bólu i cierpienia … Jej ciało ostatni raz przeniknął oddech szukający powietrza, czystego, nie skalanego … i znalazł małą nitkę, tuż przy ziemi, jakby podesłaną małą, opiekuńczą rączką … Pani umarła unosząc wspomnienie przeszłości … i wizje tego, co miało się dopiero wydarzyć, wizje, którymi nie podzieliła się z nikim, zbyt wystraszona, by uznać senne mary za obraz rzeczywistej przyszłości.

Bo wizje, przepowiednie zawsze można zmienić, jeżeli tylko znajdzie się w sobie siłę, jeżeli się po prostu chce …

* * *

Wieczór zaskoczył ich daleko od zagrody. Zgodnie z tradycją musieli poczekać do pierwszego brzasku, by wkroczyć do krainy Kapłanek Wiecznej Pomocy. Rozłożyli się więc w okolicy, na małej polance, niedaleko jednego ze strumyczków.

Była to piękna okolica. Drzewa wokół rozpościerały się prawie idealnie równo, dookoła zagrody. Wszystkie pięknie zabarwione począwszy od mglistych zieleni, poprzez czerwienie jasne i nasycone, brunatne żółcie i czyste złoto oraz srebro topoli. Strumyki przecinały jeszcze zieloną trawę, jak małe żyłki na ciele olbrzyma. Gęste krzewy i niskie krzaczki uginały się pod masą bardzo dojrzałych owoców.

–          Coś pięknego. – Petroniusz zachwycał się widokiem, a jego duże oczy odbijały migoczące w oddali jezioro. – Naprawdę, wszystko takie świeże, jakby tu nigdy nikogo nie było. –

Klaudiusz niestety nawet mu nie odpowiedział, zajęty wpychaniem sobie do ust całych garści jagód i jeżyn, które barwiły mu ciemną skórę. Zapomniani Cegtner i Nasir unosili się metr nad ziemią obijając się o powalone drzewa i zahaczając o rozcapierzone macki krzewów.

Gdy już rozpalili ognisko, a z kociołka zaczęły dobiegać jak najbardziej przepyszne zapachy, wszyscy rozłożyli się dookoła i przez przymknięte oczy spoglądali na siebie.

–          Hm … To jeżeli już tu jesteśmy, to może powiecie nam co nie co o tej Pani ? – Klaudiusz mruknął trochę sennie wtulając się w przyjaciela.

–          O Pani ? To dziwne, ale wiem o niej naprawdę niewiele. Pisałam jej biografię w swojej części księgi, ale zawierała ona tylko kilka zdań, i to na dodatek zdań nie mających w sobie wielkiej wartości poznawczej … – zaczęła Ryanne szukając potwierdzenia w oczach Rylanda, a gdy ten tylko przytaknął głową, kontynuowała. – Pani Wszelkiej Pomocy była tu od zawsze. Jest czymś w rodzaju bóstwa, ale innego, niż to, które wyznają przybysze z Salem. Ją można zobaczyć, a błagania zawsze są spełniane. Jest piękna. Jednocześnie stara i młoda … Jest Pierwszą Kapłanką wśród zakonu Tych, Które Nie Boją Się Śmierci, tych, które składają w ofierze swoje cierpienie … –

–          Ojciec Kleiciel nam o was trochę opowiadał, ale o Pani nie wspominał – wtrącił Petroniusz ściągając z ognia kociołek i rozlewając potrawkę do drewnianych miseczek.

–          Może o niej nie wiedział ? – Ryland wyszeptał te słowa trochę lękliwie, ale lampiry nie poczuły się urażone.

–          Może ? Jest naszym Ojcem, ale nie wiemy czy jest wszechwiedzącym ? –

Chwila milczenia przerywana była odgłosami mlaskania i chrapania Nasira i Cegtnera, którzy nadal się nie obudzili.

–          Pani pomagała pierwszym ludziom i postanowiła też pomagać tym, którzy przybyli na wielkich statkach. Mimo, że oni nazwali ją czarownicą, złą i wiedźmą … Kiedyś te słowa dla nas znaczyły tak niewiele, ale teraz stały się mianem zła … Bo ci, którzy przybyli nie byli dobrzy tak jak ci o czerwonych obliczach. Cały czas szukali zła w imię swojego boga. Ale Pani i tak postanowiła im pomagać. Zaczęła po prostu zamieniać … – głos Ryanne załamał się. Pierwszy raz tak naprawdę uświadomiła sobie, że to, co powiedział Cegtner mogło być prawdą. Że ktoś mógł wynaleźć zaklęcie zdolne nawet pokonać Nieśmiertelne. Ktoś mógł złamać dar Pierwszej Pani, Matki Pani Wszelkiej Pomocy, która wylała swą krew, by dać innym nieśmiertelność … i dar przemiany ciała. I, że tym kimś mogły być lampiry.

–          Coś się stało ? Coś strasznego ? – Klaudiusz spojrzał na nią badawczo i z taką troską, że musiała się mylić, po prostu musiała …

–          Nie ja … – Nie wiedziała co ma powiedzieć.

Pierwszy raz w życiu Alchemiczka, jedna z tych, które pracują nad kolejnymi tomami Księgi Wiecznej Całej Magii bała się. Bała się zmiany.

Gdyż w rzeczywistości Magiczniki nie były najmądrzejsze na całym świecie. One nawet nie wiedziały, że istniało coś poza Salem i okolicami. Te z magiczników, które wybrały się, jak na przykład Wielki Zaginiony, w podróż nigdy nie powróciły. A to znaczyło że świata nie jest dużo, ale jest magia, którą trzeba spisywać i przewidywać. Magiczniki nigdy tak naprawdę nie zastanawiały się nad tym skąd przybyli nowi ludzie i kto tak naprawdę para się magią, którą spisują. Którą wyczuwają i zbierają pod postacią zaklęć, wykresów, notek i szkiców …

–          Co się stało ? – Petroniusz powtórzył pytanie, już bardziej zaniepokojony. Ryanne poczuła obejmujące ją ramiona Rylanda i przymknęła oczy wystraszona myślami, które nigdy jej nie niepokoiły i … ciekawością …

–          Jaki jest wasz świat ? – Lampiry spojrzały na nią, zdziwione pytaniem.

–          Co ? –

–          Jaki jest wasz świat ? –

–          Nasz świat … – zaczął Klaudiusz. – Nasz świat jest podobny do waszego. Zlecieliśmy go wzdłuż i wszerz. Też macie lody na północy i wielki żar w centrum tych dwóch wielkich płaszczyzn, które u nas zwie się Ameryką … –

–          Lody ? Śnieg ? – Magiczniki zdziwione spojrzały na siebie.

–          Nie wiecie ? –

Rzeczywiście nie wiedziały. Znając tylko część świata, nie ciekawi niczego po za magią chłonęły opowieści lampirów o różnych światach i postaciach … o dziwnych zwierzętach, roślinach, o tych, którzy parali się magią … Nie spisywali jej, ale używali dla sobie tylko znanych celów.

Ryanne chłonęła wszystko, zdziwiona … z otwartymi ustami i nawet, gdy lampiry skończyły, przekrzykując się prawie nawzajem, nadal marzyła …

Dopiero mokry nos, trącający ją lekko w dłoń, przywrócił ją do rzeczywistości.

–          O Pani … a cóż to … – krzyknęła.

–          To wiem. Chociaż to. – Ryland chrząknął zakłopotany nieco swoim niedoinformowaniem. – To jelonek. Bardzo młody, pewnie idzie do wodopoju. –

Petroniusz ostrożnie skierował zwierzątko w stronę wody i pchnął je lekko. Ale jelonek tylko beknął dziwnie, pokręcił głową i czmychnął w drugą stronę …

–          Może nie chce mu się pić ? –

–          Dziwne … –

Nasir zachrapał mocniej i przekręcił się szeleszcząc liśćmi i odwracając ich uwagę. Klaudiusz podrapał się w szyję i ziewną szeroko.

–          Chyba pora spać. Rozmowę zawsze można dokończyć jutro, wybaczcie, ale … cóż, to zew sennej natury, uścisk ramion Morfeusza – uśmiechnął się, co wyglądało nader dziwnie, gdyż ciągle ziewał.

–          To jakiś inny lampir ? – Ryland spojrzał badawczo na Petroniusza, który jednak roześmiał się tylko, nie wyjaśniając.

–          Nie, poczekajcie … – Ryanne wstała raptownie i spojrzała na wszystkich, chyba po raz pierwszy w pełni poważnie. A może tylko ułatwiały to jej w końcu jako takie kompletne odzienia lampirów.

–          Nie musisz nam mówić nic więcej, jeżeli … – Petroniusz położył jej uspokajająco rękę na ramieniu i pochylił się. – Rozumiem, że nie musisz nam ufać. –

–          O, to aż tak to bardzo widać ? – przestraszyła się.

–          Jesteśmy na to bardzo wyczuleni, gdyż nie wszyscy nas akceptują takimi jak jesteśmy … –

–          Ale … Może to na początku było szokiem, ale teraz już … Każdy powinien móc być sobą – tłumaczyła się niezdarnie, ale szczerze.

–          Naprawdę. Jesteście chyba pierwszymi innymi od nas, którzy chcą z nami przebywać … –

To też nie mieściło się w głowie magiczników, które tolerowały wszelkie dziwactwa. A tych w ich gronie było wiele. Bo nie wszystkie magiczniki były pożyteczne, nie wszystkie … Ryanne pomyślała o matce, ale zaraz wymazała to z głowy …

–          Pozwólcie mi, proszę. –

Lampiry skłoniły się dwornie i usiadły z powrotem.

–          Od pewnego czasu nowym ludziom odbiło. Zaczęli rzucać na siebie dziwne oskarżenia i zabijać się w najbardziej haniebny ze sposobów, paląc się nawzajem. I wtedy Pani postanowiła, że jej podopieczne będą zastępować tych, którzy zostaną skazani … –

–          Ale w jaki sposób … – Klaudiusz wtrącił, nie mogąc się doczekać końca i Ryanne znowu targnęły wątpliwości, ale nie pozwoliła im zawładnąć swoją osobą. Zresztą Petroniusz spojrzał na niego znacząco.

–          Kapłanki umieją zmieniać swoje rysy twarzy, całe postacie … i  nie giną od ognia … Są wybranymi i nieśmiertelnymi, ale jest ich niewiele. Zresztą tych pragnących śmierci było niewiele. Uratowanych Pani odsyłała w tajemne miejsce znane tylko jej. Ale ostatnio coś  … –

Słowa przebrzmiały. Nawet jeżeli Ryanne chciała jeszcze coś dodać, dziwny pomruk zamknął jej usta.

–          Auzabiasz mówił, że hulky wyją, jak umiera ktoś sprawiedliwy … – szepnął Ryland, nie zważając na pytające spojrzenie lampirów.

–          Ale nie mówił, że są tak rzeczywiste … – Ryanne spoglądała jednocześnie we wszystkie strony. A to co widziała, co podpowiadała jej wyobraźnia, było obiecująco straszne …

Wokoło, w czerni lasu otaczającej polanę zapłonęły setki gwiazd. I nie były to odblaski toni jeziora. Byli jakby otoczeni niebem, ciemnym, nie przewidywalnym, którego gwiazdy nie migotały jednak jednolitym światłem. Oczy hulków, mimo, że widziane jeszcze z daleka, dziwnie migotały obrazami, które przemykały w nich, jakby zrodzone z nie wyobrażenie  bogatych umysłów. Jednak nie pięknych wymyślonymi historiami … bajkami, opowieściami … ale pełne koszmarów, koszmarów z najczarniejszych nocy, gdy śnisz wierząc, że to co widzisz jest prawdziwe … a potem w końcu budzisz się zlany potem, odczuwając niebotyczną ulgę …

Jednak oni nie wiedzieli czy się obudzą. Wiedzieli tylko, że ich sen się właśnie zaczął i jest jak najbardziej rzeczywisty.

Nie było to wszystko. Po chwili oczy na chwilę znikły, jakby mrugnęły i wtedy zabrzmiała muzyka … dziwny, jękliwy, zawodzący śpiew kilkudziesięciu gardeł spragnionych krwi. Śpiew, który okazał się być zapowiedzią ataku, gdyż zwierzęta zaczęły się zbliżać. Powoli, jakby były pewne, że zwierzyna im nie ucieknie, nie milknąc, jakby chciały uczcić to, co miało się wydarzyć.

A oni tylko stali, jakby wszelkie instynkty samozachowawcze zostały ukołysane śpiewem hulków. Jakby nie zależało im na życiu … mimo, że zwierzęta były już tak blisko, że można było wyczuć ich słodkawe oddechy i rozpoznać śnieżne, ogromne kształty.

I wtedy zdarzyło się coś dziwnego …

Nasir zachrapał …

Ale zachrapał tak jak jeszcze nigdy. Wydał z siebie odgłos podobny do trzasku miliona suchych gałęzi, połączonych z pierdnięciami tysiąca olbrzymów, gwizdkami miliona rdzewiejących czajników i dzwonkami dwu milionów radzieckich budzików, które nomen omen nie zostały jeszcze wymyślone … ale od czego są przepowiednie i wymyślne dygresje autora ?

Bynajmniej efekt wszystkiego był taki, że i magiczniki i lampiry oprzytomniały. Pierwsze chwyciły w ręce dymiące gałęzie z ogniska, a drugie … po prostu zamachały rękoma i wyszeptały słowa, które natychmiast zmusiły Ryanne do porzucenia na chwilę gałęzi i zanotowania sobie czegoś w noszonym zawsze przy sobie notatniku … I czary i brewiona zadziałały, a może był to „śpiew” Nasira ?

–          Co to było ? – Petroniusz i Klaudiusz przestali szeptać spoglądając, na niknące w dymiących oparach zwłoki włochatych wilków.

–          To chyba … hulky, ale nie rozumiem … – oszołomiona, okrwawiona Ryanne nadal nie wierzyła w to, co się stało.

–          Hulky … czyli taki wilki, tylko w lepszych ubrankach ? – lampirom szybko wrócił dobry humor. – Całkiem niezłe byłe te futerka, ale … –

Magiczniki jednak nadal były oszołomione. I dało się je dopiero ocucić kilkoma szturchnięciami.

–          Wyjaśnicie nam ? – Petroniusz zgarnął w końcu Nasira i Cegtnera, którzy trochę się odturlali w czasie walki.

–          Hulky zostały stworzone przez Wiedziów-Magiczników … – zaczął Ryland. – Auzabiasz, kiedy jeszcze był … hmmm … normalny … powiedział mi, że powstały one w początkach świata jako powiernicy snów Wiedziów. W dziwny sposób sny tych magiczników miały w sobie moc twórczą i czy były to koszmary, czy coś wprost przeciwnego, to mogło się ziścić. Dlatego też sny zaczęły wtapiać się w umysły wilków, a ich obrazy przetaczać się między ich oczami. –

–          Dziwne, ale podobne do czarowniczych szaleństw, to tacy dziwacy. – Klaudiusz pokiwał głową układając się z powrotem na trawie.

–          Skąd to wiesz ? – Ryanne nie rozumiała.

Doczekali do świtu już nie zasypiając. Co prawda lampiry przez jakiś czas kotłowały się na swoim posłaniu, ale tak naprawdę spali tylko Cegtner i Nasir, zresztą jak zwykle … Prawdę mówiąc, to jak można przespać takie wydarzenie ?

* * *

Wszyscy zajmowali się wszystkim, oprócz tego, omijając szerokim łukiem coś, o czym zapomnieli … Dziejące się nowe, kontrowersyjne wydarzenia odciągały magiczniki od czegoś, o czym miały pamiętać. Zwykły magicznik jako istota myśląca wyłącznie o magii miał trudności z wprowadzeniem do swojej przeciążonej głowy więcej niż jedną nową wiadomość, ciekawostkę. Nigdy nie myślały o trzech sprawach … a zawsze w ich głowach była magia … Nowe dziwactwa wygoniły coś o czym miały pamiętać … Krenna wiedziała, że było to coś ważnego … Ale jak wszyscy inni nie mogła sobie przypomnieć o co chodziło …

O coś bardzo ważnego … coś co zmieniało ich świat, dotąd nienaruszony tak wielkim złem. Złem, które przybyło wraz ze statkami, chociaż i nawet te prujące fale kolosy nie miały o nim pojęcia …

* * *

Zagroda, do której weszli rankiem była pusta. Ostrożni nocnymi przeżyciami, bardzo powoli zbliżyli się do domku Pani, ale nie znaleźli tam nikogo. Wszędzie był tylko chłodny wiatr, kolory jesieni i szelest liści … i ślady po tym, że jeszcze niedawno, może dzień wcześniej ktoś tu mieszkał. Ślady po zwierzętach, ludziach i ich twory …

–          Gdzie są wszyscy ? – Ryanne zadrżała, targnięta przejmującym uczuciem chłodu, strachu, choć może był to tylko wynik porannej kąpieli ?

–          A ile ich powinno być ? – Klaudiusz skłonił się przed pięknym malowidłem stojącym na brzegu jeziorka, i przedstawiającym piękną nimfę kąpiącą się w jego barwnych toniach.

–          Przynajmniej kilka … ale … –

Ryland wiedział o czym myśli Ryanne. O słowach Cegtnera, kolejnych, których nie przyjęli na poważnie. A może trzeba było ?

Dziwny ruch, zbyt ludzki na tak wymarłe miejsce oderwał ich od kontemplacji zagrody.

–          Jesteście tu ? Ona tak mówi, ale czy naprawdę … zwykle jej wierzę … ale jak można do końca wierzyć kobiecie, a do tego własnej żonie … –

Głos należał do starca, który wygrzebał się spod kupy liści zgromadzonych pod kurnikiem. Właściwie był jednością z liśćmi. One tworzyły jego szatę i włosy, nawet nad brwiami miał przyczepione drobinki listowia. Ale najdziwniejsze były jego oczy … a raczej to, co wciśnięte zostało w dawno wysuszone oczodoły …

–          To jarzębina ? – Petroniusz upuścił znowu Cegtnera i Nasira i zbliżył się do starca. – Panie ? Kim jesteś … i gdzie twoja żona ? – zwrócił się do starca, ale on mu nie odpowiedział.

Na pewno zdawał sobie sprawę z ich obecności, ale jakby czekał ? Może na powitanie ?

–          Witaj nam … – zaczęła Ryanne, ale starzec przerwał jej machnięciem kościstej ręki. – Przyszliście do Niej ? Do Niej … Ale Jej już nie ma … – zakaszlał i rozejrzał się dookoła, jakby jednak widział, w jakiś dziwny sposób.

Wpatrywali się w niego, a on mówił dalej … słowa zaś nie spływały po nich, a raczej wtapiały się w ich jestestwa zmieniając dotychczasowe istnienie.

–          Czy wiecie jak szybko umiera człowiek ? Czasem jest to ułamek chwili, drobinka bólu, brama przenosząca ich w inną płaszczyznę. Częściej nie ma to nic wspólnego z zaskoczeniem. Śmierć pozwala się sobie przyjrzeć bardzo dokładnie, ale i tak jest nieuchwytna … i dla wszystkich równa … – zachrypiał starzec. – Ogień jest zawsze głodny, pożera cię, nie zostawia niczego prócz popiołu … Woda jest łagodna, przynosi litościwe przykrycie, złudne, zbyt piękne by uwierzyć, że w rzeczywistości przyniesie ze sobą ogień, który będzie palił trzewia. Wiatr … wiatr … on zmienia, jest dziwny, nieobliczalny. Nigdy nie wiadomo co się stanie … a ziemia ? Ziemia przyjmuje wszystkich … Chociaż był jeden, którego wypluła. Podobno … Jeden zdołał się jej oprzeć, wyjść z jej ramion, wydobyć ją ze swoich ust … ale taki był tylko jeden … i nigdy już taki się nie zdarzy … – wydusiwszy z siebie te słowa staruszek osunął się na kolana.

Udało się go dopiero ocucić wodą z jeziorka. Ale bynajmniej przez dłuższą chwilę nie udało się wydobyć z niego żadnego mądrego zdania … Wszyscy więc zasiedli do skromnej kolacji z porozrzucanych dookoła zapasów.

Czy to dzięki jedzeniu, czy po prostu staruszek w końcu się do nich przyzwyczaił, bynajmniej „spojrzał” na nich trochę przytomniej, a mokre jeszcze ziarna jarzębiny zaszkliły się jakby łzami.

–          Ona mówi, że wyglądacie dziwnie. Ale za czasów naszej młodości wszyscy dla niej tak wyglądali, była strasznie zrzędliwa, ale takie są kobiety … – zamachał gwałtownie rękoma. – Oj przestałabyś. Dobrze wiesz, że zawsze byłaś dla mnie jedyną kobietą – jego głos zniżył się nagle do szeptu. – Więcej kobiet bym po prostu nie zniósł … oprócz Niej … –

–          Przepraszam Panie, ale z kim ty rozmawiasz ? – Klaudiusz pierwszy przerwał łapczywy wywód starca.

–          Jak to z kim ? Oczywiste, że z żoną … Nie żyje od dwudziestu … przepraszam – znowu potrząsnął głową. – Nie to wcale nie znaczy, że nie pamiętam o rocznicach … Nie żyje od dwudziestu pięciu lat. Od dnia, gdy straciłem oczy … –

–          I ty cały czas z nią rozmawiasz ? –

–          Oczywiście. Służy mi za oczy. Przyznam, że lepiej niż za życia. Mój drogi, sam kiedyś to zrozumiesz, jak weźmiesz sobie żonę. Kobiety to … – nie dokończył, uchyliwszy się przed gwałtownym podmuchem wiatru, który przybył niewiadomo skąd, jakby lekki, niewinny klaps kochającej osoby.

Ryanne ledwo się powstrzymywała od tego, żeby się w głos nie roześmiać. Nie chciała zawikłać się w krępujące tłumaczenia dotyczące „ukochanej” odpowiedniej dla Klaudiusza.

–          Czy wiesz co się tu stało i gdzie jest Pani ? – Ryland pierwszy porzucił gąszcze radości i przypomniał o celu ich wizyty.

Twarz starca zwróciła się od razu w jego stronę, a wiatr wzmógł się i zawył przenikliwie wciskając się w zwietrzałe ściany kurnika i chat.

–          Nie ma ich. Moja mówi, że nie żyją … ale ja zostałem. Nie wiem dlaczego … –

I to było tyle co udało im się wydusić z dziadka. Było to ostatnie zrozumiałe zdanie … Zresztą po chwili starzec załopotał swym liściastym odzieniem i znowu zagrzebał się w swojej kupie liści.

–          Mamy go tu zostawić ? To takie nie … ludzkie … – dziwnie te słowa zabrzmiały w ustach lampira, który z takimi oporami dał się namówić na nadal zbyt skąpe odzienie.

–          Chyba nie możemy mu pomóc. – Ryland poprawił plecak i rozejrzał się dookoła. – Zresztą coś mi mówi, że nic mu nie grozi … Tutaj jest szczęśliwy, w jakiś dziwny sposób … –

–          A co my zrobimy ? –

To pytanie zawisło w powietrzu, jakby Alchemiczka wypowiedziała na głos myśli wszystkich, myśli, których nikt nie chciał ubrać w słowa. Każdy wiedział, że trzeba w końcu zadać to pytanie, ale … Magiczniki zaczęły się naprawdę bać, uświadomiły sobie, że życie tak naprawdę nie jest bezpieczne, a lampiry ? Któż to może wiedzieć co im wtedy chodziło po głowie ? Chociaż można by zajrzeć do tych nietoperzowych łebków. Klaudiusz na przykład myślał o starcu i jego szacie, a Petroniusz … cóż, jego umysł otoczyły dziwne chmury, których nie może przeniknąć nawet wyobraźnia pisarza … Coś mi jednak mówi, że wszystkiego się dowiem …

* * *

Czwórka podróżników, po kolejnej nie udanej próbie dobudzenia Nasira i Cegtnera, ruszyła w drogę powrotną. Wszyscy milczeli … Oprócz oczywiście tych, co mieli do tego największe prawo, czyli śpiących …

Szli szybko, nie oglądając się za siebie. Magiczniki dobrze widziały, że nie uda im się w ciągu dnia wrócić z powrotem, ale chciały chociaż znaleźć jakieś lepsze schronienie.

Las wokoło był jakby wymarły. Nawet strumienie przestały szemrać uspokajająco. Ptaki i małe zwierzątka pochowały się w swoich norkach, a większe wtopiły w tło lasu … Było cicho i strasznie … i wtedy … tuż przy sporej skale i złamanym przez piorun grubym drzewie, o spękanej i nadpalonej korze, Petroniusz krzyknął donośnie i zaczął biec, a przyczepieni do jego wyrostków Nasir i Cegtner obijali się o wszystkie gałęzie, zahaczając o każdy krzaczek i  pieniek, który napotkali na swojej drodze …

Rzucili się za nim krzycząc i machając rękoma, ale biegli tylko chwilę, krótką chwilkę, gdyż nagle, w ciągu chwilki, mgnieniu oka, znaleźli się w całkowitej ciemności …

* * *

–          Gdzie jesteśmy ? –

–          Petroniusz ! –

–          Czy mamy Nasira i Cegtnera ? –

Ich głosy mieszały się w granatowej czerni nieznanej im przestrzeni. Ryanne czuła na głowie … kogoś, a dokładniej czyjąś kończynę, ale nie umiała rozpoznać, któż to ma zaszczyt ją przygniatać. Było ciemno. Bardzo przeraźliwie ciemno, tym bardziej ciemno dla nich, gdyż dopiero co spoglądali na bardzo jasny świat.

–          Rylandzie ? –

–          Ryanne ? –

–          Klaudiuszu ? –

–          Kochany ? –

W ten sposób dowiedzieli się, że są razem. Ale na wyjaśnienia nie było czasu. Zaczęli się powoli przemieszczać i w końcu wszyscy jako tako rozsiedli się na nierównej, kamiennej, wilgotnej powierzchni.

–          Czy może wiecie gdzie jesteśmy ? –

To na pewno był głos Petroniusza, ale gdy Ryland zwrócił głowę w stronę, z której dobiegał głos zobaczył tylko dwie fosforyzujące plamki.

–          Wiecie, nie chcę panikować, ale czy wasze oczy świecą ? – głos mu drżał, ale udało mu się go jako tako z siebie wydusić.

–          Ach ! Przepraszamy, ale tak … wasze nie świecą ? To musi być nader uciążliwe … – to na pewno był głos Klaudiusza.

–          Myślicie, że możemy się stąd jakoś wydostać ? – To był znowu Petroniusz, a dokładniej, dwie mrugające plamki, wyglądające dość upiornie.

Prawie jak matka w maseczce na urodę, zaśmiała się w duchu Ryanne, modląc się, by jednak Rodzicielka tego nie usłyszała … w jakiś sposób jednak zawsze wszystko słyszała i widziała, a przecież nie była żadną empatką, czy czarodziejką … W gruncie rzeczy była jak najbardziej zwykła … ale te umiejętności … W jakiś sposób myśli o matce dodały jej otuchy.

–          Myślę, że gdzieś wpadliśmy … – zaczęła.

–          Wybacz, ale to nie jest odkrycie. – Klaudiusz widać nie przepadał za małymi pomieszczeniami.

–          … wpadliśmy … – powtórzyła kładąc nacisk na „my”. – Ponieważ zaś nie widać wlotu, to może zbadamy ściany i jakoś uda nam się wydostać ? –

To na pewno był dobry pomysł. Zresztą dość szybko znaleźli wysoki, wygodny tunel, który poprowadził ich do upiornego miejsca …

ZNOWU !!!

* * *

Cóż, to miejsce wygrało w konkurencji na najstraszniejsze. Ryanne zaraz zwymiotowała przy wyjściu z tunelu, zresztą nie tylko ona … zapach wymiocin nawet nie zaznaczył swojej obecności w dziwnym „aromacie” tego miejsca.

Ongiś pewnie milutka dolinka, zamknięta ze wszystkich stron wysokimi skałami, zamieniona została we wspólny grobowiec … Kości walały się wszędzie i to kości wszelakiego kształtu, wielkości, przynależności, a co gorsze … świeżości. Niektóre chyba kiedyś leżały w grobowcach, rurach wyrytych w gołej skale po prawej stronie, ale ktoś je stamtąd wywlókł i dokładnie wymieszał z jakimś nowym rzutem, bardzo zresztą świeżym. Jednak mimo wszystko zapach, który wokół się unosił nie miał nic wspólnego ze śmiercią. Pachniało wspaniale … kwiatami, świeżymi jabłkami, których pełne kosze stały przy tunelu …

–          To chyba było wejście, ale musieliśmy przeoczyć jakiś znak ? – Ryland odzyskał trochę zwykłego kolorytu.

–          Pewnie robili to bardziej wygodnie. – Ryanne, nadal zielonkawo blada pieczołowicie ułożyła Cegtnera i Nasira, bardzo zdziwiona, że obaj nie doznali żadnego widocznego uszczerbku.

–          Patrzcie tam … –

W oddali, nad prawie identycznym, jak u Pani jeziorkiem, malowniczo rozłożyła się spora wioska z sadami, ogrodami i polami pełnymi świeżo skoszonych zbóż. Wszędzie były drzewa owocowe, kwiaty, cudowne strumyczki, które aż nęciły, by zarzucić w nie wędkę … i nie było nikogo żywego …

Był to raj, ale bez właścicieli, dokładniej raj, którego właściciele stanowili teraz marne, krwiste szczątki …

–          To tu musieli żyć ci, których Pani ratowała ? – domyśliła się w końcu Ryanne.

–          Czyżby ich mordowała i jadła ? – Klaudiusz zzieleniał lekko, co wyglądało dość ciekawie i kontrastowało z resztą raczej nadal dość bladej ekspedycji …

–          To nie możliwe … –

W jakiś sposób wszyscy byli tego pewni. Nawet lampiry, które w życiu nie widziały Pani.

–          Chyba wiem, kto się tutaj pożywiał. – Petroniusz schylił się i z niewielkiego krzaczka koło swojej prawej nogi zdjął pęk białej sierści.

–          Znam to futerko … Można by te zwierzęta wykorzystać jak owce, czy też … – Kaludiusz odzyskał dawny wigor i rozmarzył się.

Wszyscy spojrzeli na nich zniesmaczeni, ale kto zrozumie do końca lampira ? No, oczywiście takiego jak on, wybacz mi Petroniuszu.

–          Tu chyba są też szczątki Służek Pani, a i może jej samej ? – Ryland wskazał na charakterystyczny strzępek zielonego szala z wymalowanym liściem buku i małą gwiazdką.

–          Zabili wszystkich ? Tak od razu, ale jak ? Przecież nie mogliby ich zjeść na żywca … Chyba by się trochę ruszali, może ich uśpili … i przenieśli tutaj … – paplał nadal Klaudiusz, co oczywiście … chyba należy przypisać objawom przebytego właśnie szoku, bo chyba nie z głupotą ? Ojciec Kleiciel jest naprawdę fajnym facetem i nie mógłby chyba stworzyć czegoś takiego …

–          Chcę stąd wyjść i to jak najszybciej. – Ryanne zadecydowała za nich wszystkich.

Już mieli wejść z powrotem do tunelu i jakoś spróbować wydostać się z powrotem, gdy w tej śmiertelnej ciszy usłyszeli straszliwe, ale to przeraźliwie straszliwe i zrozumiałe zrzędzenie. Dobiegało ono z lewej strony, z małego zagajnika, pełnego dorodnych jeżyn i malin, jedynego miejsca nie pokrytego kośćmi. Nagłe trzaski oznaczały, że ktoś się tam ukrywał, ale teraz chyba szedł w ich stronę.

Mieli jak najbardziej rację, bo zaraz z zagajnika wychnęło czterech niskich, bardzo owłosionych, korpulentnych, starszych jegomościów, którzy nie zważając na świętość szczątek o czymś najwyraźniej, bardzo głośno dyskutowali, gestykulując przy tym wszystkimi kończynami … i nie tylko.

–          Krasnoludy … Naprawdę nie wiedziałem, że żyją też i tutaj. – Petroniusz rozpoznał mężczyzn od razu.

–          Owłosione rzeźniki i kowale z nieznanej łaski, choć kują pięknie … – dorzucił Klaudiusz.

Magiczniki patrzyły jak urzeczone. Po raz drugi w swoim życiu widziały kogoś innego oprócz Magicznika, czy człowieka.

–          Pojarało cię i masz gluty w nosie, które zahaczają o twoje kurzajki na brodzie. Kiedyś ty był u madame Marthy ? Potrzebna ci naprawdę dobra pomada, bo pogoda w tej mieścinie niezbyt miła – krzyczał jeden z nich, w gruncie rzeczy niczym się nie wyróżniający, gdyż cała czwórka była dokładnie pokryta błockiem i liśćmi.

–          Pomada, pomada … mył się nie będę, robiłem to w zeszłym roku. Stara mnie tutaj nie dorwie … – krzyczał drugi.

–          Higiena, to przereklamowana, elfia wymysła, wam mówię – rzucił trzeci.

Czwarty zaś nie dorzucił nic, tylko spojrzał na czwórkę wędrowców i zapytał:

–          Przepraszam jak doijść do Avalonu ? –

–          To inny świat … stworku … – zaczął Klaudiusz uśmiechając się szeroko i na wskroś niewinnie na widok ogromnych młotów, przytroczonych do krasnoludzkich pleców.

–          Jak to inny świat ? – Wszystkie cztery krasnoludy przystanęły nagle.

–          Mówiłem ci, żeby nie podkradać ze spiżarni paskudnych … ale nas urządzili … – cisza nie trwała długo.

–          Jak to zrobisz, to znowu wyrosną ci kurzajki … –

–          I kto tak mówi ? –

–          Przepowiednia –

–          Te twoje przepowiednie .. –

Magiczniki słuchały jak zaczarowane, dopóki Petroniusz nie gwizdnął donośnie. Wszyscy spojrzeli na niego milknąc jednocześnie.

–          Gwoli wyjaśnienia. To inny świat, nie nasz kontynent, który jak mniemam razem zamieszkujemy – skłonił się obłoconej czwórce. – Niestety nie jest to też miejsce, w którym należałoby prowadzić jakiekolwiek dysputy, więc może Panowie ruszą z nami z powrotem, by wydostać się z tego strasznego miejsca. –

Krasnoludy chyba dopiero teraz uświadomiły sobie, gdzie się znajdują. Wzdrygnęły ramionami i wszyscy ruszyli pośpiesznie, wpadając sobie na plecy. Dzięki mocy lampirów udało im się znaleźć wyjście i szczęśliwie, choć z kilkoma zadrapaniami wydostać na światło dzienne, które, właśnie postanowiło zakończyć swą dzienną pracę. Ponieważ nie chcieli znowu pobłądzić, rozpalili ognisko i rozsiedli się wygodnie.

–          Myślę, że tak jak my dostaliście się tutaj za sprawą jakiś czarodziejów – zaczął Petroniusz, ale Klaudiusz pociągnął go za skrzydło i wstał.

–          Myślę, że winniśmy dokonać najpierw jakiejś prezentacji, jeżeli mamy już siedzieć przy jednym stole … Jam jest Klaudiusz syn … –

–          Może krócej – jęknęła cicho Ryanne, a że siedziała obok Klaudiusz ten wysłuchał jej prośby.

–          To Petroniusz … mój brat krwi, obydwaj dostaliśmy się na te ziemie przypadkiem, a domem naszym jest właśnie okolica Avalonu. To Ryland i Ryanne, prawdziwie żyjący na tej ziemi, a ci związani to ich pobratymcy Nasir i Cegtner, którzy niestety zażyli zbyt sporą dawkę ziół nasennych i … nadal odpoczywają – skłonił się kończąc i wrócił na swoje miejsce.

Krasnoludy spojrzały na siebie i nie kazały długo czekać na odpowiedź.

–          Jam jest Ozorek, to Odorek, Kupka i Bagienko … pominiemy koneksje rodzinne. Jesteśmy, co dość nietypowe … bajkopisarzami i szukając pomysłu na kolejną opowieść z okazji zaślubin naszego władcy … cóż, weszliśmy nie tam gdzie trzeba, na zakazaną wyspę … i jakoś przeniesiono nas tutaj. –

–          Cóż, my … szukamy odpowiedzi na wiele pytań, a jesteśmy Magicznikami … – Ryanne skłoniła się, płonąc dziewiczo pod spojrzeniami krasnoludów.

–          No tak … –

Wiele trzeba było wyjaśniać i wiele zabawnych rzeczy wydarzyło się tego wieczora. No może po za kolejnym napadem hulków, którego naprawdę nie trzeba opisywać, bo i po co … I tak dość popłynęło już krwi na tych stronach.

Ranek nadszedł zmywając złe wspomnienia i dopiero przy śniadaniu Petroniusz wyznał co stało się poprzedniego dnia …

* * *

–          Myślę, że części z nas to nie zaskoczy – skłonił się przed krasnoludami, które mlaskały, zagłuszając chrapanie Nasira i Cegtnera. – Ale niestety wasza Pani nie żyje, a zło, które to sprawiło przybyło z naszego świata.

Chyba to Odorek zakrztusił się pierwszy, choć może był to Bagienko ? Magiczniki, nie mogły nauczyć się metody ich rozróżniania.

–          Tak, to wtedy, gdy tu przybyliście, przenieśli się też tutaj wszyscy najgorsi czarownicy z naszego Starego Świata. Byli oni zamknięci przez wiele setek lat na Nienazwanej Wyspie, której strzegły nie tylko czary, ale też najwięksi wojownicy ówczesnego świata. –

–          Jak to uciekli ? – Ryanne potrząsnęła głową tak energicznie, że jej długie brwi sczepiły się nad nosem.

–          Pozwól mi wyjaśnić kocha … Petroniuszu – Klaudiusz zająknął się. – Magia, którą spisujecie jest przez cały czas w użyciu. Posługują się nią nie tylko takie stworzenia jak my, ale głównie najwięksi magowie, czarownicy, czarodzieje, czarnoksiężnicy obojga płci … –

–          To wiemy – przerwał Ryland. – Przynajmniej tak mi się wydaje, spojrzał na niezbyt tego pewną Ryanne.

–          A czy wiecie, że jest i zła i dobra magia ? I, że niektórzy nie umieją znaleźć rozróżnienia między nimi ? I, że wielu para się złą magią, chcąc podporządkować sobie świat i powoli go zniszczyć ? – pytające spojrzenie lampira ogarnęło wszystkich, nawet Nasira i Cegtnera, którzy na chwilę ucichli.

–          Najwyżsi, to znaczy Magiczniki, które parają się naprawdę magią posiadają w sobie ją całą i, jak to mówicie, złą i dobrą. One je równoważą … ale przecież magia to nie tylko ludzie … Jest też magia roślin, ziemi, powietrza, wody, gwiazd … To właśnie tą magią parali się ci ludzie, którzy żyli z nami w zgodzie, ci, którzy kochali przyrodę … –

–          Indianie … – wyszeptał Petroniusz.

–          Jednak ci ludzie, którzy przybyli do Salem, są całkiem inni … a ci co przybyli ostatnio, jeszcze gorsi. Czy to oni mogą być waszymi złymi magami ? –

–          Tak sądzę. Bynajmniej to przekazał mi Ojciec Kleiciel … Chciałem was przeprosić za tą chwilę mojej słabości … – zaczął Petroniusz, ale Ryland natychmiast mu przerwał.

–          Tak musiało być. Dzięki temu poznaliśmy prawdę … –

Cisza, która zapadła nie trwała długo, gdyż od strony krasnoludów dobiegły ciche okrzyki.

–          Widzisz to przepowiednia … – mruczał jeden z nich, chyba Bagienko, choć może to był Kupka ?

–          Ty i te twoje przepowiednie Odorek – warknął ten, który na pewno nie był Odorkiem.

–          Wybaczcie, ale jakie przepowiednie ? – wtrąciła się Ryanne.

Krasnoludy spojrzały na siebie i pomruczawszy szturchnęły tego, który dopełnił już honorów przedstawiania swej gromady, który nazwał siebie Ozorkiem.

–          Widzicie, nasze opowieści zwykle biorą się z naszych przygód. Sami ich nie wymyślamy, a drogę wskazuje Odorek … Jak to on sądzi, dlatego, że prowadzą go przepowiednie … –

–          Bo prowadzą – mruknął urażony Odorek i pomacał się po toporze.

–          Bynajmniej teraz zaprowadziły nas tutaj, gdzie nawet nie ma komu czego opowiadać … – burknął Bagienko, albo Kupka.

Krasnoludy wzięły się za łby, aż furczało. Ryland już się podnosił, żeby ich rozdzielić, ale powstrzymało go westchnięcie Klaudiusza.

–          Wybacz, ale to nie ma sensu zaraz się pogodzą. To taka ich rozrywka … choć nie powiem, żeby i mnie to bawiło … –

–          Dobrze, ale w takim razie co teraz zrobimy ? Czy wasz Ojciec Kleiciel będzie mógł nam pomóc ? – spytała Ryanne nie zwracając uwagi na krasnoludy.

–          Niestety nie. Widzisz, wy magiczniki zbieracie i spisujecie magię, ale zostałyście stworzone tutaj, w odosobnieniu i nikt nie ma prawa wpływać na wasze życie inną magią. Dobrzy nie złamią tego zakazu, ale źli … już to zrobili. Musicie poradzić sobie sami. Macie w końcu Wiedźia … Azubiasza ? – zająknął się Petroniusz.

–          Auzabiasza. Ale to nie ma sensu. On ma trochę, jakby to delikatnie zaznaczyć … nie po kolei ułożone … – wyjaśniała Ryanne. – To stało się po strasznej śmierci jego przyjaciela szamana Czerwonego Lisa. Auzabiasz, jako jeden z ostatnich Wiedźiów … –

–          Ostatnich ? – Klaudiusz oderwał wzrok od wymęczonych już krasnoludów.

–          Tak. Widzicie … magiczniki są nieśmiertelne, ale te, które rodzą się Wiedźiami mają problemy ze swoimi snami … –

–          Ale hulky ? –

–          Cóż, nie zawsze do końca widać udaje się przekazać im wszystko. Czasem zdarza się, że Wiedźia połykają własne sny … przenosi się on wraz ze swym ciałem do sfery marzeń i właściwie nie żyje … umiera dla żyjących … –

Krasnoludy dysząc padły na trawę, przerywając rozmowę.

–          Myślę, że mają dosyć, a my powinniśmy już iść – stwierdził Ryland podnosząc się i pakując.

Wkrótce byli w drodze. Co prawda krasnoludy powłóczyły nogami i bardzo marudziły, ale nikt nie zwracał na nich uwagi …

A Nasir i Cegtner? … nadal spali …

Jak to się stało, że udało im się wieczorem dotrzeć do Salem ? Ryanne nigdy nie umiała tego wyjaśnić. Może to gnała ich tęsknota, a może po prostu lampiry maczały w tym palce ? Bynajmniej gdy ciemność spowiła las, stanęli przed ukrytym wejściem do jednego z korytarzy. I byli z tego bardzo zadowoleni …

–          Chyba się nie zmieścimy – mruknęła Ryanne mierząc wszystkich otępiałym i zmęczonym wzrokiem.

–          Z tym nie będzie problemu, wierz mi … –

I rzeczywiście nie było. W powietrzu buchnęło, furknęło, z rozcapierzonych palców Petroniusza poleciały dziwne fajerwerki i po chwili i krasnoludy i lampiry gabarytami dorównywały magicznikom.

* * *

Wiecie jak to jest, gdy ktoś wraca z długiej podróży. I to ktoś kogo się zna, kocha … Powracający tęskni za oczekującymi go ramionami, wierzy, że na pewno ktoś czeka … no chociażby na prezenty czy wieści ? Częściej bardziej na prezenty i to wcale z wiekiem nie mija, jak by się mogło wydawać. Tym bardziej u magiczników. Co prawda zostały one stworzone, ale ich życie zaczęło się w zwykłej kołysce. Osiągnęły potem wiek, w którym czują się najlepiej i tak już zostało. Od czasu do czasu udają się na dłuższą drzemkę regenerującą i wracają do pracy. Jedne zachowują młodzieńczą … niemądrąść, bo nikogo nie śmiem uraczyć głupotą, inne zaś zawsze są doskonałymi średniowiecznikami … mądrymi i doświadczonymi. Ale przede wszystkim są jedną rodziną. Na pewno zróżnicowaną, ale jednak rodziną.

Jednak magiczniki także się rodzą. Najczęściej gdy w powietrzu zawisa nowa moc, wtedy jedna z par dostępuje cudu narodzin i tak było z Vidą Mikel Tuivador. Jednak zatopiła się ona zbytnio w macierzyństwie i mąż odszedł … w innych korytarz, bardziej odległy … tak bynajmniej mówiono. Kochała córkę, ponad wszystko i nie chciała się nią dzielić. Ryanne o tym wiedziała i dlatego była przyszykowana na te powitalne fanfary i uściski. Na te poklepywania i marudzenie matki, że znowu marnie wygląda … Vida zawsze wiedziała, gdzie jest jej córka …

Przez chwilę Ryanne zastanawiała się, czy nie poprosić lampirów o pomoc, jednak postanowiła nie robić matce przykrości. Zniosę to z dumą i może nawet postaram się uśmiechnąć, pomyślała i wykrzywiła twarz zanurzając się w podziemny, znajomy świat …

Tunele wyglądały jak wymarłe. Nie było w nich nikogo … dopiero po chwili Ryanne uświadomiła sobie, że nie widziała magiczników w zwierzęcych postaciach, strzegących terenu …

–          Jeżeli to będzie powitanie-niespodzianka, to chyba nie wytrzymam – mruknął jej wprost do ucha Ryland, który szedł za nią.

–          Nie mam pojęcia co się dzieje. –

Obydwoje nie mieli pojęcia. Nawet jeżeli Vida coś szykowała, to jednak powinna być straż. Może magiczników nie było aż tak wielu, ale straż zawsze była przydatna.

–          Komitet powitalny nie wypalił ? – dobiegł ich z tyłu głos Odorka, którego zaczęli rozpoznawać po lekko chropowatym akcencie. – Tak mówiła przepowiednia ! –

–          Ty i ta twoja przepowiednia … –

–          Bagienko zamknij jadaczkę, bo ci zaraz przywalę. – Ozorek zamknął rozmowę i wyciszył narastającą burzową atmosferę.

Główny korytarz był pusty, ale wokół drzwi Sali Najwyższych zebrały się chyba wszystkie magiczniki. Wszystkie jakby wyrwane ze snu, czy oderwane od swoich zajęć. Na dodatek oszalałe z nienawiści i gestykulujące wścieklej niż cała banda krasnoludów. Tak przynajmniej wydawało się Ryanne, po poznaniu obłoconej czwórki, która teraz rozglądała się ze zdziwieniem.

–          Chyba rozejrzę się na zewnątrz – powiedział Ryland i po prostu uciekł, aż się za nim kurzyło.

–          Co się dzieje, Pani Ryanne ? – Klaudiusz pochylił się i spojrzał na nią badawczo.

–          Nie mam pojęcia – Ryanne otrząsnęła się, nie przyzwyczajona do tego, ze lampir jest w stanie spojrzeć jej prosto w oczy.

–          Chyba moglibyśmy zobaczyć … Naprawdę nie ma czasu, zapomnieliście już co się dzieje na powierzchni ? – Ryanne zacisnęła zęby i ruszyła do przodu.

Po chwili dołączyły do niej i lampiry i krasnoludy. Jakoś długo jej się szło do Sali, mimo, że było to tak blisko. Gdy stanęła za tłumem zrozumiała, że na pewno się przez niego nie przeciśnie. Ale wtedy zdarzyło się coś, co dodało jej … skrzydeł … a raczej dokładnie mówiąc umocniło jej ramiona, którymi omal nie stratowała współpobratymców. Tym czymś był głos jej matki, a dokładniej jej przenikliwy szloch.

Co jak co, ale to w końcu była jej matka. Kochała ją, mimo wszystko i ponad wszystko, chociaż jakby tak zebrać wszystko do kupy, to naprawdę można by się zastanowić … ale Ryanne nie miała na to czasu. Zresztą już po chwili magiczniki oprzytomniały i widząc nietypową gromadę rozstąpiły się, nie chcąc na wszelki wypadek mieć kontaktu z tak niezrozumiałymi osobistościami.

Rzeczywiście to była Vida. Chociaż straciła całą swoją werwę i animusz. Jej włosy wisiały w strąkach, a poszarzała skóra pobrużdżona została potokami łez. Ale nie to było najdziwniejsze.

Ryanne tylko raz była w Sali Najwyższych. I to dzięki niewymownej pomocy Nasira. Pamiętała z tamtej wizyty ogromną, ciemną i pustą salę zapełnioną tylko prostymi stołkami i taboretami. Pamiętała masę ksiąg, ogromne kałamarze i ciszę … oraz przenikliwy bezzapach. Po prostu nie pachniało tam niczym.

Teraz Sala tętniła życiem, ale nie dzięki obecności Najwyższych, raczej dzięki lokalnemu kolorytowi gromady mieszkańców. Na środku, pod ścianą ustawiono w otoczeniu świec niewielkie podwyższenie, na którym stał jeden z Najwyższych, w którego stóp klęczała Vida. Reszta z czarnej siódemki skupiona była po prawej stronie i o czymś cicho szemrała.

Pierwszy zauważył ich Keron i Vedranna. Zresztą natychmiast się postarali, by cała siódemka trafiła bezpośrednio w ich otoczenie.

–          Co się dzieje ? – Krzyknęła Ryanne, już nie pytając, ale domagając się wyjaśnienia.

–          Przykro mi, ale twoja matka złamała jeden z nakazów Najwyższych, podobnie jak jeden z nich … Cóż czeka ją kara … –

–          Zwariowaliście wszyscy, życie wali nam się na łby, a wy zajmujecie się wybrykami mojej mamy ? Co ona mogła zrobić ?! Nawrzeszczała na nich ? –

Ryanne nie zauważyła, że wszyscy umilkli i zwrócili rozżarzone oczy w ich stronę.

–          Ona tak zawsze, ale to dobra, kochana kobieta. Nikogo by nie skrzywdziła, przynajmniej świadomie. A Najwyżsi to tylko sekta, która zapomniała, że oprócz obowiązków też po prostu żyjemy ! –

–          Oni byli kochankami. –

Słowa Kerona, tak ciche, ale ostro wyraźne przecięły jej wywód. Wiedziała co to znaczyło. Złamanie jedynego tabu. Jedynego zakazu, jaki obowiązywał w ich świecie … Nie wolno było nawet rozmawiać z najwyższymi, by magia, którą władali nie zwróciła się przeciwko nim samym. A co dopiero miłość …

–          Ale oni nie są zdolni do miłości … – wyjęczała czując, jak długie ręce któregoś z lampirów podtrzymują ją samą. – Nie umieją wyrażać uczuć … –

Sześciu Najwyższych spojrzało na nią wzbudzając dreszcze, ale miała w sobie zbyt wiele siły, by się poddać … Zresztą zdobyła też przyjaciół i to jak najbardziej nietypowych … I jeden z nich postanowił obronić kobietę, zresztą przecież i dlatego został stworzony na podobieństwo rycerzy.

–          Ona go uzdrowiła … Ta Pani … – krzyknął Klaudiusz zasłaniając ją swoim nietoperzym ciałem. – Za to nie można karać. Nie wolno nawet wam tego zrobić. Miłość jest największą, najpiękniejszą sprawą … Ci, którzy nie umieją jej przeżywać są chorzy i należy ich uzdrowić. –

Wszyscy patrzyli na niego jak zauroczeni. Jego maniery i wygląd powalały równocześnie, choć może wygląd bardziej rzucał się w oczy, na szczęście, trochę odziany wygląd …

–          Puśćcie tą kobietę, bo macie wielką sprawę do spełnienia … pełną zła i nienawiści … –

Klaudiusz mówił, a magiczniki słuchały. Nie usypiały pod jego słowami, ale pozwalały, by melodyjny głos dotarł do ich serc, zwykle zamkniętych wśród ksiąg i eksperymentów. Pozwalały, by ich umysły ożyły tęsknotą za czymś nowym, za poznaniem, za brakiem magii …

Petroniusz i Ryanne wykorzystali to. Powoli podeszli do Vidy i Najwyższego i wyprowadzili ich z tłumu.

–          Mamo … mamo … –

Rzuciły się sobie w ramiona, jak nigdy ucieszone z wzajemnej obecności … i wtedy Ryanne zrozumiała, że czegoś jej brakuje. Czegoś, co towarzyszyło jej przez ostatnie dni, a co teraz nagle ucichło.

Chrapania …

Rzeczywiście Cegtner i Nasir powoli dochodzili do siebie, porzuceni przez lampiry pod ścianą przy wejściu do Sali. Ale jeszcze nie byli w pełni obudzeni, więc nie było czym, się martwić, tym bardziej, że właśnie wpadł do środka Ryland …

Nigdy tak nie wyglądał. Nawet wtedy, gdy zobaczył po raz pierwszy śmierć Kapłanki, po raz pierwszy … nawet wtedy gdy zobaczył porozrzucane kości w wąwozie … Ryanne jednak wiedziała, że w końcu muszą coś zrobić. Muszą wyjść z norek i to już tak naprawdę, nie tylko na zwiad. Muszą wyjść i wziąć w swe dłonie magię, która dotąd była dla nich tylko i wyłącznie słowami.

Tylko dzięki umiejętnością lampirów udało im się wszystko wytłumaczyć magicznikom. Nawet Najwyższym, którzy natychmiast rzucili się do swoich ksiąg …

Tego dnia, a dokładniej nocy, oświetlonej palącymi się stosami z ziemi wybiegły magiczniki, nie kryjąc się pod osłoną swych zwierzęcych postaci, ale będąc tylko sobą. Wszystkim ukazał się jednaki widok.

Wśród szalejących płomieni, wśród żółci, czerwieni, pomarańczy ognia, wśród gorąca i żaru uwijali się źli magowie spowici w ciemne stroje, którzy po kolei mordowali nieruchomych ludzi, mieszkańców Salem, prawdziwych mieszkańców …

–          Jak oni to robią ? – spytał ktoś.

–          Poprzez hulky. –

Rzeczywiście po prawej stronie stały ich całe gromady, podzielone i wpatrzone w żar, karmiące się jego treścią.

–          Zajęli ich umysły, odebrali to, co przez lata było tam wtłaczane, ty durny Pokemonie … –

To był Auzabiasz, ale nie taki jak zawsze. Co prawda nadal słaby, podtrzymywany przez bardzo młodą magiczniczkę, ale jak najbardziej inteligentny.

–          Pokemonie ? –

–          To przebłysk przyszłości, wybaczcie … – tłumaczył się Auzabiasz i umilkł, dziwnie przestraszony.

–          Była tak przepowiednia, ale nikt nie wierzył w jej spełnienie … – rzuciła magiczniczka.

–          Widzisz przepowiednia, miałem rację, przepowiednia … – to był oczywiście Odorek, który wraz z resztą pobratymców chwycił już topory w dłonie i niecierpliwie czekał na walkę.

–          Nie marudź … –

–          Zawsze mam rację, a ty nigdy nie chcesz mnie docenić … –

–          Docenić, też mi jest czego doceniać … –

–          Po prostu mi zazdrościsz tępy trzonku … –

–          Tępy trzonku ? Ja tępy ? To czym ty jesteś, co ? –

* * *

W historii magiczników zapisano wiele stronic dotyczących walki o Salem. Ale wszyscy przemilczeli, że prawdziwa wojna zaczęła się właśnie w szeregach, nazwijmy to w końcu zgodnie z prawdą, strony dobrej … I to właściwie sprawiło, że zła strona zauważyła ich obecność … W gruncie rzeczy wtedy już nie było wyjścia i trzeba było walczyć. A ponieważ podgryzanie kostek i szarpanie za ciuchy nie dało widocznego efektu, cóż … prawda jest taka, że magiczniki nie miały w tym wprawy, może krasnoludy powinny mieć, ale to w końcu byli tylko bajkopisarze …

Na szczęście Najwyżsi poszli po rozum do głowy. I naprawdę okazało się, że magiczniki mają w sobie magię, ona zgromadzona wraz z siłą Najwyższych i drobną pomocą lampirów, których naprawdę wszyscy polubili, udało się uratować mieszkańców, potem załadować złych do ogromnego wora, związać nicią … tą samą, która tak dobrze posłużyła Nasirowi i Cegtnerowi, i wysłać pocztą lotniczą z powrotem na wyspę …

Podobno lądowanie nie wyszło dobrze złym magom i na kilkadziesiąt lat był spokój. Ocuciła ich dopiero jakaś nienormalna księżniczka … wcale nie o blond włosach, po prostu lubiąca się całować, z notoryczną alergią na żaby, a może po prostu to wszystkie żaby od niej uciekały …

Niestety podczas walki w powietrzu zawisło wiele złej magicznej energii, ale i na to wszyscy znaleźli wyjście. Zabawa była naprawdę przednia. Wszyscy musieli tańczyć jak najbardziej energicznie, by energia zniknęła. Dzięki magii też udało się przywrócić w wiosce spokój i namówić ludzkie umysły, by zapomniały o wszystkim.

A przy okazji Ryanne poznała ojca … Oczywiście, że był to ten Najwyższy. Nie można zbytnio komplikować historii … Ponieważ i tak tańczono, więc przy okazji Vida i Najwyższy postanowili wziąć ślub. Co prawda Najwyższy postanowił obrać sobie jakieś imię, ale tego nie można było wymyślić w ciągu chwili i na dodatek w rytm tak skocznej muzyki wytupywanej przez samych tańczących. Ale ślub można było wziąć.

Lampirom i krasnoludom naprawdę się podobało …

* * *

Ranek zastał wszystkich śpiących pokotem na brzegu lasu. Tylko dwóch nie spało i byli to oczywiście Cegtner i Nasir, zbyt wściekli, że wszystko ich ominęło. Pozostali spali prawie do wieczora, a po pobudce zjedli ogromne śniadanie … dopiero potem nastąpiły pożegnania …

Krasnoludy nie chciały opuszczać Ameryki, ale co było robić. Tam czekali na nich bracia spragnieni opowieści. A oni mieli opowieść i to taką, jakiej nigdy nie opowiedzieli … A lampiry … cóż musieli wrócić. Spełnili oczekiwania i pragnęli nagród.

Trudno było się rozstać. Lampiry w pożegnalnym prezencie zasypały wąwóz kości. Nikt nie chciał wejść tam jeszcze raz …

Potem był krąg o fosforyzującym obwodzie, który połknął krasnoludów i lampiry … Podobno ktoś powiedział, że nie tylko oni przeszli, ale kto by chciał mieszkać gdzie indziej ?

Bynajmniej zdarzyło się coś dziwnego, bo kilka magiczników, które trochę dłużej pozostały przy obrębie lasu zobaczyły dziwną iluzję. Na szczęście nie pozostali w swych postaciach … był to dokładnie pies i mała, różowa … świnka …

* * *

Była to cudowna wizja i nie trudno się było domyśleć, że mówiła o przyszłości, nie teraźniejszości. A dzięki i fonii i obrazowi było to też za razem naprawdę cudowne i w końcu miłe przeżycie …

* * *

–          Naprawdę jestem zmęczona, naprawdę … – kobieta o błękitnej cerze i połyskująco białych szatach.

–          Nie mówię już o sobie … – druga z pań miała ciemną cerę, rude włosy i ogniście pomarańczową suknię.

–          Dobrze, że chociaż ta Rowling, Sabrina, czy Pratchett odwalają za nas czarną robotę. –

–          I nawet o tym nie wiedzą, że chronią prawdziwą magię. Gdyby tylko wszyscy poznali całą prawdę … Lepiej żeby nie wiedzieli, że magia jest w każdym, i że tak łatwo ją wydobyć … lepiej żeby nie wiedzieli … –

–          Ale ludzie są tacy ciekawi ? Jak ich powstrzymamy ? –

–          Będziemy musiały. Mamy przynajmniej dobre zabezpieczenie i ktoś strzeże naszych tyłów … –

Kobiety siedziały, a raczej półleżały na niskich sofach i raczyły się czymś z pucharków. Pani w bieli piła chyba gorącą czekoladę, a ta w czerwieniach jadła zimne, kolorowe kryształki. Były tak niedbałe w tym co robiły, a jednocześnie tak skończenie piękne, że świnka aż spojrzała płaczliwie na psa, ale ten patrzył tylko na nią …

–          Pani Magini Lodów … –

–          Pani Czarodziejko Żarów … – zwróciły się do siebie, a potem …

Skłoniły się sobie lekko, spojrzały na magiczniki i … zniknęły …

* * *

I tak ludzie dzięki pomocy czarów upletli nici bajeczki o czarownicach tępionych przez bogobojnych … czarownice w takich opowieściach raz były dobre, raz złe … raz zgubione przez bandę dewotów, a raz same będące zgubą … Raz piękne, raz koszmarnie paskudne, to znowu niespodziewanie, przesłodko dobre … to znowu siedzące na miotłach i grasujące po polach, zamieniając mleko krów w krew, a błękitną krew w wodę …

Opowieści te krążą wśród nas do dzisiaj, bo przecież ludzie zawsze muszą mieć ostatnie zdanie …

PS. Dla uważnych !

Tak, rzeczywiście ktoś jeszcze przeszedł przez ten świetlisty krąg. W kilka dni później

pewien bocian, w rzeczywistości magicznik, przyniósł z Europy kilka listów. Pierwszy

był od lampirów, które stwierdzały, że przyjadą niedługo, drugi od krasnoludów, których

opowieści zdobyły taką sławę, że Ozorek, Odorek, Kupka i Bagienko zostali narodowymi

bohaterami … w końcu jak przepowiednia to przepowiednia. Co do ostatniego listu, to był

on od Cegtnera i Nasira. Obydwaj, jako, że przespali wszystko postanowili nadrobić

stracony czas, i przechrapane przygody …

Podobno nadal się nieźle bawią. Bo czas dla nieśmiertelnych nie ma znaczenia.

Wiedź Auzabiasz zaś po nagłym zmądrzeniu i uświadomieniu sobie, że nie potrzebuje snu

zajął się hulkami, które opuszczone przez magię zaczęły być nieco uciążliwe … Jak długo

można wytrzymać takie łaszenie i lizanie … Podobno wraz z jakąś młodą magiczniczką

wypasa je teraz na prerii …

PS. Dla nierozgarniętych !

Pewnie, że świnką była Ryanne. Naprawdę nie ma się czym chwalić, to mało wygodne i

raczej uciążliwe … Sami sobie spróbujcie !

Co do miłości, jakby ktoś nie skumał… To była ona CIELESNA, jak najbardziej !

11.08.2002 Chepcher Jones/Marzenia Kowalska


Dodaj komentarz